Hłasko Marek - Pamiętasz Wanda.pdf

(90 KB) Pobierz
Pamiętasz, Wanda
Pamiętasz, Wanda
Daleko w ciemność wybiega ulica. Jest to właściwie taka sama ulica, jakich dziesiątki
są w naszym i innym mieście, a jednak ... Jej domy ze zmrokiem tracą swój zarys, w
dzień wrzynają się w jasne niefrasobliwe wiosenne niebo; w podwórkach na balkonach
wiszą kolorowe bety... więc właśnie taka normalna zwykła ulica, nie ma w niej nic zgoła
nadzwyczajnego: ani ładna – ani brzydka.
Często pytam: co mnie tak wiąże z tą zwykłą ulicą? Nie umiem sobie na to
odpowiedzieć. Dalekie światłą Dworca Gdańskiego mrugają niepewnie: zielone,
niebieskie. Wyje gdzieś daleko parowóz, rozdziera gwałtownie ciszę wieczorną tak
niespodziewanie, że aż drgnęłaś i przytuliłaś się silniej do mnie. Teraz już właśnie wiem,
właśnie teraz, gdy idziemy razem, gdy widzę twój łagodny profil z zadartym noskiem,
jasne włoski, które rozwiewa wieczorny wiatr – wiem, dlaczego kocham tę zwykła ulicę,
dlaczego kot miauczy przyjaźnie, dlaczego przykro mi jest, gdy widzę płaczące dziecko,
jak podnosi brudne piąstki do oczu – to wszystko właśnie dzięki Tobie.
Może nawet sama się nie domyślasz, gdy tak idziesz koło mnie w swojej powiewnej
sukieneczce, machając zerwaną gałązką. Nie, nie możesz się domyślać, jak bardzo Cię
kocham. Ciebie, twoje włosy, kiść bzu w Twojej ręce. Czuje łagodne ciepło Twojego
ramienia, przytulam policzek do Twoich jasnych, miękkich włosów, chłonę nozdrzami ich
delikatny, cierpki zapach, w milczeniu ściskam Twoją małą, ciepłą dłoń. Kochamy się,
jest nas dwoje, a przecież tworzymy jednego człowieka, myślimy razem, czujemy razem:
jest nam dobrze.
Idziemy razem przytuleni do siebie, nie widzimy mijających nas ludzi, wyskakujemy
spod przejeżdżających samochodów; ten mały grubas, który wpadł na nas, jest taki
zagniewany. Ze złością poprawia okulary, mruczy coś pod nosem, dlaczego? Śmiejemy
się trochę z niego – trochę do siebie. Stajemy na wiadukcie Gdańskiego Dworca,
szepczesz: „Wyjmij rękę z kieszeni”. Wpatrujemy się w migocące kolorowe światła
semaforów, stoimy cichutko przytuleni do siebie, aż spłoszył nas znowu jękliwy ryk
parowozu. Schodzimy na dół; mija nas grupa robotników z metra: chudy i wysoki jak tyka
chmielowa zajrzał Ci w twarz i cmoknął z uznaniem, ładna jesteś. Przytulasz oburzona
do mnie, a ja chętnie ucałowałbym go. Ludzie patrzą za nami z sympatią, znajomy
dozorca kłania nam się, przez chwilę rozmawiamy z nieznajomym łysym panem, który
prosi mnie o ogień. On uchyla kapelusza, ja w zakłopotaniu targam swoją rozwichrzoną
czupryną i znów, idziemy razem.
Pomyśl sobie, jak to cudownie, że nie czujemy się obco i wrogo wśród tych wszystkich
ludzi, spaw, maszyn. Że wszystko jest nasze chłodny asfalt ulicy, po którym idziemy,
niebo, które ma teraz kolor Twoich oczu, drzewo, z którego zerwałaś przed chwilą
gałązkę akacji i wróżysz z niej: „Kocha nie kocha...” wyrywam ci ją z ręki – kocha,
przecież kocha. Śmiejesz się i ja się śmieję. Czeka nas nasz dom, w którym wszystko
jest piękne, nawet ten mały kulawy stolik, któremu codziennie przybijamy nogę. Zamek w
drzwiach chrobocze tak swojsko. Stoimy teraz obok siebie na balkonie, ogarniam Cię
1
 
ramieniem, odsuwasz się łagodnie szepcząc: „Csss, Malinowska patrzy”:. Śmiejąc się
całuję twoje ciepłe usta, na sąsiednim balkonie Malinowska mruży oczy.
Pod nami miasto usypia. Koń grzechocze podkowami po bruku, dozorca ze zgrzytem
zamyka naszą bramę, mąż Malinowskiej wślizguje się jak piskorz, aby nie płacić
nocnego. Kierowca klnąc zamyka maskę nawalonego samochodu i patrzy w niebo, jakby
stamtąd oczekiwał pomocy w naprawie. Zapada noc, pomału wykreśla z pola naszego
widzenia ulice i place, pachnie słodko bez, dentysta gra na pianinie i śpiewa swym
beczącym głosem. Gwiazdy, które zapalają się na niebie, migocą w Twoich oczach.
Milczymy. Silnik zaskoczył, kierowca z zadowoleniem trzaska drzwiami, żona woła
dentystę na kolację, dziecko sąsiadki zaczyna swoją cowieczorną serenadę. A nasza
miłość nie kończy się o świcie, będzie trwać wiecznie, będzie mocna jak ci ludzie, z
którymi pójdziemy rano do pracy, prawda? A pamiętasz? Widzę, że pamiętasz,
przytulasz się w milczeniu do mnie, czuję, że nie chcesz tych wspomnień, że nie chcesz
psuć tego wieczoru pachnącego bzami. Słyszysz ten daleki żabi rechot, bzykanie
koników polnych? No dobrze, nie będziemy wspominać.
Rustecki pobiegł w pośpiechu do okienka. Gdy śpieszył się i biegał po podwórku, jego
kulawa noga. Zataczająca niezdarne kręgi, działała nader sprawnie.
- Wszyscy już wyjechali? – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Dyspozytor Kokoszka, stateczny, powolny, o obwisłym brzuchu, spojrzał na tablicę.
- Jeszcze Stefana nie ma.
Techniczny zaklął.
- Pewno znowu się zachlał. To jest człowiek, jak boga kocham.
- Zaraz nadejdzie – mruknął dyspozytor.
W tej chwili w okienku pojawiła się głowa Stefana.
- Sto siedem – podał numer wozu.
Rustecki spojrzał na jego bladą, pomiętą twarz z podpuchniętymi oczami i trącił
Kokoszkę w bok.
- A co nie mówiłem? Znowu po pijaństwie.
- No i co mu pan zrobisz? – pyta obojętnie Kokoszka.
- Wyrzucę, na zbity pysk
Kokoszka wzruszył ramionami.
- Nie wolno mu?
Stefan podszedł do wozu. W głowie szumiało mu jeszcze po wczorajszej pijatyce , pod
powiekami czuł piasek. Błędnie sprawdził oliwę, zapuścił silnik i nie czekając na
rozgrzanie ruszył z miejsca. Rustecki spojrzał za nim ze złością.
- On zapiłuje tego dżemsa – zobaczysz pan.
Dyspozytor uśmiechnął się zgryźliwie.
- Chcecie młodzież – macie młodzież.
Stefan leciał przez puste jeszcze ulice. Z bazy na port handlowy miał ładne parę
kilometrów. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Był już spóźniony, dodał gazu, aż
donośny gong silnika przeszedł w jednostajny buczący jęk. Opuścił przednią szybę –
powietrze silnym strumieniem uderzyło mu w twarz i potargało włosy. Może otrzeźwieję
trochę – pomyślał. – Ile tego wczoraj było, cholera. I jak to było potem? Stasiek już
2
 
całkiem trup, Henek kupił jeszcze flaszkę, a dalej? Dalej rozwiewało się. Czyjeś
zamazane twarze, skrzeczące głosy, dobiegające przez mgłę, obcy własny głos, ranne
przebudzenie w butach, w ubraniu.
Z nieprzepisową szybkością wjechał na teren portu, aż strażnik na branie zachłysnął się
z oburzenia. Podstawił wóz pod rampę i ruszył na poszukiwanie Henka. Znalazł go w
kącie magazynu, jak zlewał pod kranem swoje jasne, aż do przesady barankowe włosy.
Uderzył go w plecy, aż tamtemu woda poleciała za koszulę.
- No jak, Heniu, kak pażywajesz?
Pękała wyszczerzył w uśmiechu swoje drobne mysie zęby.
- Daj ty spokój, ale było tego wczoraj. Chyba ze dwa litry. A Stasiek – trup.
- Nie ma go dzisiaj w robocie?
- A skąd. Szewski poniedziałek sobie zrobił. A ty jak się czujesz?
Kamiński usiłował się uśmiechnąć.
- Jak złoto. Ale trzeba będzie się chyba zaprawić, co?
Wysupłali z kieszeni ostanie drobne. Henek skrzywił się.
- Starczy?
- Musi. Na czterdziestkę starczy, skocz, Heniu.
Wstrząsając się pili ukryci w koncie magazynu .Zaprawka należała do codziennego
rytuału.
- Co dzisiaj wozimy?
- Warzywo
- O cholera, znowu po fajrant.
Pamiętasz? Tak było codziennie. Ciągle bez grosza, ciągle pijany. Przemykałem się
chyłkiem pod obstrzałem ludzkich pogardliwych spojrzeń. Patrzyli rozmaicie; jedni z
uśmiechem pełnym pobłażliwości: „Trudno musi pić – alkoholik”, drudzy wręcz z
pogardą, gdy czasami prosiłem o pożyczkę. Organizacja kazała mi się leczyć. Brałem
antabusy przez parę tygodni, a potem znowu, po kamaryńsku. Heniek mówił: „Stefan
łamiesz się?” – Nie, nie łamałem się. Zacząłem unikać ludzi, zamykałem się w sobie.
Nocami przychodziły rozmaite postacie bez głów i rąk. Straszyły, rozrywały moje ciało,
chichotały obłąkańczo. Wtedy zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Twarze ludzkie
były jednakowe – wszystkie młode, stare , brzydkie. Wtedy sam spróbowałem przestać
pić – ale już nie mogłem.
Wtedy Ty zaczęłaś u nas pracować. Było chyba lato – prawda? Byłaś opalona na taki
złocisty kolor; twój nosek był obsypany piegami. Na fartuszku miałaś znaczek
zetempowski. Siedziałaś w swojej centralce telefonicznej, przychodziliśmy razem do
pracy, jeszcze wtedy na szóstą. Nie znaliśmy się. Dopiero wtedy, jak przechodząc obok
Ciebie zatoczyłem się, spojrzałaś ze zdumieniem. Myślałaś pewnie, że to zaczepka.
Dopiero Rustecki podszedł do Ciebie i powiedział Ci na ucho – zrozumiałaś. Widziałem
jak machnął ręką, wiedziałem dobrze, co Ci powiedział „Tłumaczyliśmy wszyscy – nic nie
pomaga. Trzymamy go przez ...” Właśnie przez co?
Sam często zastanawiałem się: przecież powinni mnie dawno wyrzucić. Wszyscy
pokazywali mnie palcami, te stare paniusie z księgowości aż oczy przymykały, gdy
przechodziłem obok nich. Cała baza wiedziała, że takich jak Kamiński to „ nie ma , nie
3
 
było i nie potrzeba”, jak mówił żartobliwie Kokoszka. Niektórzy mówili: „Wyrzućcie go, do
cholery, co to – szpital dla alkoholików?” Właśnie tego dnia po pracy podeszłaś do
mojego dżemsa. Zaczęliśmy rozmawiać. Chwilę milczałaś, zakłopotana wpatrując się w
moje przekrwione białka ( im zawdzięczam przezwisko „Angor”). Twój fartuszek miał na
łokciu taką maleńką cerę. Pamiętasz Wanda?
Paląc papierosa przyglądał się, jak robotnicy kończyli lądować wóz. Samochód był
naładowany warzywami pod samą plandekę, nawet na opuszczonym na łańcuchach
borcie stały kosze z warzywami.
- Nakitowali chyba z pięć ton – pomyślał i schylił się, żeby zobaczyć, czy resory nie
siadły. Nie. Potężny dżems wytrzymywał takie ładunki. Zgniótł niedopałek papierosa i
ruszył szukać konwojenta. Zobaczył go, jak kłócił się z magazynierem o towar.
Magazynier, z wściekłości purpurowy, wymachiwał tamtemu przed nosem plikiem
kwitów.
- Waga jest – krzyczał – jest! No to czego?
- Oho, Henek robi go na wadze – przemknęło Stefanowi przez myśl.
Wskoczył na rampę.
- Co jest, panie Zdzisiu? – zapytał magazyniera.
Stary odwrócił się.
- No co, wariata szuka! Ma wagę i fartu szuka!
Henek uśmiechnął się krzywo, odsłaniając spróchniałe pieńki.
- Nie krzycz pan. Czego pan krzyczysz? Ile pan tary daje?
Malinowski miał starczą, pomarszczoną twarz, bezzębne zaklęśnięte usta, spod
których wystoperczał podbródek: ostry, obrośnięty siwo brudną szczecina. Gdy
zdenerwował się, nie można go było zrozumieć: słychać było pomlaskiwanie bezzębnej
szczęki. Krzycząc wyrzucał z siebie strugi śliny. Malinowski bryzgnął na Stefana, aż ten
odskoczył, wycierając twarz rękawem.
- Ile twój wóz waży?
Dżems ważył cztery osiemset, ale bez „bliźniaków” waga malała o przeszło trzysta
kilo.
- Cztery osiemset – skłamał bez zająknięcia.
Stary aż podskoczył.
- Wariata szukacie? – klapnął – tłumaczę wam przecież...
- Nie tłumacz pan – przerwał mu Henek. Swojej przyjaciółce możesz pan tłumaczyć,
żeby się nie martwiła, ze wiesz pan co. Stefan, daj no książkę. Kamiński wyciągnął
książkę. Napisane było czarno na białym cztery osiemset.
- No i co? – podsunął mu pod nos.
Malinowski westchnął. Zaklęsły podbródek opadł żałośnie.
- Chłopaki – powiedział - nie róbcie mnie na wadze. Nie mam z czego dokładać, a już
raz wpadłem.
W głosie jego zabrzmiały błagalne nutki. Stefan odwrócił głowę. Porwała go złość na
Henka. Co ten stary człowiek mógł poradzić przeciw bandzie złodziei ,która go zgodnie
okradała? Z czego miał dokładać? Wiedział dobrze, że Henek zrobił go na ładne parę
złotych.
4
 
Ale Henek pokwitował już towar.
- Odjeżdżaj. Stefan.
Stefan ruszył z miejsca. Henek w biegu wskoczył do szoferki i walnął Stefana w plecy.
- No?
To „no” miało być zaczepką do pochwały ze strony Stefana „Globus” Henka dobrze
pracował. Ale Stefan nic nie odpowiedział.
- Z czego on dołoży myślał Stefan – z czego?
Nie były to wyrzuty sumienia. Nie po raz pierwszy „kombinowali” z Henkiem.
Forsę mieli zawsze, wódka , dziwy, oko. Pili razem od trzech prawie lat: dzień w dzień.
A – pomyślał – gówno mnie to obchodzi. Jak frajer – niech dokłada. Bić frajerów – to
była życiowa zasada i Stefan trzymał się jej nogami i rękami.
W ostatnim sklepie w Falenicy sprzedał kierowniczce sklepu ;lewy towar.
Henek od razu kupił wódę, zagrychę. Od długiego czasu obsługiwał wu-es-esy na trasie
Warszawa – Falenica, była to tak zwana „zielona Warszawa”. Tu było najlepiej: gliny nie
łapali, z wu-es-esu też nikt nie zaglądał. I wypić można było czy jakiś lewy kurs...
Wracając do bazy zatrzymywali się za Miedzeszynem. Wyciągnęli z wozu siedzenia i
rozłożyli się wygodnie na trawie. Jednym pchnięciem dłoni Henek otworzył flaszkę i
podał Stefanowi.
- Masz, ciąg.
Stefan sięgnął po butelkę, zawahał się chwilę i oddał Henkowi z powrotem:
- Pij, pij. Ja potem wypiję. Dzisiaj lotna łapie na mieście – skłamał. Nie bał się lotnej
kontroli z MO. Czuł się po prostu nie sosie...
Henek palcem naznaczył linię na flaszce i podniósł ją do ust. Pił na otwarte gardło;
wódka przelatywała z gulgotem. Wypił co do jednego milimetra: tyle dla mnie – tyle dla
Stefana.
Stefan leżał na wznak. Niebo było czyste, daleko ganiały się małe. Strzępiaste
obłoczki. Lekki wiatr przynosił ze sobą zapach ziemi, bzu, trawy. Nie dokończona flaszka
walała się na trawie.
Henek zaczął śpiewać: tak ni z ego ni z owego. Głos miał wysoki, wibrujący
nabrzmiały z tęsknoty do własnych piosenek. Ach, pod ten głos mandolina albo
guzikówka.
Ujrzałem ją pośród firanek okna,
Ujrzałem, gdy w objęciach trzymał ją.
Z rozpaczy swej chwyciłem za rewolwer,
By skazać ją za straszną podłość jej...
Strzeliłem raz, trupem padli oboje,
Mierzyłem tak, by prosto w serce jej...
Ach, Boże mój, naraz zabiłem dwoje...
Wpatrywali się w niebo, w jasne i pogodne niebo. Ziemia pachniała upajająco,
powietrze było czyste, łagodne. I skąd tu nagle ten głos: przepity, płaski, chrypiący
żałośnie. Wysoko nad głową ćwierkotały wróble, za laskiem zaklekotał bociek.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin