1 Nomow Ksiega Wyjscia.pdf

(416 KB) Pobierz
Terry Pratchett
Terry Pratchett
Nomów Księga Wyjścia
Księga pierwsza sagi o nomach
* * *
Dla tysięcy maleńkich nomów żyjących pod podłogą dużego sklepu nie istnieje inny świat. O
takich zjawiskach, jak dzień i noc, słońce lub deszcz mówią już tylko stare legendy. Spokojne
życie nomów burzy hiobowa wieść: sklep ma zostać zlikwidowany.
Masklin, jeden z pozasklepowych nomów, organizuje zupełnie niewiarygodną ucieczkę swoich
pobratymców z ich zagrożonego świata…
* * *
Jeszcze jedna dla Rhianny
Nomy i czas
Nomy są małe, a generalnie rzecz ujmując, małe istoty nie żyją długo. Za to mogą żyć szybko.
Na przykład: jednym z najkrócej żyjących na Ziemi stworzeń jest pospolita jętka, zwana
jednodniówką. Najbardziej zaś długowieczny jest pewien gatunek sosny, którego najstarsi
przedstawiciele mają cztery tysiące siedemset lat i nadal rosną.
Może się to wydać niesprawiedliwe dla jętek, ale najważniejsze przecież nie jest to, ile czasu
faktycznie się żyje, lecz jak długo to trwa dla przedstawicieli danego gatunku. Dla jętki jedna
godzina może trwać równie długo jak stulecie. Ot, choćby stare jętki mogą toczyć długie
pogawędki o tym, że życie w tej minucie jest znacznie gorsze, niż to kiedyś bywało - dajmy na to
ze dwie godziny temu. Świat był młodszy, słońce jaśniejsze, a larwy okazywały starszym choć
trochę szacunku.
Sosny natomiast, nie słynące z szybkiego refleksu, mogły właśnie zauważyć, jak dziwnie niebo
migoce, co pewnie ma związek z podsychającymi korzeniami, a być może też z natręctwem
korników.
Wszystko, a zwłaszcza czas, jest w pewien sposób względne - im szybciej się żyje, tym czas się
bardziej rozciąga. Dla nomów rok trwa tak samo długo, jak dla ludzi dziesięć lat. Należy o tym
pamiętać.
I nie należy się tym przejmować.
Nomy się nie przejmują. Prawdę mówiąc, nawet o tym nie wiedzą.
Na początku...
I. Na początku było Miejsce.
II. I przybył tam Arnold Bros (zał. 1905) i dostrzegł, iż ma ono Możliwości.
III. Jako że znajdowało się przy High Street.
IV. A takoż było dogodne dla Autobusów.
V. I rzekł Arnold Bros (zał. 1905): „Niech stanie się tu Sklep i niechaj będzie to Sklep, jakiego
do tej pory Świat nie widział.”
VI. „Niechaj jego długość będzie od Palmer Street po Fish Market, szerokość zaś od High Street
po Disraeli Road.”
VII. „Zasię jego wysokość niechaj będzie na Pięć Pięter, a takoż Piwnicę. Niechaj znajdą się w
nim Windy, niechaj w Kotłowni płonie Wieczysty Ogień, a ponad wszystkim niechaj się stanie
Rachuba Klientów, by Zamawiać Dobra Wszelakie.”
VIII. „I niechaj wszyscy wiedzą, że Arnold Bros (zał. 1905) to Dobra Wszelakie pod Jednym
Dachem. I niechaj nazwany zostanie: Sklep Arnolda Brosa (zał. 1905).”
IX. I tak się stało.
X. I podzielił Arnold Bros (zał. 1905) Sklep na Działy, jako to: Towary Żelazne, Gorsety, Moda,
Materiały Piśmienne i wiele innych według potrzeb jego. I stworzył mrowie Ludzi, by je
zapełnili Dobrami Wszelakimi i dziwowali się wielce: „Zaprawdę Wszelakie Dobra tu są.” I
rzekł Arnold Bros (zał. 1905): „Niechaj staną się Auta Ciężarowe, a ich barwy niechaj będą
Czerwień i Złoto, i niechaj wyjadą, aby wiadomym było, iże Arnold Bros (zał. 1905) dostarcza
Dóbr Wszelakich, jednakoż jedynie po Umówieniu.”
XI. „I niechaj się staną Groty Świętego Mikołaja* [przyp.: Przed gwiazdką w dużych sklepach
amerykańskich i brytyjskich buduje się groty, w których siedzi Święty Mikołaj z drobnymi
upominkami i przyjmuje dzieci. W Polsce dotąd ten obyczaj się nie przyjął, choć w niektórych
sklepach (zwłaszcza większych) można spotkać Świętego Mikołaja (przyp. tłum.).], Wyprzedaże
Zimowe, Obniżki Letnie, Znów do Szkoły i inne Okazje w Porach Właściwych.”
XII. I do Sklepu przybyli nomowie, obierając go na swą Siedzibę po Wieczne Czasy.
Księga nomów, Piwnice, w. I-XII
Rozdział pierwszy
Jest to opowieść o powrocie do domu.
Jest to także opowieść o krytycznej drodze.
I jest to również opowieść o ciężarówce, która z rykiem silnika przejechała przez śpiące miasto,
demolując latarnie i wystawy, a gdy już za miastem zatrzymała ją policja, okazało się, że nikt nią
nie kierował. Gdy ogłupieni policjanci meldowali o tym przez radio, ciężarówka spokojnie
odjechała i zniknęła w mrokach nocy.
Bynajmniej nie jest to koniec opowieści.
Prawdę mówiąc, nie jest to także jej początek.
* * *
Z nieba padało przygnębienie i nuda. Był to ten złośliwy rodzaj mżawki, który moczył znacznie
dokuczliwiej i szybciej, niż porządny deszcz padający dużymi kroplami albo inny,
przypominający spływające z góry morze, w którym z rzadka występują przerwy.
Krople wystukiwały zwariowany rytm na starych pudełkach po hamburgerach i torebkach po
frytkach, które wypełniały druciany kosz stanowiący chwilową kryjówkę Masklina.
Masklin był mokry, zziębnięty i wybitnie zaniepokojony. I miał dziesięć centymetrów wzrostu.
Kosz z zasady stanowił całkiem dobry teren łowiecki, nawet zimą. Często znaleźć można było
kilka frytek - zimnych co prawda, ale za to w torebce. Czasem nie całkiem ogryzioną kość
kurczaka, a raz albo dwa nawet szczura. Ostatni szczur wystarczył im na tydzień, choć kłopot
polegał na tym, że miało się go naprawdę dość trzeciego dnia. Prawdę mówiąc, to nawet przy
trzecim gryzie... ale mimo wszystko był to dobry dzień - ten, w którym spotkał owego szczura.
Masklin ponownie przyjrzał się parkingowi dla ciężarówek.
Dokładnie o czasie zjawiła się ta, na którą czekał, rozpryskując kałuże i zatrzymując się z
sykiem. Przez ostatnie cztery tygodnie obserwował jej przybycie każdego ranka we wtorek i
czwartek, i sprawdzał, jak długo trwa każdy postój.
Wyszło mu, że trzy minuty, co dla dziesięciocentymetrowego osobnika stanowi równowartość
pół godziny.
Ześliznął się po wytłuszczonym papierze, wypadł przez dziurę w dnie kosza i pognał ku
zaroślom na skraju parkingu, w których czekała Grimma i starzy.
- Już tu jest! - oznajmił. - Chodźcie!
Podnieśli się, mamrocząc i narzekając; przyglądał się temu ze zniecierpliwieniem, ale po dwóch
tuzinach prób doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu ich ponaglać krzykiem.
Podniesiony głos powodował jedynie poirytowanie i większe niż zwykle ogłupienie kończące się
falą zrzędzeń i narzekań. Narzekali zresztą zawsze i na wszystko - na zimne frytki, mimo że
Grimma podgrzewała je nad ogniskiem, na szczury i na ich brak. Poważnie się zastanawiał, czy
ich nie zostawić i nie opuścić okolicy samemu, ale nie mógł się na to zdobyć. Prawda była taka,
że go potrzebowali.
Choćby po to, by mieć na kogo gderać.
Ale byli tak powolni... zamiast jednak ich poganiać, zwrócił się do Grimmy:
- Chodź! Albo podziała na nich, że oboje odchodzimy, albo trzeba ich będzie popędzać kijem.
Sami nigdy się nie ruszą!
- Są przerażeni. - Poklepała go po ramieniu. - Idź przodem, przyprowadzę ich na czas, nie bój
się.
Czasu właśnie nie mieli, toteż postanowił nie marnować go na spory.
Biegnąc przez błotnistą nawierzchnię parkingu, zdjął z ramienia zwój liny zakończonej
kotwiczką, której wykonanie zajęło mu tydzień. Na szczęście drut w płocie nie był zbyt gruby.
Kilka kolejnych dni spędził na ćwiczeniach, zanim doszedł do jakiej takiej wprawy, ale za to gdy
się zatrzymał przy kole ciężarówki, kotwiczka zataczała już ze świstem kręgi nad jego głową.
Ostrze zaczepiło o plandekę przy drugiej próbie. Masklin sprawdził, czy solidnie, i zaczął
wspinaczkę, wymacując stopami nierówności opony. Radził sobie całkiem sprawnie, ale
przecież robił to już czwarty raz.
Wgramolił się przez szczelinę między burtą, a plandeką w wypełniającą wnętrze ciemność i
natychmiast przywiązał linkę do jednej z grubych lin mocujących brezent do drewna. Lina była
grubości jego ramienia, ale obwiązał ją starannie swoją linką i pospieszył do otworu, przez który
dostał się do środka.
Grimma na szczęście zaganiała starych w stronę ciężarówki. Szło jej to nawet nieźle, skoro
słyszał już ich narzekania. Tym razem głównie na kałuże. I tak zresztą trzęsło go ze
zniecierpliwienia, bo cała operacja zdawała się trwać godzinami. A przecież tłumaczył im milion
razy, że konieczny jest pośpiech.
Lecz za młodu nie wdrapywali się na skrzynie ciężarówek i nie bardzo rozumieli, dlaczego mają
zacząć to robić na starość. Na przykład Babka Morkie uparła się, żeby wszyscy się odwrócili,
kiedy zakasywała spódnice. A stary Torrit tak skamlał, że Masklin musiał go opuścić, by
Grimma mogła zawiązać mu oczy. Gdy wciągnął kilkoro pierwszych, szło już łatwiej, ponieważ
byli jakąś pomocą przy windowaniu następnych.
Grimmę podciągnął ostatnią. Była zadziwiająco lekka. Po prawdzie to każdy z nich był lekki. No
cóż - nie co dzień trafia się szczur.
Ku swemu szczeremu zaskoczeniu stwierdził nagle, że wszyscy są już na górze, a nie trzasnęły
jeszcze drzwi kierowcy, którego powolne, ciężkie kroki słyszał wyraźnie.
- Dobra - odsapnął z ulgą. - Skoro wreszcie jesteśmy w komplecie, to wystarczy, jak...
- Upuściłem Rzecz! - jęknął nagle stary Torrit. - Rzecz! Upuściłem ją przy kole, kiedy ona
zawiązywała mi oczy. Zejdź i przynieś ją, chłopcze.
Masklin wytrzeszczył oczy. Najpierw na starego, a potem na dół przez odchyloną plandekę.
Rzeczywiście, w dole dostrzegł niewielki, czarny sześcian leżący na ziemi.
Rzecz.
Sześcian leżał w samym środku kałuży obok koła, co zresztą było bez znaczenia - woda na niego
nie działała, nic innego również nie. Nie można go było nawet spalić.
- Nie ma czasu! - sprzeciwił się, słysząc zbliżające się kroki.
- Nie możemy bez niej odejść! - Grimma niespodziewanie poparła Torrita.
- Naturalnie, że możemy. To tylko przedmiot. Na nic się nam nie przyda tam, dokąd jedziemy! -
Wstyd mu się zrobiło, ledwie to powiedział, ale i tak jego reakcja była niczym w porównaniu z
reakcjami pozostałych.
Grimma zaniemówiła, a Babka Morkie wyprostowała się niczym drżąca struna.
- Zapominasz się, młodzieńcze! - warknęła. - Tym razem bluźnierstwa ci nie pomogą. Powiedz
mu, Torrit!
Ton i szturchnięcie w żebra pobudziły Torrita do kolejnej wypowiedzi:
- Bez Rzeczy nigdzie nie jadę! - oznajmił stanowczo. - Niewłaściwe jest...
- Wódz ci to mówi! - przerwała mu Babka Morkie. - Więc zrób, co mówi. Zostawić?! Też coś!
To nie byłoby właściwe! Ani uczciwe! Przestań tak stać i gapić się na mnie, tylko złaź i przynieś
ją. Natychmiast!
Masklin spojrzał z obrzydzeniem na kałużę i bez protestów przerzucił za burtę linę, po której
ześliznął się na dół. Padało mocniej niż przed chwilą, w dodatku do deszczu dołączył śnieg, choć
jeszcze nieśmiało. Wiatr przybrał na sile i zdrowo nim potrząsnął, nim minął koło i z chlupotem
wylądował w kałuży. Masklin złapał Rzecz i usłyszał trzask drzwi kierowcy...
Gorączkowo zaczął się wspinać, gdy ciężarówka ożyła.
Najpierw ryknęła; nie był to już dźwięk, lecz solidna ściana hałasu. Potem parsknęła falą
smrodu, a w końcu zadygotała, aż zatrzęsła się ziemia.
Masklin krzyknął rozpaczliwie, nie przerywając jednakże wspinaczki, gdy dotarło doń, że nawet
on nie słyszy własnego głosu. Ktoś na górze musiał jednak myśleć - najprawdopodobniej była to
Grimma, gdyż równocześnie z drgnięciem wielkiego koła lina nagle poderwała się, unosząc go
tak szybko, że zaniechał wspinaczki, kurczowo trzymając się sznura.
Niemal bliski ogłuchnięcia, kręcił się i obijał, usiłując równocześnie wmówić sobie, że nie jest
przerażony. Wielkie koło obróciło się o centymetry od jego oczu i stwierdził, że nie jest
przerażony. To było coś znacznie gorszego.
Poza tym był pewien, że zginie. I to za chwilę. A najgorsza była świadomość, że zginie przez
Rzecz, czyli przez coś, co się nigdy nikomu na nic nie przydało. Przez bezużyteczne coś, co było
zwykłą rzeczą, trafi do nieba. Ciekawe, czy stary Torrit ma rację co do tego, co się dzieje, gdy
się umrze?
Wydawało mu się, że to lekka przesada - zginąć, by się o tym przekonać, tym bardziej że od lat
wpatrywał się w niebo i nigdy nie zauważył tam żadnego noma...
Teraz zresztą i tak nie miało to znaczenia...
Czyjeś dłonie złapały go pod ramiona i wciągnęły pod plandekę, a potem z pewnym trudem
wyciągnęły mu z zanadrza Rzecz.
Puste pola za rozpędzającą się ciężarówką przesłoniła entuzjastyczna fala deszczu. Nie tylko na
polach nie było już upraw - w całym kraju nie było już nomów.
* * *
W czasach, w których znacznie mniej padało, nomów było dużo - Masklin osobiście pamiętał, że
było ich ponad czterdzieścioro. Potem zbudowano autostradę, strumień umieszczono w
podziemnych rurach, a najbliższe krzewy wycięto. Nomy zawsze zamieszkiwały rozmaite kąty, a
tu nagle okazało się, że na świecie nie ma już żadnych kątów.
Nic więc dziwnego, że liczba nomów zaczęła maleć. Częściowo spowodowane to było
przyczynami naturalnymi, a dla dziesięciocentymetrowych osobników to oznacza wszystko, co
ma zęby, szybkie nogi i ochotę na polowanie. Częściowo powodem był Pyrrince, który - jako typ
najbardziej awanturniczy - poprowadził ekspedycję przez autostradę, by zbadać leżący za nią las.
Wyruszyli pewnej nocy i nigdy nie wrócili. Niektórzy utrzymywali, że przyczyną były sokoły,
inni, że ciężarówka, a jeszcze inni twierdzili wręcz, że wyprawa dotarła do połowy autostrady i
wciąż tkwi na rozdzielającym jezdnię pasie zieleni, nie mogąc ani pójść dalej, ani się cofnąć,
odcięta nie kończącymi się sznurami samochodów.
Potem przy drodze wybudowano bistro, co można było uznać za poprawę. Ocena zależała od
punktu widzenia. Jeśli ktoś uznaje zimne frytki i pozostałości po szarych kurczakach za jedzenie,
to nagle zrobiło się go wystarczająco dużo dla wszystkich.
W końcu zaczęło się lato i Masklin z pewnym zdziwieniem stwierdził, że pozostało ich zaledwie
dziesięcioro, z czego osiem sztuk jest zbyt starych, by przydać się na cokolwiek. Torrit miał
prawie dziesięć lat! Było to upiorne lato. Grimma robiła, co mogła, próbując organizować rajdy
na kosze na śmieci (z reguły o północy), Masklin zaś usiłował polować.
Samotne polowanie najbardziej przypominało umieranie po kawałku, ponieważ większość tego,
na co się poluje, także poluje na myśliwego. A jeśli nawet ma się szczęście i upoluje szczura, to
jak go dostarczyć do domu? Ostatnio zabrało mu to dwie doby ciągnięcia za ogon i noc spędzoną
na przeganianiu wszystkiego, co także miało ochotę na szczura, ale nie miało ochoty na
polowanie.
Dziesięciu silnych myśliwych mogło zrobić wszystko - obrabować ul, nałapać myszy, odkopać
kreta. Lecz jeden, i to nie mający oczu z tyłu głowy, był w wysokiej trawie po prostu następnym
obiadem dla wszystkiego, co miało kły i pazury.
Żeby mieć co jeść, potrzeba wielu silnych myśliwych, ale żeby mieć dużo myśliwych, potrzebna
jest okolica, w której można znaleźć dużo jedzenia. I w tym właśnie tkwił problem.
Grimma co prawda twierdziła, że na jesieni się poprawi, gdyż będą grzyby, jagody, orzechy i
wszystko. Okazało się, że grzybów nie ma w ogóle, a padało tak, że większość jagód zgniła na
krzaczkach, zanim zdążyły dojrzeć. Orzechów za to było dużo, tylko co z tego? Najbliższa
leszczyna rosła o pół dnia marszu, a on sam mógł zabrać najwyżej tuzin orzechów, jeśli wpierw
wyłuskał je ze skorup i ciągnął w papierowej torbie znalezionej w koszu. Zabierało to w sumie
cały dzień i pociągało za sobą ryzyko wypatrzenia przez jastrzębie, a dawało w efekcie jedzenie
dla wszystkich na jeden dzień. Ledwie.
Na koniec zawaliła się, podmyta przez deszcze, tylna ściana nory. Wtedy to właśnie Masklin
zaczął niemal z przyjemnością opuszczać norę: nawet samotne polowania były lepsze od
ciągłego zrzędzenia, że nie przeprowadza podstawowych napraw. Tym, co przepełniło czarę,
czyli wyczerpało definitywnie jego cierpliwość, był ogień. A raczej jego brak.
Ogień był potrzebny tak do gotowania, jak i do odstraszania różnych stworzeń, zwłaszcza
nocnych. Dlatego ognisko rozpalano przy wejściu i zawsze go pilnowano. Tyle że Babka Morkie
zasnęła pewnego dnia na warcie i ogień zgasł. Dobrze, że miała choć na tyle przyzwoitości, by
się do tego przyznać i przeprosić.
Masklin, gdy wrócił tamtego wieczoru i zobaczył wygasłe ognisko, wbił dzidę w ziemię i
wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak długo, aż się rozpłakał, a potem wyszedł i siedział na
zewnątrz. Grimma przyniosła mu skorupę orzecha pełną herbaty pokrzywowej. Zimnej
naturalnie.
A potem doszło do następującej wymiany poglądów:
- Bardzo ich to wzburzyło - pierwsza odezwała się Grimma.
- Pewnie, że tak - parsknął. - Słyszałem nawet, jak bardzo, Torrit właśnie zażądał nowego
niedopałka, bo mu się tytoń kończy, a reszta ma ochotę na rybę, którą naturalnie też ja
powinienem przynieść. No i stałe zrzędzenie, że młodzi myślą tylko o sobie, nie to, co za ich
czasów...
- Tacy już są - westchnęła. - Tylko nie dociera do nich, że gdy byli młodzi, były tu setki nomów.
- Sporo czasu minie, nim znów będziemy mieli ogień. - Masklin bez celu pogrzebał w błocie.
Mieli soczewkę ze znalezionych na parkingu okularów, ale do rozpalenia ognia niezbędny był
jeszcze słoneczny dzień.
- Mam tego dość - stwierdził cicho i zdecydowanie. - Zamierzam się stąd wynieść.
- Ależ... my cię potrzebujemy.
- Ja też się potrzebuję. To znaczy: co to jest za życie?
- Ale jeśli odejdziesz, oni umrą!
- Oni i tak umrą - zauważył rozsądnie.
- Jesteś okrutny!
- Takie już jest życie, każdy kiedyś umiera. My też. Popatrz na siebie: spędzasz całe dnie na
myciu, gotowaniu i chodzeniu wokół nich. Masz prawie trzy lata! Najwyższy czas, żebyś miała
własne życie.
- Babka Morkie była dla mnie miła, kiedy byłam mała. Poza tym ty też kiedyś będziesz stary.
- Tak? I kto wtedy będzie się o mnie troszczył?
Było to pytanie kończące wymianę poglądów.
Sytuacja denerwowała go coraz bardziej. Był przekonany, iż ma rację, a czuł się tak, jakby jej
nie miał. To jedynie pogarszało sprawę.
Myślał o tym od dłuższego czasu i zawsze się złościł, przekonany, że dał się wrobić. Wszyscy
sprytni i odważni odeszli dawno temu w ten czy inny sposób. Na pożegnanie mówili mu, że jest
porządny chłop i żeby opiekował się starymi, a oni będą z powrotem, nim się obejrzy. Gdy tylko
znajdą lepsze miejsce. Za każdym razem ustępował i zostawał, mimo że miał ochotę z nimi iść, i
to właśnie najbardziej go denerwowało. Cokolwiek sobie obiecał, i tak zawsze dawał się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin