McIntosh-Dziesiąte podejście.pdf

(1787 KB) Pobierz
McIntosh-Dziesiate podejscie
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
Ord siedział na obrotowym krześle i spoglądał na Układ Słoneczny. Wyrazistość obrazu, nie zniekształconego
przez trzystukilometrowy woal ziemskiej atmosfery, pozwalała mu, ze stanowiska na orbicie Plutona, widzieć gołym okiem
wszystkie planety z wyjątkiem samego Plutona, ukrytego w skupisku jasnych gwiazd, oraz Merkurego, który w tej chwili
znajdował się po drugiej stronie Słońca.
No, ale Ord wiedział dokładnie, gdzie ma patrzeć. Każdego dnia, przez ponad dwa tysiące dni spoglądał na Układ
Słoneczny. Widział, jak Merkury pośpiesznie okrążył Słońce dwadzieścia pięć razy, Wenus - bardziej statecznie - dziewięć,
Ziemia wykonała sześć owych znajomych kursów w Kosmosie, z których każdy równał się jednemu rokowi, Mars był w
swej czwartej podróży, ale Jowisz nie skończył nawet połowy jednej.
- To chyba pomaga, gdy można je oglądać - rozległ się z tyłu delikatny, wesoły głos. Nawet kiedy Una mówiła
najpoważniejsze rzeczy, jej głos śmiał się. - Gdybyś nie mógł widzieć planet, zapewne dawno już nadawałbyś się do
kaftana bezpieczeństwa.
- A skąd wiadomo, że już się nie nadaję? - spytał Ord. - Ty na pewno tego nie możesz powiedzieć.
Nie obrócił się jeszcze. Odwlekał ten moment, przeciągając go bez mała ekstatycznie z sekundy na sekundę -
niczym namiętny palacz, który celowo wstrzymuje papierosa w ustach, zanim go zapali.
- Uważam - odparła, dalej ze śmiechem w głosie - że póki potrafisz rozsądnie mówić o szaleństwie, nie jest
jeszcze z tobą tak źle.
Nadszedł ów moment. Nie można było tego przeciągać w nieskończoność. Obrócił się gwałtownie i spojrzał na
nią z nonszalanckim, ironicznym uśmiechem. Poznał w życiu wiele pięknych kobiet, ale chyba żadna z nich nie
uświadamiała sobie tak dobrze swych braków, jak Una.
Zawsze miała na sobie ową nieskazitelną białą bluzkę, rozpiętą przy szyi i ciasno wepchniętą w talii do jej ostro
zaprasowanych ciemnozielonych spodni. Może pesymizmem było myśleć jak najgorzej o tym, o czym nie miało się
pojęcia, ale Ord z góry założył, iż jedyne partie jej figury możliwe do przyjęcia, to zgrabna talia, dekolt i ten fragment nogi,
którego jej codzienny strój nie ukrywał.
W jej czole była drobna nieregularność, którą zręcznie ukrywała opuszczając kaskadę swych pięknych,
popielatych włosów na jedną stronę twarzy. Jej zęby wyglądały doskonale w subtelnym półuśmiechu; na więcej nigdy
sobie nie pozwalała. W najniższym miejscu dekoltu jej nieskazitelnej bluzki znajdował się minimalny ślad wskazujący, iż
jej skóra nie jest na całej powierzchni gładka, ale owemu podejrzeniu nigdy nie dane było przerodzić się w pewność.
- Jak długo jeszcze, Colin? - spytała Una. - Nie śledzę czasu tak jak ty. Gdzie mogą być, jeśli wystartowali w
momencie zaniku sygnału?
- Od tamtego czasu, gdy o to pytałaś, jeszcze tego nie obliczyłem. - Nie potrafił uspokoić drżenia głosu. - Ale
mogą być bardzo blisko.
Skinęła głową; wyczuł w tym geście jakiś cień żalu.
Ord popatrzył poza jej plecami na pustą ścianę naprzeciwko okien obserwacyjnych. Nie odczuwał ciasnoty.
Stacja kosmiczna położona pięć tysięcy osiemset milionów kilometrów od Słońca przeznaczona była dla jednego
człowieka, który zawsze będzie sam, który spędzi dwa lata we własnym towarzystwie za dość bajeczne wynagrodzenie
oficera dowodzącego stacją, gdzie zrobiono wszystko, by było tu zacisznie i wygodnie bez jednoczesnego odstręczającego
wrażenia pustki. Znajdowało się więc tu obserwatorium, maszynownia, pokój wypoczynkowy, pracownia, sypialnia,
łazienka, magazyny, nawet pokój gościnny, w którym znikała Una, choć nie dla niej, ani dla nikogo w jej rodzaju go nie
przeznaczono.
Kiedy Ord spoglądał na pustą ścianę, myślał o zamieszaniu na Ziemi, jakie sześć lat temu spowodował zanik
sygnału kierunkowego - jednego z trzech, jakie umieszczono na orbicie Plutona. Sygnałów nawigacyjnych w Kosmosie
było dość, by statki kosmiczne mogły się nimi posługiwać, ale nagły zanik sygnału ze Stacji nr 2 z pewnością miał znaczny
wpływ na większość rejsów międzyplanetarnych. Wydłużenie lotu na Księżyc o pięć minut, w zależności od pory; o dwa
do trzech dni w przypadku Wenus czy Marsa przy uwzględnieniu miejsca startu, portu przeznaczenia oraz dwóch
pozostałych sygnałów nawigacyjnych; tygodnie, a nawet miesiące w rejsach do niektórych asteroidów i satelitów planet
zewnętrznych.
Dwie "szprychy" owego koła nawigacyjnego pozostały, ale ziała w nim ogromna, studwudziestostopniowa wyrwa,
którą z ledwością tylko wspomagały sygnały kierunkowe z portów przeznaczenia statków, nie wzmocnione potężnym
sygnałem nawigacyjnym.
Taka sytuacja nie była nowa. Kiedyś w Układzie Słonecznym ustawi się tyle sygnałów nawigacyjnych, że statki
kosmiczne nie będą musiały rozpoznawać tych, z których korzystają. Po prostu skierują się tam, dokąd chcą lecieć, i
wystartują niczym starożytne galeony z wiatrem. Ale jak dotąd przestrzeń kosmiczna nie wypełniła się ruchem
międzyplanetarnym do tego stopnia, by zwiększanie liczby sygnałów nawigacyjnych było opłacalne.
Kiedy sygnał zawodził, to zawodził i mijało ponad sześć lat, nim można było ponownie uruchomić - chyba że
awaria następowała w dogodnej porze, powiedzmy, kiedy ku stacji leciał statek z nowym oficerem na zmianę oraz w celu
przeprowadzenia okresowego przeglądu aparatury. Jednakże historia dowodzi, że awarie urządzeń zbudowanych przez
ludzi następowały bez wyjątku w najmniej odpowiednich momentach.
Ord prześledził w pamięci cały sześcioletni okres podróży z Ziemi na stację. Tydzień przygotowań. Dwa dni lotu
na Księżyc. Trzy tygodnie - na Marsa, z których można by urwać pięć dni, gdyby Stacja nr 2 wysyłała swój sygnał. Potem
już niedobrze. Tylko maleńki Ganimedes wciąż wysyłał swój sygnał, wspomagający statek naprawczy w drodze z Marsa.
Prawie dziewięć miesięcy do Jowisza. Ale przynajmniej wówczas statek osiągnie jakiś rozpęd, by pokonać pozostające mu
do przebycia pół miliarda kilometrów... po których nastąpi długie i żmudne poszukiwanie owego pyłka w Kosmosie, który
był stacją sygnału.
W sumie jedenaście miesięcy przy działającym sygnale; a ponad sześć lat bez niego.
Wśród niewielu rzeczy, które pomogły Ordowi przetrzymać dodatkowe pięć lat samotności na pokładzie stacji o
miliardy kilometrów od najbliższego człowieka, była myśl o nagromadzonej pensji, którą odbierze. Oficerowie obsługujący
stację byli niezbędni i różne linie lotów kosmicznych musiały przyjmować odpowiedzialność za to, co im się może
przydarzyć.
Kiedy wróci w końcu na Ziemię, mając lat dwadzieścia dziewięć, będzie urządzony na całe życie.
1 / 115
456816635.002.png
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
Una wzruszyła ramionami.
- No, trudno. Miło było cię poznać. Mówię szczerze.
- Nie wątpię, Una. Ale to dlatego, że przed tobą były inne. Wiele się nauczyłem.
- Właśnie złamałeś Zasadę nr 1 - odparła lekkim tonem. - Nigdy nie mów o "innych". Uważaj też, żebyś nie
złamał Zasady nr 2.
- Co to za zasada?
- Powinieneś wiedzieć. Chcesz, żebym ja ją złamała? Brzmi ona: "W szczególności nie mów o tych innych, które
dopiero będą".
Gestem zbyła ten temat; zupełnie jakby wydarła go z notatnika, zgniotła i wyrzuciła.
- Zagramy w szachy? - spytała. - Dawno nie graliśmy.
- Dobrze. Ale nie tutaj. Chodźmy do salonu.
Poszedł pierwszy, niby to wskazując drogę; tak jakby ona nie znała jej równie dobrze, jak on. Szybko rozstawił
figury; miał wszak wieloletnią praktykę. Una nie usiadła naprzeciwko, lecz przycupnęła na skraju sofy. Zawsze starała się
zachować nieskazitelną swoją wdzięczną postawę.
Dopiero co wypowiedzieli pierwsze, niejasne jeszcze aluzje dotyczące czegoś, co narastało od dłuższego czasu.
Bez wątpienia Ord zaczynał nużyć się Uną. Nie była to niczyja wina; jeśli zaś musiała być czyjaś, to jego. Partia szachów
miała w sobie coś z pożegnania. Jedna na drogę, jeśli można tak powiedzieć.
Una grała szybko i zdecydowanie. Jedno, szczególnie pośpieszne posunięcie, wywołało zwykły komentarz Orda.
- Wolałbym, żebyś więcej uważała - zaprotestował. - Kiedy wygrywasz, wychodzę na głupca, skoro się tyle
namyślam. A kiedy ja wygrywam, to ty nic nie tracisz, bo wychodzi na to, że się nie koncentrowałaś.
Una zaśmiała się.
- To tylko gra - odparła.
Wygrała pierwszą partię.
- Udało ci się - mruknął Ord. - Nawet nie zauważyłaś, że wieża zagraża gońcowi.
- Może i nie. Ale widzisz, jak dobrze z tego wyszłam? Więc chyba tamto nie ma znaczenia, prawda?
Zagrali również nieuchronną drugą partię i równie nieuchronnie wygrał ją Ord. Jak wszyscy szachiści, którzy
wygrywają partie kiedy i jak chcą, poczuł się odprężony i zadowolony z siebie.
Ziewnął.
Una wstała.
- Pojęłam aluzję - stwierdziła.
- Nie, proszę...
Uśmiechnęła się i zniknęła w swoim pokoju.
Ord przez dłuższy czas patrzył na zamknięte drzwi. Przed odlotem na stację ostrzegano go przed solitozą
(łacińskie solitanus od solus i grecka końcówka), ale u niego nie przybrała ona stanu zbyt poważnego. Nadal był świadom
prawdy; może to o to chodziło. W końcu po tylu latach spędzonych na stacji nadal nie groziło mu niebezpieczeństwo
uwierzenia w to, czego nie ma. Na przykład...
Podniósł się i poszedł do maszynowni. W pomieszczeniu tym można było, między innymi, zapoznać się z
warunkami panującymi w dowolnym miejscu na stacji. Mógł usiąść przed wskaźnikami, przełącznikami, licznikami i
sprawdzić wszystko - od temperatury na zewnątrz do ciśnienia powietrza w najdalszym magazynie.
Widział, na przykład, całkiem jasno, że w tej chwili temperatura w pokoju Uny wynosiła -110°C. Niewątpliwie
znacznie powyżej zera absolutnego, ale dużo mniej niż powinna wynosić temperatura w sypialni. Poza tym ciśnienie
atmosferyczne wynosiło tam nieco ponad 500 hPa.
Jednym słowem, choć Ord widział, jak Una wchodzi do pokoju i może zobaczy jeszcze, jak z niego wychodzi,
Uny tam nie było. Drzwi nigdy się nie otworzyły.
Nie było żadnej Uny.
Świadomość tego była bardzo ważna. Kiedyś, bardzo dawno, obawiał się, że przyjdzie taki czas, gdy nie zdoła już
odróżnić tego od rzeczywistości. Wciąż jeszcze czasem się tego bał.
A jednak, gdyby w tamtym pokoju podniósł ciśnienie powietrza i temperaturę do normalnego poziomu, a potem
wszedł do środka, znalazłby ją uśpioną w łóżku. Gdyby jej dotknął, wydałaby mu się rzeczywista. Gdyby uderzył ją w
twarz, zabolałoby ją to i obudziłaby się, oburzona. Gdyby przebił ją nożem, umarłaby i musiałby zadać sobie trud
wyrzucenia jej ciała w Kosmos.
Wszystko to było realne - dla niego.
Potrafił jednak dostrzec i uznać fakty sprawdzalne przez aparaturę. A mimo to, choć znużył się już Uną, nie mógł
tak po prostu powiedzieć jej, żeby sobie zniknęła i już by jej nie było. Nie - skoro stworzył sobie statek, który ją tu
przywiózł, musiał stworzyć następny, który ją zabierze. Solitozą nie była niczym nowym; odkryto ją wkrótce po
rozpoczęciu lotów kosmicznych. Niestety, nie odkryto jednocześnie sposobu jej zwalczania poza zmianą warunków, które
ją powodowały. Kosmos nie jest po prostu pustką - jest znacznie bardziej pusty, pozbawiony horyzontu, nieboskłonu,
łagodnego światła słonecznego, podłoża zieleni, budynków, czasu i ciągłości historycznej poszczególnych jednostek. A co
najgorsze, pozbawiony jest również ludzi.
Pustelnik może z wyboru uciekać przed cywilizacją, ale pozostawiony samotnie na pustej planecie zostaje
ogarnięty psychozą. Na tym, w skrócie, polega solitozą.
Istniały powody, dla których stacja kosmiczna miała swego oficera - zajmującego się jej obsługą - oraz inne, dla
których był on sam. Dwoje ludzi nie wystarczyło, by uchronić się wzajemnie przed solitozą. Trzeba było co najmniej
czterdzieścioro. Ale budowanie stacji dla czterdziestu osób było nieopłacalne. Natomiast pozostawienie mniejszej liczby,
choć większej od jednego, było niebezpieczne dla wszystkich, bowiem człowiek ogarnięty solitozą zdradzał skłonności
mordercze.
Naturalne rozwiązanie polegało na tym, że zostawiało się jednego człowieka, który oczywiście zapadał na
solitozę, ale zwykle nie robił sobie nic złego i można go było przywrócić do stanu normalnego po prostu przenosząc go po
zakończeniu zmiany na Ziemię.
Było to bardzo proste i dawało dobre wyniki. Oczywiście oficerowie stacji musieli otrzymywać odpowiednie
wynagrodzenie za dwa lata szaleństwa. Solitozą rzadko była całkowicie przyjemna lub całkowicie nieprzyjemna.
2 / 115
456816635.003.png
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
Przybierała różne formy, ale zawsze zdarzały się blaski i cienie. Żaden oficer nigdy nie był świadom tego, na co się godzi
podpisując kontrakt, bowiem nikomu nie pozwolono na dwukrotne obcowanie z solitozą.
Orda jednak bardziej zajmował problem Uny. Wiedział, oczywiście, że nie wymyśli żadnego rozwiązania, by to
jakoś załatwić. Jego osobista solitoza nie działała w ten sposób. Z pewnością, gdzieś tam w jego umyśle jakaś decyzja
została podjęta. Ale jego świadomość nic o niej nie wiedziała. Musiał czekać na to, co się stanie. Tym niemniej, skoro
znużył się Uną, ogólne zarysy tego planu były mu znane.
Włożywszy skafander Ord wyszedł na zewnątrz. Piędziesiąt lat temu przybyły tu dziesiątki statków, wiedzione
sygnałem ze stacji, którą na kursie utrzymywało sześć transportowców. Każdy statek ciągnął lub pchał odłam skalny,
którego nikt nie potrzebował, bowiem stacja, kiedy będzie ukończona, musi opierać się na jakiejś masie. Stopniowo
powstała planeta - bardzo mała planeta, wystarczająca jednak, by służyć za bazę dla stacji i umożliwić jej podążenie po
orbicie Plutona przy minimalnym wydatkowaniu energii. Stacja na samym Plutonie już działała, a Stacja nr 3 powstawała
jednocześnie z Drugą.
Odbijając się łagodnie od skał mrocznej, pozbawionej atmosfery planetki, która miała zaledwie taką masę, by
utrzymać niewielki statek kosmiczny, Ord zatrzymał się przy maleńkim patrolowcu, którym przyleciała Una. Był on ani
mniej, ani bardziej rzeczywisty niż ona. Ord zapomniał już szczegółów opowieści Uny, którą tłumaczyła swoje przybycie.
Pomysł, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby przybyć sama na jakąkolwiek stację kosmiczną, w dowolnym statku, był tak
absurdalny, że Ord nie miał na to żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Una, podobnie jak inne, po prostu zjawiła się. Miała
jakąś historię, którą chciała opowiedzieć, ale przerwał jej. To było najlepsze wyjście.
Statek, jak widział, nie sprawiał wrażenia uszkodzonego. By to sprawdzić, wskoczył na kadłub. Zdawało mu się,
że na nim stanął, gdy zawisł prawie cztery metry nad powierzchnią planetki.
Leniwie szukał w głowie jakiegoś wyjaśnienia. Może zobaczył gdzieś iglicę skalną i zrobił z niej statek
kosmiczny? Może jego oczy zmyśliły czterometrową wysokość? Nigdy z bliska nie przyglądał się statkowi i teraz też nie
zamierzał; wymagałoby to od niego dużej dozy nużącego wysiłku umysłowego. Świadomość nie powie mu, że stwarza
sobie wszystko, co widzi, ale właśnie tak będzie.
Wrócił do wnętrza stacji i wszedł do pozbawionej powietrza maszynowni, by jeszcze raz przyjrzeć się wysyłającej
sygnał nawigacyjny aparaturze. Nie była to żadna poważna awaria. Sam by ją naprawił w kilka godzin, gdyby miał
odpowiednie narzędzia i sześcioro rąk. A większość oficerów ze stacji kosmicznych nawet tego nie mogła o sobie
powiedzieć.
Na tym polegała właśnie trudność w przypadkach takich prac, jakie wykonywał Ord: obsługa stacji musiała być
doświadczona, ale jak można było to osiągnąć, skoro nigdy przedtem z taką pracą się nie spotkał?
Po raz ostatni obrzucił wzrokiem maszynownię i wyszedł.
Myślał nawet, by wrócić do statku Uny, znaleźć tam jakiś defekt i naprawić go, aby mogła odlecieć. Ale tym
samym ustąpiłby wobec własnej solitozy, a wolał zachować tyle równowagi umysłu, ile będzie można.
Kiedyś, mimowolnie, stwarzał sobie towarzystwo mężczyzn, ale to nie wychodziło. Nigdy nie potrafił wzbudzić
w sobie tyle zainteresowania ich wyględem zewnętrznym, by mężczyźni ci wyglądali jak ludzie z krwi i kości. Mógł z nimi
rozmawiać i to z przyjemnością, ale wyglądali jak duchy, którymi wszak byli. Kobiety nigdy nie zdawały mu się duchami.
Kiedyś bał się, że nadejdzie czas, gdy naprawdę w nie uwierzy. I oczywiście, często się także zastanawiał nad tym,
co to będzie, gdy faktycznie ktoś przyleci na stację, a jemu się będzie wydawać, że to kolejna halucynacja. Nie miał się
jednak czego obawiać, skoro w dalszym ciągu z łatwością mógł sobie udowodnić, że na stacji nie ma nikogo poza nim.
Zdjął skafander i starannie umył się i ogolił; dawno już postanowił, że należy starannie przestrzegać normalnych
zwyczajów ludzkiej egzystencji. Mimo że na stacji było ciepło i odzież była właściwie niepotrzebna, ubierał się starannie, a
do snu wkładał piżamę.
Był kiedyś czas - czas Suzy i Margo - kiedy pozornie życie na stacji toczyło się w taki sposób, jakiego można by
się spodziewać po człowieku samotnym. Odkrył jednak, całkiem zwyczajnie i po prostu, że jest z tym zbyt wiele
komplikacji. Una natomiast przechyliła się trochę za bardzo w drugą stronę. Ich wspólne życie, Ord pomyślał kwaśno, nie
obraziłoby dobrego smaku, gdyby je opisać w książce dla chłopców i dziewcząt z epoki wiktoriańskiej, z wyjątkiem może
tego, że nie strofował jej za palenie papierosów.
Spał dwanaście godzin. Raz się obudził, na wpół przekonany, że coś usłyszał, ale chciało mu się spać, nie
zamierzał się ruszać i współpracować ze swą neurozą.
Dopiero kiedy był już na nogach od dobrych paru godzin, zaczął się zastanawiać, dlaczego Una nie pojawiła się
jeszcze. Może zachorowała. Może, choć sam tego nie chciał, jego podświadomość postanowiła uśmiercić ją na długo i
skutecznie.
Westchnął, wszedł do maszynowni i podwyższył temperaturę i ciśnienie powietrza w pokoju Uny do normalnego
poziomu. Potem wszedł do środka.
Nie było jej tu, choć pozostał jeszcze zapach jej perfum. Wyszedł do obserwatorium, by poszukać jej statku.
Również go nie było.
Poczuł lekki niesmak, ale nie obarczał siebie winą. Łatwiej i przyjemniej było winić Unę. Mogła się chociaż
pożegnać. W każdym razie lubił ją. Gdyby gdzieś istniała prawdziwa Una, z chęcią by ją poznał. Znużyła go głównie
dlatego, że nie stała się postacią prawdziwą, wiarygodną. Zawsze postępowała zgodnie ze swoim charakterem, podczas gdy
prawdziwym ludziom często zdarzają się odstępstwa.
Został jeszcze w obserwatorium i rozejrzał się po niebie, szukając statku. Uśmiechnął się na myśl o tym, że to, co
zobaczy na niebie oczekując kolejnej dziewczyny z fantastyczną opowieścią o tym, jak to zagubiła się w Kosmosie, może
okazać się autentycznym statkiem naprawczym.
Cieszył się, że jego solitoza nie przybrała takiej formy jak u Bensona. Benson zatracił poczucie czasu. W
wyobraźni czekał miliony lat na zmianę, choć jego dyżur trwał tylko normalne dwa lata. Bensonowi to nie przeszkadzało.
Zdawało mu się, że stał się tytanem umysłu. Okazało się, że faktycznie jego aktywny współczynnik inteligencji wzrósł o
jakieś piętnaście punktów. Spadł potem o jedenaście, ale z pewnością Benson nie miał powodu żałować swoich dwóch lat
samotności. Tym niemniej Ord był zadowolony, że jemu się coś takiego nie przytrafiło.
Tak jak się spodziewał, zobaczył statek schodzący do lądowania. Nie mógł być to statek ze zmiennikiem, bo był
zbyt mały. Mówiąc szczerze, zbyt mały na to, by pokonać całą drogę z Ziemi bez pomocy sygnału nawigacyjnego.
3 / 115
456816635.004.png
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
Ord znów wpadł w swój diabelski młyn. Nawet jeśli jego podświadomość spaprała ostatnie chwile z Uną,
powetowała sobie to w czasie pierwszych godzin z tym nowym przybyszem. Mały stateczek miał trudności z lądowaniem,
dokładnie takie, jakie często przydarzają się kobietom. Zszedł na powierzchnię planetki długą, pięciogodzinną spiralą, w
czasie której Ord niemal do kości obgryzł sobie paznokcie. Poza tym nie był to w ogóle statek o napędzie rakietowym. Być
może tym razem dziewczyna - bo będzie to oczywiście dziewczyna - znajdzie wyjaśnienie tych nieprawdopodobieństw,
które przewyższy wszystkie poprzednie wytłumaczenia. A już z pewnością trzymała go w niepewności.
W końcu jednak statek wylądował i Ord, już w skafandrze, pośpieszył w jego kierunku. Kiedy dotarł na miejsce,
we włazie pojawiła się postać, której twarz, widoczna przez szybę hełmu, wcale go nie zaskoczyła.
Dziewczyna skinęła w stronę statku, ale nie zrozumiał. Pokazał na budynek stacji. Potrząsnęła głową wewnątrz
ogromnego hełmu, ponownie wskazując na statek. Zdziwił się. To było coś nowego.
Nagle, by wyjaśnić, o co jej chodzi, pochyliła się i uniosła brzeg statku, po czym spojrzała na Orda. W końcu
zrozumiał. Bała się, że pozostawienie statku w tym miejscu może być niebezpieczne. Myślała, że mógłby oderwać się od
powierzchni planetki.
Roześmiał się i starał się zapewnić ją gestami, że statkowi nic nie grozi. Oczywiście, że nawet lekki wietrzyk
wystarczyłby, aby zerwać słabe nici siły ciążenia na planetce. Ale na tym sztucznie utworzonym maleństwie, na którym nie
było atmosfery, nic nie groziło. Zademonstrował jej to wchodząc pod statek i wypychając go w górę. Pojazd poszybował
wolno w górę i przez chwilę Ord niemal podzielał strach dziewczyny, iż, statek nie wróci. Ale potem siła ciążenia
pochwyciła go i łagodnie opadł na powierzchnię. Jasne było, że rozerwanie więzów grawitacji tej małej planetki wymagało
jednak znacznej siły.
Dziewczyna obróciła się, gotowa wejść za Ordem do wnętrza stacji.
Ord zamknął śluzę i zaczął zdejmować skafander. Dziewczynie jednak nadal czegoś brakowało. Rozejrzała się
dookoła, szukając wskaźników, by upewnić się, że ciśnienie wewnątrz śluzy jest już wystarczające. Ord z poważną miną
pokazał jej tarcze wskaźników. Dziewczyna zdjęła hełm i wzięła powolny, ostrożny oddech.
- Pan to na pewno Baker - powiedziała.
Był to kolejny wstrząs. Baker był poprzednim oficerem na stacji i Ord nieomal zapomniał już jego nazwiska;
dopiero wymienione przez dziewczynę, wróciło do pamięci. Przez chwilę Ord zastanawiał się głupio, czy dziewczyna nie
pochodzi z którejś halucynacji Bakera sprzed siedmiu lat. Ale solitoza Bakera nie przybierała takich form.
- Nie, Ord - odrzekł - Colin Ord.
- Zanim przejdziemy dalej - powiedziała - chciałabym zapytać, jak się objawia pańska solitoza?
To również było coś nowego.
- Po prostu widzę coś, czego nie ma - odrzekł Ord przezornie.
- A pan wie, że tego nie ma?
- Czasami.
- Czy pan uważa, że ja tu jestem?
Ord uśmiechnął się.
- Nawet się nad tym nie zastanawiam.
Nagle w dłoni dziewczyny pojawił się wycelowany w niego pistolet.
- Jednej rzeczy może być pan pewien - powiedziała. - Ten pistolet jest tutaj. Nie chciałabym zachowywać się
niegrzecznie, ale uważam, że powinniśmy się dobrze zrozumieć. Nie jestem podarkiem od Pana Boga dla samotnych
oficerów stacji kosmicznych, a za każdym razem, gdy zrobi pan coś, co może wskazywać, że uważa pan inaczej, pojawi się
ten przedmiot i może zrobić kuku. Czy to jasne?
- Całkowicie. Ja powiedziałem, jak się nazywam. A pani?
- Elsa Catterline. Oczywiście chce pan wiedzieć, skąd się tu wzięłam.
- Niespecjalnie.
Przyjrzała się mu uważnie, ale nie przerwała zdejmowania hełmu i skafandra. Otd nie ruszył się, by jej pomóc.
Zawsze istniała możliwość, że jest to naprawdę groźna sytuacja.
- Jednak panu powiem - mówiła dalej. - Zabiłam człowieka... jak i dlaczego, to nie ma znaczenia. Miałam dostęp
do statku doświadczalnego. To ten, którym przyleciałam. Myślałam, że jeżeli zniknę na jakieś dwa lata...
- Niech się pani nie wysila - powiedział Ord. - O nic nie pytałem.
- Wiem. Zastanawiam się dlaczego.
Wygrała swoją bitwę ze skafandrem i wyszła ze śluzy. Oczy Orda rozszerzyły się. Dziewczyna była piękna,
bardzo piękna, ale spodziewał się tego. Nie spodziewał się zaś tego, że miała na sobie strój spotykany dotąd w podobnych
okolicznościach jedynie na okładkach magazynów SF: białe nylonowe szorty i coś, co można było określić jako mini-
biustonosz.
Kiedyś nie zdziwiłby się ani trochę, ale od wielu lat postępował bardzo ostrożnie i rozważnie. Próbował
nieograniczonego seksu, potem jednak, we własnym interesie, zaczął go dawkować. Dawno już żadna z jego dziewczyn nie
była taka kobieca i tak ostentacyjnie to okazywała.
Mówiąc szczerze, po raz pierwszy poważnie wziął pod uwagę możliwość, że dziewczyna istnieje naprawdę.
Realni ludzie wyglądali czasem dużo dziwaczniej niż owoce najdzikszej wyobraźni.
- Zastanawiam się - zaczął.
- Nie ma potrzeby - warknęła.
- Myślałem tylko - kontynuował swobodnie - że będzie pani ciężko z tym pistoletem, kiedy już zmęczy się pani
trzymaniem go. To ciężka broń. Chce pani może pas z kaburą?
Zaczerwieniła się ze złości. Wyglądała jak dzieciak o łagodnym usposobieniu, który jednak nie zawahałby się
przed zabiciem człowieka. Jej nos, oczy i usta znajdowały się dokładnie tam, gdzie sama by je umieściła, by osiągnąć
najlepszy wynik, gdyby to od niej zależało. Wszystko w niej było doskonale rozmieszczone, jakby stworzone do
skuteczności. Nie skuteczności w sterowaniu statkiem kosmicznym czy posługiwaniu się bronią, ale w tym, że zawsze
dostawała to, co chciała. Powiększający się spis rzeczy interesujących Orda w Elsie Catterline zawierał również i to, że nie
była taką dziewczyną, jakie zwykle go interesowały.
- A ten pistolet, jeśli mogę coś powiedzieć - rzekł - to głupi pomysł. Co chce pani z nim osiągnąć? Ile czasu
upłynie, zanim go pani odbiorę? Może dwie godziny, dopóki nie stanie się pani nieostrożna. A i tak mógłbym poczekać na
4 / 115
456816635.005.png
McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Błogosławieństwo samotności
jeszcze lepszą okazję. Prędzej czy później musi pani pójść spać. Czy zdoła pani zamknąć jakiekolwiek drzwi w mojej stacji
i mieć pewność, że ja się tam nie dostanę? Nie będę trzymał pani w niepewności: to niemożliwe. - Wzruszył ramionami. -
Ale niech pani próbuje.
Niespodziewanie odrzuciła pistolet i uśmiechnęła się do niego.
- Nie jestem głupia - powiedziała. - To było na czas, póki nie upewniłam się, że nie jest pan niebezpieczny. Myślę,
że jakoś się ułoży, panie Ord.
Skinął chłodno głową. Wszystko już pasowało.
- Rozumiem - powiedział.
Niestety, i tego wszystkiego nie wynikało jeszcze, czy dziewczyna jest prawdziwa, czy nie. Możliwość, że jest
jedynie następczynią Uny, była tak oczywista, że nie warto się było nad nią zatrzymywać. Ale pozostawała jeszcze druga
ewentualność - mało prawdopodobna, ale jednak - że dziewczyna taka właśnie, za jaką się podawała, mogła wybrać stację
kosmiczną za kryjówkę, a także zachowywać się tak, jak się zachowywała, teraz i w przyszłości.
Nagle poczuł się znużony całą tą sprawą. Zachciało mu się Ziemi. Tęsknota za nią cały czas gdzieś tam
doskwierała, ale teraz wybuchła pełną mocą, tak jak zwykle co kilka miesięcy. Wordsworthowi dobrze było wypisywać o
owym wewnętrznym oku, które jest błogosławieństwem samotności. Niechby sam się tutaj znalazł jako oficer stacji
kosmicznej.
Ord pożądał wokół siebie obecności ludzi, która trzymałaby go przy zdrowych zmysłach. Potrzebował znowu
umieścić kobiety na swoim miejscu. Chciał mieć możliwość zapomnieć na kilka godzin, nawet na kilka dni, że istnieje coś
takiego, jak kobieta.
Zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu gratulował sobie, że nie dał się solitozie. A teraz nie wiedział, czy
Elsa jest prawdziwa, czy też nie. Obie możliwości były jednak równie złe. Jeśli była prawdziwa, powinien był się domyślić
tego od razu. Jeśli zaś to kolejna zjawa, też powinien się był domyślić.
- Idę popatrzeć na pani statek - powiedział.
Myślał, że się sprzeciwi, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
- Mógł pan więc zostać w skafandrze - odpowiedziała.
Dwadzieścia minut później był już wewnątrz niewielkiego stateczku. Nie badał jego wnętrza; na oględziny
przyjdzie czas, gdy ustali coś innego. W statku paliło się światło i było powietrze. Licznik wskazywał 980 hPa.
Znalazł zapalniczkę i zaczął niezgrabnie manipulować nią swymi półsztywnymi rękawicami. Zjawił się płomień.
To jednak niczego nie dowodziło. Jeśli w rzeczywistości nie było żadnej zapalniczki, a on ją widział, mógł również widzieć
jej płomień w próżni.
Skafander Orda miał zawór do badania ciśnienia atmosferycznego. Otworzył go. Strzałka na maleńkiej skali
szybko wskazała 980 hPa. Pytanie jednak, czy rzeczywiście otworzył zawór? Spróbował raz jeszcze, skupiony, upewniając
się, że faktycznie trzyma kurek zaworu. Potrzebował tylko pół obrotu. Powoli, prawie boleśnie przekręcił kurek. Widział,
jak się obraca. W ciasnym wnętrzu kabiny unosił się jeszcze dym papierosowy. Patrzył, jak dym przedostaje się do kasetki
zaworu na biodrze. Wskazówka znowu zatrzymała się na 980 hPa.
Poczuł pot na czole. Starając się oszukać siebie samego, znaleźć się o jeden krok przed swym własnym umysłem,
wyskoczył na zewnątrz i ponownie otworzył zawór. Wmawiał sobie, że tylko go sprawdza. Spojrzał na tarczę.
Ciśnienie 0.
Uniósł ciężkie ramiona i niczym lunatyk ponownie wszedł do śluzy statku. Cały czas trzymając ramiona
wyprostowane ponownie wszedł do sterowni. Dopiero wtedy spojrzał w dół.
Strzałka, nie poruszona, w dalszym ciągu wskazywała zero. W statku nie było powietrza. Nie było statku. Teraz,
kiedy już to wiedział, mógł do woli otwierać i zamykać zawór.
Elsa nie była ani trochę bardziej prawdziwa niż Una.
Po tym wszystkim znacznie łatwiej mu przychodziło sprawdzanie raz po raz. Wkrótce mógł już przechodzić przez
ściany statku, którym przyleciała. Łatwiej było go przetestować niż Elsę. Ona pozostanie realna do końca, ale statek był
jedynie drobnym elementem złudzenia.
W czasie minionej godziny miał kilka rzeczywiście fatalnych chwil. Stawało się coraz jaśniejsze, że tracił ostatnie
możliwości oporu w swej walce o zdrowy rozsądek podczas szaleństwa. Znowu wygrał bitwę, ale być może już po raz
ostatni. Następnym razem może mu się nie udać udowodnić iluzoryczności zjawiska. A i to, po tym wszystkim, może nie
wystarczyć do ustalenia rzeczywistości.
Elsa była skończona. Zbyt rzeczywista, a jednocześnie za mało rzeczywista. Po co w ogóle kazał Unie odejść?
Doczłapał z powrotem do stacji i zdjął skafander. Znalazł Elsę w salonie, przycupniętą w kucki i wyglądającą jak
dziewczyna z okładki.
- Wynoś się - rzucił bez ogródek. - Popełniłaś błąd przychodząc tutaj. Przykro mi.
Błyskawicznym ruchem rzuciła się w kierunku broni. Zdążył na czas spiąć się, przypominając sobie cały czas o
tym, czego się dowiedział, i kiedy wystrzeliła do niego, nie poczuł nic.
Wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu.
- Mój instynkt samozachowawczy jest zbyt silny - rzekł. - Nie mogę sobie pozwolić na to, by mnie zastrzelono,
cokolwiek by się zdarzyło.
Ruszył do przodu. Walczyła z nim o pistolet. Ugryzła go w dłoń, aż zabolało. Ale pistolet jej odebrał.
- Jeśli do mnie strzelisz, nic się nie stanie - zwrócił jej uwagę. - Ale jeśli ja strzelę do ciebie, umrzesz. Wiesz o
tym?
Skinęła posępnie głową; wstała, włożyła skafander i wyszła.
Jej statek wystartował po dwudziestu minutach. Ord nawet nie popatrzył za nim.
Wciąż trzymał w ręku pistolet. Rzucił go do szuflady. Pozostanie tam, póki o nim nie zapomni. Wtedy broń
zniknie.
Od tej chwili, postanowił, nie będzie rozejmu z solitozą. Nie będzie więcej żadnej Elsy, Susy czy Margo. Kiedy
osłabnie, ponownie przywoła Unę albo jeszcze raz spróbuje męskiego towarzystwa.
Przez wiele dni wydawało mu się, że wygrywa tę walkę. Spał dobrze i trwał w samotności. Spędzał wiele czasu w
obserwatorium, ale ani razu nie zobaczył statku.
5 / 115
456816635.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin