94.doc

(97 KB) Pobierz
Kamień Małżeństw by Liberi

Kamień Małżeństw by Liberi

 

Rozdział 94. Lekcje


Lekcje były niby takie same, ale zupełnie inne niż dotychczas. W planie mieli tego dnia transmutację, zaklęcia i opiekę nad magicznymi stworzeniami. Oczywiście, nikt nie zmusiłby Minerwy McGonagall do specjalnego traktowania któregokolwiek ze swoich uczniów, więc transmutacja przebiegła bez żadnych zakłóceń, ale już profesor Flitwick nie mógł się oprzeć, by nie rzucać szybkich spojrzeń w stronę Złotej Trójki, siedzącej przy stoliku pod oknem. Na szczęście nie czynił żadnych krępujących uwag, więc Harry powiedział sobie, że spojrzenia to niewielka cena za powrót do zwykłej, szarej codzienności. Uczniowie zachowywali się niemal obojętnie — nie klaskali, prawie się nie gapili i nawet szeptów było mniej niż zwykle. Prawdę mówiąc, zajęcia przebiegały normalniej niż się spodziewał. I właśnie to było bardzo, bardzo dziwne. Kiedy po zaklęciach szli na opiekę nad magicznymi stworzeniami, zagadnął o to Hermionę.

— To twój mąż — powiedziała.

Spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem.

— A co Severus ma z tym wspólnego?

— Profesor McGonagall powiedziała, że przeprowadził wczoraj rozmowę z pozostałymi opiekunami domów i zagroził, że jeśli ktokolwiek zacznie traktować cię inaczej niż zwykle, użył przy tym słowa „nękać”, postara się, żeby w jego soku dyniowym znalazł się eliksir wywołujący wyjątkowo paskudne brodawki. — Hermiona nie patrzyła na niego, a wargi drżały jej podejrzanie. — Podobno ten specyfik jest dość znany.

— Nie zrobił tego — wyszeptał Harry.

— Owszem, zrobił.

— McGonagall wezwała nas dzisiaj przed śniadaniem do pokoju wspólnego i zapowiedziała, żebyśmy poważnie potraktowali ostrzeżenie, ponieważ na eliksiry Snape’a nawet Pomfrey nie zna antidotów. Wyglądała, jak gdyby ją to bawiło — powiedział Ron, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. — Jak myślisz, czemu było tak cicho, kiedy weszliście rano do Wielkiej Sali?

Harry gapił się na przyjaciół z rozchylonymi ustami.

— Zrobił się bardzo opiekuńczy, nie sądzisz? — stwierdziła niewinnie Hermiona, zerkając na niego przelotnie. Wyglądała, jakby coś jej utkwiło między zębami i próbowała to wyciągnąć językiem. Harry zrozumiał, że dziewczyna za wszelką cenę stara się nie roześmiać.

— Bardzo śmieszne — mruknął. — Ja nie widzę w tym nic zabawnego. To chyba dobrze, że stara się, żeby nie było tych…

— Oczywiście, Harry, oczywiście. — Hermiona poklepała go po ramieniu, ale znów odwróciła głowę. — Jestem pewna, że znajdziesz jakiś… adekwatny sposób… żeby mu… podziękować za troskę.

— Przestań! — Harry szturchnął ją lekko w bok, rumieniąc się gwałtownie, jednak mały uśmiech na jego twarzy powiedział jej więcej niż słowa.

— Racja, przestań! — prychnął zdegustowany rudzielec. — Snape robi, co uważa za słuszne, a Harry wcale nie musi mu za to dziękować.

— Jasne, Ron — zgodziła się Gryfonka bez oporu. — A teraz przyspieszcie trochę, bo spóźnimy się na opiekę i znowu trafią nam się najmniej zrównoważone stworzenia.

Zdążyli w ostatniej chwili. Hagrid był już na miejscu, a u jego boku, uśmiechając się szeroko, stał Charlie Weasley. Draco Malfoy wyglądał na równie zaskoczonego obecnością swojego męża jak pozostali uczniowie.

— Umyśliłem sobie w zeszłym tygodniu, coby dzisiej przerabiać gnomy. Głupie to stwory i żadnej frajdy z nimi nie ma, ale… Dyrektor Dumbledore prosił, to nie szło odmówić.

— Przecież gnomy były na drugim roku — wyszeptał Ron do ucha Harry’emu, na co ten wzruszył jedynie ramionami.

— Ale po tym, co się stało w poniedziałek… Rozumicie sami, że gnomy szkód wielkich nie czynią, a te parę dziur w ziemi… — Olbrzym podrapał się w kark. — Taa. No to dyrektor zgodził się, że gnomy nie są tera najważniejsze.

— Profesorze Hagrid, czym będziemy się dzisiaj zajmować? — zapytała podejrzliwie Hermiona.

— Właściwie, to se tylko popatrzycie i posłuchacie, co wam opowi Charlie. — Gajowy kiwnął głową Weasleyowi i cofnął się, by przysiąść na leżącym za nim wielkim głazie.

Charlie wysunął się lekko naprzód i uśmiechnął uspokajająco.

— To, o czym będę wam opowiadał, nie znajdzie się na egzaminach. Potraktujcie informacje o tym stworzeniu jako wiedzę czysto praktyczną — powiedział spokojnie i podszedł do czegoś, co nie mogło być niczym innym, niż klatką schowaną pod wielką płachtą ciemnego materiału.

Kiedy ściągnął przykrycie, oczom uczniów ukazało się wyjątkowo ohydne zwierzę, zamknięte w klatce, której pręty były tak grube, jak ramię dorosłego mężczyzny. Wokół rozległo się głośne westchnienie.

— Dziesięć punktów dla tego, kto powie, co to jest — oznajmił Charlie.

Ręka Hermiony wystrzeliła w górę. Weasley kiwnął dłonią, zachęcając ją, żeby mówiła.

— To kwintoped — stwierdziła, po czym, zamyślona, dodała: — Nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę jednego z nich.

— Dziesięć punktów dla Gryffindoru — powiedział Charlie, skinąwszy Hermionie głową. — W normalnych okolicznościach miałabyś raczej małe szanse, by je zobaczyć. Żyją wyłącznie na Wyspie Posępnej, która jest nienanoszalna. Nie bez przyczyny zresztą. — Uśmiechnął się lekko do klasy. — Te oto urocze stworzonka są tak niebezpieczne, że lepiej je omijać i wyłączyć cały zamieszkiwany przez nie teren spod działalności człowieka, niż narażać kogokolwiek na kontakt z nimi.

— Dlaczego nie można po prostu się ich pozbyć, skoro są takim zagrożeniem? — zapytał Blaise Zabini.

— Z tego samego powodu, dla którego nie dokonujemy eksterminacji akromantul czy buchorożców.

— Bo potrzebujemy ich do eliksirów? — zapytał Draco, a część klasy zachichotała.

— Nie — zaprzeczył stanowczo Weasley i widać było, że uczynił nadludzki wysiłek, by również się nie roześmiać. — Dlatego, że to zwierzęta magiczne i mają prawo do życia, tak samo jak smoki czy jednorożce.

— Kiedyś smoki traktowane były raczej jak cele strzelnicze, niż stworzenia mające prawo do życia — prychnęła Pansy Parkinson.

— Owszem, ale te czasy przeminęły — powiedział Charlie i rzucił szybkie spojrzenie Potterowi. — Od jakiegoś czasu prawo do życia jest nadrzędnym prawem, jakim kierujemy się, obcując ze smokami. Oraz innymi stworzeniami, jeśli już chodzi o ścisłość — dodał i wskazał na kwintopeda. — Właśnie dlatego on patrzy teraz na was całkiem przytomnie, zamiast leżeć na ziemi martwy i zakrwawiony.

A stwór rzeczywiście na nich patrzył. Wyglądał dość paskudnie, trochę przypominając wypasionego pająka. Pięć dość grubych, owłosionych nóg wspierało nisko zawieszony tułów. Oczy i otwór gębowy miał osadzone bezpośrednio na kadłubie. A może nogi miał przyczepione bezpośrednio do głowy, a tułowia wcale nie posiadał? Ciężko to było ustalić. Całe ciało pokrywała czerwono-brązowa, miejscami pozlepiana brudem sierść. Na odległość czuć było, że kwintoped strasznie cuchnie.

— Jest ohydny — oznajmiła w końcu Pansy, a reszta klasy jej przytaknęła. Nawet Harry nie mógł się oprzeć i też pokiwał głową.

— Zgadza się, nie grzeszy urodą — potwierdził Charlie. — Ale jeśli kiedyś spotkacie go na swojej drodze, jego szpetota będzie waszym najmniejszym problemem. — Rozejrzał się po zapatrzonych w niego twarzach. — Kwintoped szczególnie lubuje się w mięsie ludzkim. Kiedy to stworzenie znajduje się na wolności, wówczas tylko szczęściu można przypisać, że uszło się ze spotkania z nim z życiem. Ten osobnik — wskazał palcem Weasley — jest pod wpływem silnego eliksiru, dlatego zachowuje się tak spokojnie. Gdyby podać mu antidotum, mielibyście okazję zaobserwować u niego prawdziwy atak szału.

— Dlaczego? — zdziwił się Ron.

— Przypuszczamy, że w ludzkim mięsie jest coś, co działa na ich układ nerwowy jak silny narkotyk. Można chyba przyjąć, że od dłuższego czasu kwintopedy są na głodzie, bo na Wyspie Posępnej od lat nie pojawił się żaden człowiek. — Charlie zamyślił się na chwilę. — Chyba że o czymś nie wiemy, co też jest możliwe. Jak już wspomniałem: ciężko jest uciec przed głodnym kwintopedem.

— Sugerujesz, że…

— Istnieje taka możliwość, owszem. Są bardzo szybkie, niezwykle silne i ogromnie żarłoczne. Zwykle nie pozostawiają żadnych szczątków.

— Jak się przed nimi bronić? — zapytał Malfoy.

— W zasadzie są dwie metody: uciec albo zabić. Nic pośredniego nie wchodzi w grę. Nie próbujcie ich oszałamiać, to nie zadziała. Wyłącznie zaklęcia silnie raniące: palące, implozyjne, eksplozyjne, tnące. I oczywiście Niewybaczalne Zaklęcie Uśmiercające, najskuteczniejsze, aczkolwiek z oczywistych względów niepolecane. — Podrapał się jednym palcem po żuchwie. — Jeśli chodzi o ucieczkę, to zasadniczo możliwe są dwa wyjścia: aportacja albo świstoklik. Nie liczcie na własne nogi, kwintopedy są od ludzi o wiele szybsze.

— To wszystko brzmi dość dramatycznie, ale jakie są szanse, że spotkamy je poza Wyspą Posępną? — zapytał Blaise.

— Tego właśnie nie wiemy, panie Zabini — odparł spokojnie Charlie. — Trwa wojna, a kwintopedy mogą być wykorzystane jako broń. Lepiej umieć je rozpoznać i wiedzieć, jak z nimi walczyć. — Gdy młodzi ludzie pokiwali głowami, przyznając mu rację, uśmiechnął się do nich i machnął dłonią. — A teraz uciekajcie na obiad. To wszystko na dzisiaj.

Większość uczniów ruszyła powoli w stronę zamku, po drodze zażarcie dyskutując. Na miejscu zostali Harry, Hermiona, Ron i Draco. W niejakim oddaleniu stali Parkinson i Zabini, czekając, aż będą mogli towarzyszyć Malfoyowi do Wielkiej Sali.

— Dlaczego nam go dzisiaj pokazałeś? — zapytał cicho Harry.

Charlie zwrócił się w jego stronę.

— Dyrektor otrzymał informację, że Sam-Wiesz-Kto bratał się przed atakiem z jakimiś tajemniczymi istotami. Jest możliwe, że będzie chciał użyć ich w walce.

— To nie były kwintopedy — oznajmił stanowczo Harry. Jego towarzysze patrzyli na niego w napięciu.

— Przypuszczalnie nie — potwierdził Weasley. — Chociaż odrobinę pasują do opisu. Ale dyrektor chce mieć pewność, że zrobił dla uczniów wszystko, co możliwe, w razie gdyby okazało się, że Sam-Wiesz-Kto jednak zechce je wykorzystać.

Harry kiwnął głową i uśmiechnął się lekko.

— Imponujący wykład — powiedział, nawiązując do lekcji. — W jaki sposób udało wam się złapać tego tu? — Wskazał głową na stworzenie. — I kiedy?

— Dzisiaj w nocy — odparł Weasley. — Otruliśmy go. — Widząc przerażony wzrok Hermiony, roześmiał się i uspokajająco poklepał ją po ramieniu. — Tylko w pewnym sensie. Nie działa na nie większość zaklęć, więc użyliśmy eliksiru. Ale jego wpływ nie jest trwały.

— A czy to ma jakieś znaczenie? — prychnął Draco. — Jak dla mnie, śmierć jednego z nich sprawiłaby jedynie, że świat stałby się bezpieczniejszy.

Harry spojrzał na niego w zamyśleniu.

— Tak naprawdę nie wiemy, dlaczego takie są — odparł spokojnie. — Być może jedynym problemem jest to, że nie potrafimy się z nimi porozumieć.

— Jakby te stwory w ogóle mogły się porozumiewać. Przecież one nie myślą.

— Tak? A skąd wiesz?

Malfoy spojrzał na niego zdumiony.

— Proszę cię, Potter! — parsknął. — To zwierzęta!

— Nie mam pojęcia, skąd czerpiesz swoją pewność. Z tego, co wiem, według stanu prawnego na poniedziałek, wampiry to również zwierzęta. Nie wspominając o wyrmach. A jestem cholernie pewien, że te ostatnie myślą i potrafią mówić, tyle że ludzie nie rozumieją ich języka. Co do tego, że myślą i mówią wampiry, chyba wszyscy się zgadzamy?

Towarzystwo patrzyło na niego w osłupieniu.

— Naprawdę sądzisz, że kwintopedy myślą? — zapytał zaskoczony Charlie. — Chodzi mi o to, czy myślą jak ludzie… czują coś? Mają duszę?

— Duszę? Nie przypuszczam — odparł Harry, przyglądając się stworzeniu z zadumą. — Ale pewności nie mam. Najprościej byłoby wypuścić na nie dementora i zobaczyć, co się stanie. — Przeniósł wzrok na Charliego. — Jednak to byłoby niemoralne, prawda? A poza tym… nie do końca wiarygodne.

— Jak to?

— Gdyby kryterium oceny miało być to, co zrobi z ich duszą dementor, wampiry nie przeszłyby testów.

Ignorując zszokowane spojrzenia obecnych, Harry ruszył w stronę wejścia do szkoły. Za nim pobiegła Hermiona, a następnie, odrobinę wolniej, ich śladem ruszył Ron.



***



Lucjusz Malfoy stał przy oknie w skrzydle szpitalnym i patrzył na hogwarckie błonia, po których o tej porze spacerowało zaledwie kilka osób. Pomfrey pozwoliła mu wyjść na chwilę z izolatki, ale dwóch rosłych wikingów bez przerwy przebywało w pobliżu i obserwowało go uważnie. Mężczyzna wykrzywił się na myśl, jak naiwnym trzeba być, aby przypuszczać, że dwóch niemal pozbawionych magii ludzi, nieważne jak umięśnionych, mogłoby powstrzymać go przed czymkolwiek, co by sobie zamierzył. Jednak chwała Pomfrey za jej bezmyślność, bo dzięki niej mógł teraz podpatrywać świat na zewnątrz, zamiast dusić się w klitce bez okna.

Stojąc bez ruchu, rozmyślał nad swoimi ostatnimi posunięciami. Nie był do końca pewien, czy postąpił słusznie, oddając Severusowi swoje wspomnienie z nałożenia Mrocznego Znaku. Nie, żeby miał jakiekolwiek opory moralne związane z samą ceremonią. Zrobił, co musiał i nie zamierzał za to przepraszać, nie wspominając już o tym, że nie był wtedy do końca sobą. Martwiło go jednak, jak na te wydarzenia zareaguje Potter. Wiedzieć, że Malfoy był śmierciożercą, a zobaczyć to na własne oczy… Kto wie, czy wspomnienie z rytuału nie zrazi Pottera do niego? Czy miał jednak inne wyjście? Albo to, albo pozostanie do śmierci — własnej lub Czarnego Pana — jedynie zbiornikiem na moc. Ta myśl za każdym razem burzyła krew w jego żyłach.

— Ty jesteś Lucjusz Malfoy?

Odwrócił się gwałtownie, słysząc za plecami miękki kobiecy głos. Jak, do diabła, udało jej się podejść tak blisko?

— Kim jesteś? — zapytał wrogo.

Była niezwykle piękna i bardzo młoda. Chyba nawet młodsza od Pottera. Kiedy uważnie jej się przyjrzał, rozpoznał tę twarz bez większego trudu. Choć musiał przyznać, że zdjęcia nie oddawały w pełni jej urody.

— Nikotris — odrzekła, potwierdzając, że prawidłowo odgadł jej tożsamość. — Faraon Egiptu.

Wpatrywała się w niego niezwykłymi zielonymi oczyma, w których nie dojrzał ani odrobiny lęku. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio jakakolwiek kobieta patrzyła na niego bez strachu. Nawet cholerna rycząca lwica McGonagall na jego widok okazywała coś w rodzaju obawy. Nagle pożałował, że nie ma ze sobą swojej laski. Bez niej czuł się nieprzyjemnie odsłonięty. Odwrócił się do dziewczyny plecami i oparł dłoń o framugę okna.

— Czego chcesz?

— Poznać najbardziej wpływowego śmierciożercę na świecie? — odpowiedziała z lekkim uśmiechem, zupełnie niepasującym do obrazy ukrytej w jej wypowiedzi.

Prychnął w duchu.

— Twoje informacje są nieprecyzyjne — odparł, przeciągając sylaby. — Niebezpiecznie jest planować swoje posunięcia, opierając się na niekompletnych danych.

— Czy chcesz mi powiedzieć, że jest gdzieś śmierciożerca jeszcze bardziej wpływowy niż ty? — zapytała kpiąco. — Ktoś taki jak… pomyślmy… mąż Harry’ego Pottera?

Dziwna prowokacja. Zmrużył oczy i lekko wydął wargi, udając, że się zastanawia.

— Co tu robisz? Skrzydło szpitalne brytyjskiej szkoły to nietypowe miejsce na wizytę władczyni Egiptu. — Zerknął na nią, gdy podeszła bliżej i oparła się ramieniem o ścianę po drugiej stronie okna. — Odwiedzasz tu kogoś?

— To również nietypowe miejsce na wizytę kogoś takiego jak ty — odparła wyzywająco.

— Nie powiedziałbym. — Uśmiechnął się lekko w reakcji na jej bezczelność. Miała w sobie odświeżający wdzięk. I zgrabnie robiła uniki. — Jestem członkiem Rady Nadzorczej Hogwartu. Poza tym mój syn się tu uczy.

— Tak, czytałam o tym w dzisiejszym „Proroku” — odparła. — Draco Malfoy, rzecznik prasowy Harry’ego Pottera.

Patrzyła zamyślonym wzrokiem na krajobraz za oknem. Zieleń Szkocji musiała stanowić ogromny kontrast w porównaniu do widoków, jakie obserwowała zza własnych okien.

— Nie należy wierzyć we wszystko, o czym piszą gazety — stwierdził spokojnie. — Ale akurat ta jedna informacja jest prawdziwa.

— A która nie jest? — zapytała. — Że Lucjusz Malfoy zniknął w tajemniczych okolicznościach i jest „nieosiągalny dla komentarza”? Że ktoś nasłał na królewskiego męża zabójców? Że w naszym świecie wampiry właśnie zaczynają zyskiwać olbrzymią władzę? — mówiła cicho, ale w jej głosie słyszał pasję. — Która z tych wiadomości nie jest prawdziwa?

— Naprawdę chcesz wiedzieć? — zapytał. Nikotris kiwnęła głową. — Zagrajmy w takim razie — zaproponował z odrobiną wyzwania w głosie. — Odpowiem na jedno twoje pytanie. A potem ty odpowiesz na moje. I powiesz mi prawdę — zakończył, patrząc jej w oczy. — Która odpowiedź najbardziej cię interesuje?

Odwzajemniła jego spojrzenie. Widział, jak w jej wnętrzu wyrachowanie walczy z ciekawością. Kalkulowała ostrożnie, rozważając wszystkie za i przeciw. To było takie… znajome.

— Czy jesteś śmierciożercą? — zapytała wreszcie, kompletnie go zaskakując.

— Ciekawy wybór pierwszego pytania — wykrzywił się kpiąco. — Czyżbym naprawdę był aż tak interesujący, że musisz znać na nie odpowiedź? Czy następnym pytaniem będzie pytanie o mojego krawca? A może o ulubioną potrawę albo ukochaną drużynę quidditcha? Od razu uprzedzam, że nie kibicuję żadnej, chociaż sponsoruję kilka…

— Po prostu odpowiedz — przerwała mu, nie przejmując się jego kpiącym tonem. Ujęło go jej opanowanie.

— Tak — przyznał w końcu. — Jestem.

— To dlatego tu w tej chwili przebywasz, prawda? — Patrzyła na niego nieruchomo. — Odessał twoją moc?

— To już drugie pytanie — parsknął.

— Wcale nie — zaprzeczyła z uśmiechem. — To wciąż jedna odpowiedź.

Uniósł brwi, rozbawiony jej tupetem.

— Tak — powiedział wreszcie. — Właśnie dlatego tu jestem. A także dlatego, że teraz stoję po stronie Pottera.

— I wciąż mówisz, że jesteś…?

Taka naiwna. Mimo całego swojego wyrafinowania, wciąż była niewinna. Nagle zupełnie namacalnie poczuł swoje czterdzieści trzy lata.

— Śmierciożercy to nie Klub Gargulkowy — odparł rozdrażniony. — Nie można się do nich zapisać ani wypisać na życzenie. Będę jednym z nich, dopóki mam to. — Wyciągnął rękę i podciągnął rękaw szaty. Sam nie rozumiał, dlaczego to robi. Co sprawiało, że pragnął jej to pokazać? Kim była dla niego? Nie pojmował swojego postępowania i miał nieprzyjemne wrażenie, że już za pięć minut będzie żałował tego, co powiedział. — Nawet, jeśli już nie chcę nim być.

Nikotris wyciągnęła dłoń i jednym palcem delikatnie przeciągnęła wzdłuż czarnej czaszki.

— Miałeś tam być, prawda? W Stonehenge.

Patrzył na nią nieruchomo swoimi zimnymi szarymi oczami. Usta mimowolnie zacisnął w wąską linię i kiedy w końcu zdecydował się mówić, czuł, jakby nie mógł rozewrzeć szczęk.

— Owszem. I następnym razem, wbrew wszystkiemu, zamierzam się tam pojawić. Tak czy inaczej — odpowiedział twardo. — Chociaż nie mam pojęcia, skąd ty o tym wiesz.

— Byłam tam — powiedziała miękko. — Po drugiej stronie.

Przyglądał się jej z niedowierzaniem. Tyle mocy? Miała zaledwie piętnaście lat. Jak potężna będzie za pół wieku? Znajomy dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie.

— To była ta odpowiedź, którą chciałaś uzyskać? — zapytał ochrypłym głosem.

— Tak, myślę, że tak — odparła. — A ty? O co chcesz mnie zapytać?

O co? „Czy gdybym dotknął palcem twoich ust, ugryzłabyś mnie?” To nie było chyba odpowiednie pytanie, nie teraz, choć w innych okolicznościach nie wahałby się go zadać. Już nie raz przekonał się, że kobiety kochały bezczelnych i pozbawionych skrupułów mężczyzn. Ale było coś, co go naprawdę interesowało i mieściło się w granicach przyzwoitości.

— Dlaczego ktoś taki jak ty do tej pory nie ma męża? Nie powinnaś zadbać o kontynuację linii krwi?

Zgodnie z tym, czego się spodziewał, nie zarumieniła się ani nie obraziła. Należała do starego rodu czystokrwistych władców i doskonale rozumiała, jaką wagę miało to, o co ją zapytał. Obrzuciła go nieodgadnionym spojrzeniem, a potem odwróciła wzrok. Gdy się odezwała, w jej głosie usłyszał ból i pogardę.

— Moim wujom specjalnie na tym nie zależało. Gdybym wyszła za mąż za silnego czarodzieja, mogliby stracić władzę, kiedy zaś na świat przyszłoby dziecko, ich dni na dworze byłyby policzone. A za słabego nie mogli mnie wydać. Nawet oni rozumieją, czym jest Egipt.

— Czym?

— Osią. Jedynym od tysięcy lat stałym elementem na mapie czarodziejskiej polityki. A Egipt to ja.

Uśmiechnął się pod nosem. Jej megalomania była urocza i zabawna. Uwielbiał tę cechę w kobietach.

— I ot tak się z tym pogodziłaś?

— Oczywiście, że nie! — Odrzuciła dumnie głowę i spojrzała na niego z irytacją. — Teraz już wiem, kim jestem i sama wybiorę ojca dla swojego dziecka.

— Teraz?

— Tak, teraz. W Stonehenge zrozumiałam, jaką pozycję zajmuję i moi wujowie nie będą mi dłużej mówić, co mam robić. A już na pewno nie pozwolę, żeby mi dyktowali, za kogo mam wyjść. Wiem, czego chcę — prychnęła. — Odpowiedziałam już na twoje pytanie.

Lucjusz przesunął palcem po ramie okna, śledząc linie słojów na brunatnym drewnie.

— Porozmawiajmy zatem czysto towarzysko — zaproponował. — Pogoda czy polityka? A może plotki?

— Plotki? Znasz jakieś?

— Jestem ekspertem od plotek — odpowiedział. W jego głosie wyraźnie słychać było ironię. — Wiele sam wymyśliłem. Są potężną bronią.

— Opowiedz jakąś. Najlepiej taką, którą stworzyłeś.

— To nie wchodzi w grę. Moje plotki są bardzo użyteczne, więc nie zamierzam ich dyskredytować. Ale opowiem ci taką, którą stworzył Knot.

— Ten, którego obaliłeś?

— Ten sam — potwierdził. — Otóż krążą pogłoski, że niejaki Harry Potter, znużony mało satysfakcjonującym związkiem z własnym mężem, szeroko znanym hogwarckim mistrzem eliksirów, postanowił rozejrzeć się po rynku uczuciowym w poszukiwaniu bardziej interesującej… relacji. W tym celu swój wzrok zwrócił w stronę ślicznej, młodej władczyni Egiptu. — Obrzucił dziewczynę szybkim spojrzeniem zmrużonych oczu. — Kilka dni po rozejściu się pogłosek Harry Potter zaprzeczył, jakoby w ogóle „rozglądał się po rynku uczuciowym”, ale przecież doskonale wiemy, że nie mógłby się przyznać, nawet gdyby plotki okazały się prawdą. Czyż nie?

Policzki Nikotris płonęły czerwienią. Lucjusz udawał, że tego nie widzi.

— Harry Potter nigdy nie szukał tego typu… relacji… ze mną — powiedziała zduszonym głosem.

— Oczywiście, że nie. Jestem całkiem pewny, że to plotka. Byłem przy tym, jak Knot ją pisał — odparł, z zainteresowaniem rejestrując, że dziewczyna wzdrygnęła się, słysząc jego słowa.

— Po co Knot miałby zrobić coś takiego? — zapytała. Odwróciła głowę, więc nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy. Wydawało mu się, że w jej głosie usłyszał złość.

— To dość oczywiste — odparł z przekąsem. — Nienawidzi Pottera. Snape’a zresztą też. A najbardziej nienawidzi Dumbledore’a. Miał nadzieję na ośmieszenie zaaranżowanego przez niego związku. — Przygryzł lekko dolną wargę. — Raczej mu się nie udało.

— Nie, nie udało się — powiedziała głucho.

— Nie podobała ci się plotka? — zapytał. W jego mózgu cicho przeskakiwały trybiki, łącząc ze sobą fakty i domniemania. Obserwował dziewczynę uważnie.

Nikotris wzruszyła ramionami.

— Cóż, zawsze dobrze znać źródła informacji, prawda? Nawet, jeśli okazują się nie do końca tym, na co liczyliśmy.

Miała klasę, musiał to przyznać.

— Co tu robisz? — zapytał wreszcie. Wzrokiem śledził lot sowy, zmierzającej szybko w stronę zamku.

— Sądzę, że to samo, co ty — odparła. — Odzyskuję moc.

— Dlaczego? Przecież nie jesteś… Wiedziałbym.

— Oczywiście, że nie — zaśmiała się. — Nie zrobiłabym czegoś takiego. Jestem tu, ponieważ pomagałam Harry’emu Potterowi obudzić mugoli — odparła z prawdziwą dumą. — Bardzo mnie to wyczerpało.

Spoglądał na nią z rosnącym zainteresowaniem. W swoim zachwycie była nieco dziecinna, ale mógł ją świetnie zrozumieć. Gdyby Potter jego poprosił o pomoc, również czułby się wyróżniony. Ciekawe, co takiego było w tej dziewczynie, że dostąpiła podobnego zaszczytu.

— To musiało być niezwykłe doświadczenie.

— Było — potwierdziła. — Ale nie wolno mi o tym mówić.

— Czy to prawda, że maczały w tym palce wampiry?

— Tak, ale o tym też nie wolno mi mówić. Złożyłam Przysięgę Wieczystą. — Odgarnęła dłonią czarne włosy.

— Wiesz, że zostałem wyznaczony przez Pottera jako ten, który wprowadzi wampiry z powrotem do magicznej społeczności?

— Słyszałam o tym.

— Możesz mi o nich coś powiedzieć? Coś, co ułatwi mi start?

— Czy nie wspominałam przed chwilą, że nie wolno mi o tym mówić? — Uśmiechnęła się złośliwie.

— Nie chodzi mi o obudzenie mugoli. Nie interesuje mnie to. Chcę znać twoją opinię na temat wampirów. Jakie one są?

Nie patrzyła na niego. Jej wzrok zdawał się nieobecny, gdy mu w końcu odpowiedziała.

— Przerażające — wyszeptała. — Absolutnie straszne. I niesamowicie cudowne.

Bez trudu mógł uwierzyć, że te stwory były straszne, sam się ich bał i nie rozumiał, po co Potter zrobił to, co zrobił. Dla Lucjusza jego decyzja była kompletnie nieracjonalna i niebezpieczna. Z drugiej strony, nic by go nie obchodziła, gdyby nie dotykała go bezpośrednio. Niestety, w poniedziałek musiał odrzucić swoją dotychczasową neutralną postawę i zaangażować się w działania, na myśl o których jego wnętrzności nieprzyjemnie się skręcały. Wampiry były przerażające, o tak, zgadzał się z tym. Ale cudowne?

— Dlaczego cudowne? To krwawe bestie, dzikie i szalone.

— Zabawne słowa w ustach kogoś, kto ma być ich przedstawicielem — parsknęła. Kpiła z niego, mała idiotka.

— Nie bądź śmieszna! — warknął. — Nie wybrałem sobie tej roli — powiedział i nagle z całkowitą jasnością pojął, że to kłamstwo. Miał wybór. I wybrał.

— Nie obchodzi mnie to — odrzekła chłodno, urażona. — To twoja sprawa i twoje zadanie.

— Tak — wyszeptał. Jego misja, być może najważniejsza w życiu. — Masz rację. To moje zadanie. — Uśmiechnął się leciutko, gdy spojrzał na jej zagniewaną twarz. — Chciałabyś mi w nim pomóc? — zapytał, ulegając nagłemu impulsowi.

— Co?

— Słyszałaś.

— Dlaczego? — zdziwiła się. — Czemu akurat mnie o to prosisz?

— Nie jestem pewien — odparł powoli. — Po prostu wydaje mi się, że w jakiś sposób możesz mi pomóc. Nazwij to przeczuciem, jeśli chcesz.

— Wierzysz w przeczucia? — zapytała rozbawiona.

— Nigdy dotąd nie wierzyłem. Ale wydawało mi się, że jeśli powiem, że po prostu chcę mieć cię u swojego boku, uznasz to za impertynencję.

Roześmiała się perliście.

— Oczywiście, że tak. Na Merlina, to najbardziej bezczelna rzecz, jaką w życiu słyszałam! Czy zdajesz sobie sprawę z różnicy naszych pozycji społecznych?

— Nie proszę cię, byś za mnie wyszła. Ani żebyś poszła ze mną do łóżka. Choć właściwie mógłbym, ponieważ doświadczenie podpowiada mi, że czasowe pochylenie się ku niższej warstwie potrafi być szalenie satysfakcjonujące. — Gdy prychnęła, obrzucił ją długim spojrzeniem. — Proszę cię, byś ze mną pracowała.

Stała blisko niego, lekko kołysząc się na stopach, a dłonią nieuważnie gładząc niski parapet. Na jej ustach igrał ledwie dostrzegalny uśmiech.

— Jesteś wyjątkowo zuchwały. Być może powinnam cię przekląć albo chociaż spoliczkować. — Podniosła głowę i spojrzała mu wreszcie w oczy. W jej wzroku dostrzegł drapieżny błysk. — Ale… Zgoda, panie Malfoy.



***



Molly Weasley złapała go przy samych drzwiach do Wielkiej Sali.

— Harry, kochaneczku! — krzyknęła. Jej głos przeniknął go aż do kości. Naprawdę wolał, kiedy mówiła ciszej. Najlepiej szeptem.

— Pani Weasley! — wyszczerzył się, bo mimo że piszczała drażniącym dyszkantem, to kochał ją z całego serca. Obok niego Hermiona dygnęła i uśmiechnęła się ciepło. Jej wzrok nieustannie błądził w okolice sporego już brzucha kobiety. Ron ziewał. — Co słychać? —zapytał. — Myślałem, że poszła pani do domu. Ron mówił…

— I miał rację — oświadczyła, przytulając go. — Ale wróciłam. Petunia do mnie zafiukała.

O! To musiał być widok! Ciotka pochylona nad kominkiem, gadająca do ognistej twarzy. Ciekawe, czy wydzierała się jak Ron, gdy próbował skontaktować się z Harrym za pomocą telefonu.

— Zafiukała?

— Cóż… właściwie próbowała, ale coś jej nie wyszło. W każdym razie dała mi znać i oto jestem. — Molly odsunęła się od niego na odległość ręki. — Wspaniale wyglądasz — zagruchała.

— Eee… dziękuję.

— Mamo, jesteśmy głodni — zajęczał Ron. — Może porozmawiacie przy jedzeniu?

— Ronaldzie Weasley, zachowuj się! — fuknęła Molly, po czym z powrotem skupiła się na Harrym. — Miałam nadzieję, że pójdziesz ze mną do skrzydła szpitalnego — oznajmiła i wymownie uniosła brwi.

— Och! — To mu się w ogóle nie podobało. Miał zamiar iść na obiad, żeby w jego trakcie pogapić się dyskretnie na Snape’a. Myślał o tym od godziny. — Ja, eee… może mógłbym trochę później…

— Harry, to ci nie zajmie dużo czasu, a z tego, co mówiła twoja ciocia, sprawa jest ważna. Podobno złożyłeś jej rano pewną propozycję?

Świetnie. Teraz Hermiona patrzyła na niego wzrokiem, który mówił: „Dlaczego ja nic nie wiem?”. Miał przerąbane. Przyjaciółka nie da mu spokoju, chyba że szybko to załatwi.

— Racja! — sapnął. Złapał Rona i Hermionę pod ramiona i pociągnął w stronę schodów. Molly ruszyła za nimi.

— Kiedy się z nią widziałeś? — dziewczyna szeptała mu do ucha. — I czemu nic nam nie powiedziałeś?

— Nie muszę wam o wszystkim mówić! Ron nie robi z tego powodu afery — odszepnął jej. — Przed śniadaniem. Poszedłem polatać.

Zacisnęła wargi, jakby chciała ukryć uśmiech.

— Propozycja? — wyszeptała.

— Co tam szepczecie? — burknął na nich rudzielec. — I czemu nie mówiłeś, że widziałeś się z ciotką?

Hermiona zachichotała.

— Nie robi afery, co?

— Jezu, zapomniałem, w porządku?

— Zapomniałeś? — Hermiona pokręciła głową ze zdumieniem. — Jak mogłeś o tym zapomnieć?

— Wielkie rzeczy! Po prostu myślałem o czymś innym. Dursleyowie nie są teraz dla mnie najważniejsi. Przestańcie truć.

— Dobra. — Ron wsadził ręce w kieszenie. — To co to za propozycja?

— Pomyślałem, że wyślę ich do Winter Land.

— Co?

— A czemu nie? Będą się tam czuć prawie jak wśród mugoli.

— Jasne — parsknął rudzielec. — Chyba żartujesz! Dostaną w kość, możesz być tego pewny.

— O czym ty mówisz?

— Nie sądzisz chyba, że powitają ich tam z radością? Dodatkowe gęby do wyżywienia, w dodatku bezużyteczne. Albo pójdą do roboty, albo ich życie będzie ciężkie.

Harry patrzył na Rona z namysłem.

— Tak sądzisz?

— Jestem pewny.

— Co z tego? — zapytała Hermiona. — Chyba są przyzwyczajeni do pracy? W końcu w mugolskim świecie wszyscy muszą pracować.

Harry szczerze wątpił, żeby Dudley zhańbił się kiedyś jakąkolwiek pracą. Sama myśl o tym, że jego tłusty kuzyn wysila się na coś więcej niż naciśnięcie guzika na pilocie od telewizora, przyprawiała go o nerwowy chichot.

— Ale mają te wszystkie rzeczy, które ułatwiają im życie — ciągnął tymczasem Ron. — Urządzenia na prąd, samochody i tak dalej. A w Winter Land niczego takiego nie ma. Magia załatwia wiele spraw, jednak resztę robią własnymi rękami. Charlie mówił, że ich codzienne życie jest prymitywne.

Harry musiał przyznać w duchu, że to wszystko prawda. Jemu samemu pobyt wśród wikingów przypominał raczej życie obozowe niż wygodną egzystencję w Hogwarcie. Nagle przed oczami stanęła mu szalenie plastyczna wizja Dudleya noszącego beczki z winem. Na plecach. Łał!

— A jeśli nie będą chcieli pracować? — zapytał.

— Wątpię, żeby długo oponowali. — Ron wykrzywił się pogardliwie. — Nikt ich za darmo żywić nie będzie.

— Nawet jeśli powiem wszystkim, że to moja rodzina?

— Nawet wtedy. Pewnie będą oczekiwać po nich czegoś więcej właśnie dlatego, że są twoją rodziną. Tata opowiadał, że wikingowie są bardzo tradycyjni, znaczy zwracają uwagę na takie rzeczy jak honor i w ogóle. Patrzą na osobiste osiągnięcia człowieka. Ale ty sam powinieneś to wiedzieć lepiej, poznałeś ich.

Harry nie mógł potwierdzić wersji przyjaciela, bo mieszkał wśród wikingów za krótko, żeby dostrzec podobne szczegóły, ale jeśli faktycznie było tak, jak Ron mówił, to perspektywa wysłania Dursleyów do Winter Land jeszcze zyskała w jego oczach na atrakcyjności.

— Ale po co mają tam iść? — spytała Hermiona. — Nie mogą wrócić do domu?

— Petunia nie ma pieniędzy — odparł Harry, zamyślony. — Nigdy nie sądziłem, że ona jest taka… — przez chwilę szukał słowa — bezradna.

— Bezradna! Proszę cię! — Ron wywrócił oczami. — To Petunia Dursley! Ta sama, która zamykała cię w komórce.

— Oj, wiesz, co mam na myśli — westchnął. — To musi być bolesne, nie panować nad swoim życiem.

— Zaraz mi serce pęknie! — Weasley złapał się teatralnie za pierś.

— Ucisz się, Ron! — Hermiona zmarszczyła brwi. — Nie kopie się leżącego. Jej mąż jest nieprzytomny, nie wiadomo, czy kiedykolwiek się obudzi, a ty zachowujesz się jak ostatnia świnia.

— Nie zachowuję się jak świnia! — krzyknął zbulwersowany rudzielec. — Nie życzę jej źle! Po prostu staram się pamiętać, kim ona jest i co zrobiła Harry’emu!

— Wyśmiewasz się z niej!

— Nie kłóćcie się! — Harry mocniej zacisnął dłonie na ich przedramionach. — To tylko moja ciotka. Nie ma się o co kłócić. Szkoda nerwów.

Hermiona spojrzała na niego dziwnie, ale nic nie powiedziała, bo właśnie przekraczali drzwi lecznicy.

Szpital był niemal pusty. W prawym rogu, bliżej wejścia zajęte były trzy łóżka, w lewym po przeciwnej stronie pomieszczenia dwa. Pod jednym z okien stała dziwna grupa złożona z kobiety, mężczyzny i oddalonych od nich o kilka kroków dwóch obserwujących parę wikingów. Było cicho jak zwykle.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin