ROBIN COOK
"Mózg"
tytuł oryginału: "Brain"
Przekład: MAREK MASTALERZ
tekst wklepał: Krecik
Ilustracja na okładce: COLIN THOMAS
Redakcja: JOANNA WRÓBLEWSKA
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER
oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć
na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl
Copyright (c) 1981 by Robin Cook
For the Polish edition
(c) Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998
ISBN 83-7169-739-2
Warszawa 1998. Wydanie III
Druk: Zakłady Graficzne "ATEXT" S.A. w Gdańsku
Książka ta jest dedykowana Barbarze
z miłością
Z mózgu bowiem, i z mózgu jedynie,
początek swój biorą wszystkie rozkosze
nasze i radości, śmiech oraz żarty, a takoż
smutki nasze i bóle, żale i łzy...
Hipokrates, O świętej chorobie, Rozdział XVII
ROZDZIAŁ 1
7 marca
Z pewnym wahaniem Katherine Collins weszła po trzech stopniach
prowadzących z chodnika. Znalazła, się przed drzwiami ze szkła
i nierdzewnej stali. Pchnęła je, lecz się nie otworzyły. Odchyliła się,
podniosła głowę i przeczytała napis wycięty na nadprożu: POLI-
KLINIKA AKADEMII MEDYCZNEJ IM. HOBSONA. DLA CHO-
RYCH I INWALIDÓW MIASTA NOWEGO JORKU. Katherine
wydawało się, że bardziej adekwatne byłoby: "Porzućcie wszelką
nadzieję ci, którzy tu wchodzicie".
Obróciła się, jej źrenice zwęziły się od blasku marcowego słońca.
Kusiło ją, by uciec i wrócić do wynajmowanego ciepłego mieszkanka.
Szpital był ostatnim miejscem na ziemi, w którym chciałaby się
znaleźć. Nim jednak zdążyła się ruszyć, minęło ją kilkoro pacjentów
i po schodach weszło do środka. Natychmiast zostali pożarci przez
złowieszcze wnętrze budynku.
Katherine przymknęła na chwilę oczy, zdumiewając się własną
głupotą. Oczywiście, drzwi do przychodni otwierały się na zewnątrz!
Przyciskając do boku torbę ze spadochronowego płótna, pociągnęła
drzwi i wstąpiła do piekielnego wnętrza.
Jako pierwsza zaatakowała ją woń. Z niczym podobnym nie
miała do czynienia w ciągu dwudziestu jeden lat swojego życia.
Dominował chemiczny zapach mieszaniny alkoholu i dezodorantu
tak słodkiego, że przyprawiającego o mdłości. Domyślała się, że
alkohol ma za zadanie powstrzymywać czające się w powietrzu
choroby, a dezodorant ma likwidować biologiczne zapachy wiążące
się z dolegliwościami. Pod naporem nieprzyjemnej woni zniknęły
wszelkie tłumaczenia, jakimi starała się uzasadnić sobie konieczność
wizyty.
Do czasu pierwszej wizyty w szpitalu, parę miesięcy temu,
nigdy nie zastanawiała się nad własną śmiertelnością, a zdrowie
i dobre samopoczucie traktowała jako coś jej należnego. Teraz
było inaczej; wstąpienie w otchłanie polikliniki z powrotem przy-
wiodło na myśl wszystkie niedawne kłopoty ze zdrowiem. Przy-
gryzając wargę, by się opanować, zdecydowanie skierowała się
w stronę wind.
Źle znosiła tłum ludzi kręcący się po korytarzach przychodni.
Pragnęła się schować we własnej skórze jak w kokonie, by uniknąć
czyjegoś dotyku, oddechu lub kaszlu. Z trudem znosiła widok
wykrzywionych twarzy, mszczących się wysypek i sączących się krost.
Jeszcze gorzej było w windzie, gdzie napierająca na nią grupka
ludzkich istot przywiodła jej na myśl malowidło Breughla. Wlepiwszy
wzrok w światełka wskazujące mijane piętra, usiłowała zignorować
otoczenie przez powtarzanie tekstu, jaki zamierzała wygłosić wobec
rejestratorki w przychodni ginekologicznej: "Dzień dobry, moje
nazwisko Katherine Collins. Jestem studentką, byłam tu już cztero-
krotnie. Właśnie jadę do domu i zamierzam udać się do lekarza
domowego mojej rodziny, i dlatego chciałabym dostać kopię swojej
karty". Brzmiało to dość prosto.
Katherine pozwoliła swemu spojrzeniu spocząć na windziarzu.
Jego twarz wydawała się niezwykle szeroka, ale gdy odwrócił głowę
bokiem, okazało się, że ma płaski profil. Mimowolnie utkwiła wzrok
w zniekształconym obliczu i kiedy windziarz odwrócił się, by oświad-
czyć, że dojechali na trzecie piętro, uchwycił jej spojrzenie. Odwrócił
wzrok, lecz jedno oko wciąż wpatrywało się w nią z gniewną
intensywnością. Odkręciła się, czując, że się rumieni. Koło niej
przecisnął się masywny, obrośnięty mężczyzna, który chciał wysiąść.
Dla zachowania równowagi oparła się o ścianę windy i opuściła wzrok
na pięcioletnią jasnowłosą dziewczynkę. Dziecko spojrzało na nią
zielonym okiem i uśmiechnęło się. Drugie oko ginęło pod fiołkowej
barwy fałdami dużej guzowatej masy.
Drzwi zamknęły się i winda ruszyła wyżej. Katherine poczuła
zawrót głowy. Był odmienny od tych, jakie poprzedzały dwa napady,
których doświadczyła w ciągu ostatniego miesiąca, ale w dusznym
zamknięciu kabiny windy wciąż czuła przerażenie. Zacisnęła oczy,
starając się przezwyciężyć uczucie klaustrofobii. Ktoś za nią zakaszlał,
na karku poczuła lekką wilgoć.
Kabina podskoczyła, drzwi otworzyły się. Katherine znalazła się
na czwartym piętrze. Posuwała się przy ścianie i oparła się o nią,
pozwalając ludziom przejść koło niej. Zawrót głowy szybko minął.
Gdy znów poczuła się normalnie, ruszyła korytarzem, dwadzieścia lat
temu pomalowanym na zielono.
Poczekalnia przychodni ginekologicznej znajdowała się na końcu
korytarza. Gęsto w niej było od pacjentek, dzieci i papierosowego
dymu. Katherine przeszła przez środek do ślepego korytarzyka na
prawo. Dział przychodni przeznaczony dla studentek oraz pracownic
szpitala miał własną poczekalnię, choć jej wystrój i umeblowanie były
takie same jak w głównej.
Gdy Katherine weszła do niej, na krzesłach z-metalowych rurek
obciągniętych winylem siedziało siedem kobiet. Wszystkie nerwowo
przerzucały kartki nieaktualnych magazynów. Rejestratorka - mniej
więcej dwudziestopięcioletnia kobieta o wypłowiałych włosach i ptasich,
wąskich rysach bladej twarzy - siedziała za biurkiem. Tabliczka
przypięta do fartucha na płaskiej piersi głosiła, że jej właścicielka nosi
nazwisko Ellen Cohen. Gdy Katherine podeszła do biurka, podniosła
wzrok.
- Dzień dobry, nazywam się Katherine Collins... - Zauważyła,
że w jej głosie brak jest zamierzonego zdecydowania. W rzeczywistości,
gdy dokończyła wyłuszczanie swojej prośby, uświadomiła sobie, że
zabrzmiało to niemal jak błaganie.
Rejestratorka popatrzyła na nią przez chwilę.
- Chce pani kartę? - spytała. W jej głosie odbijała się mieszanina
pogardy i niedowierzania.
Katherine skinęła głową i spróbowała się uśmiechnąć.
- Hm, będzie pani musiała o tym porozmawiać z siostrą Black-
man. Proszę usiąść. - Głos Ellen Cohen stał się szorstki i auto-
rytatywny.
Katherine odwróciła się i usiadła niedaleko biurka rejestratorki,
która podeszła do szafek z dokumentacją i wyciągnęła jej kartę
przychodnianą. Następnie zniknęła w jednych z drzwi prowadzących
do gabinetów lekarskich.
Katherine zaczęła nieświadomie wygładzać swe błyszczące brązowe
włosy, zgarniając je na lewe ramię. Był to dla niej typowy gest,
zwłaszcza gdy znajdowała się w stanie napięcia.
Była młodą, przystojną dziewczyną o uważnych szaroniebieskich
oczach. Miała sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, lecz
jej energiczna osobowość sprawiała, że wydawała się wyższa. Przy-
jaciółki w college'u lubiły ją bardzo, zapewne za sprawą jej otwartości;
była też głęboko kochana przez rodziców, aż nadto lękających
się o to, co mogło się stać z ich jedynaczką w dżungli Nowego
Jorku. Właśnie troska i nadopiekuńczość rodziców skłoniły ją do
wyboru nowojorskiego college'u; wierzyła, że w wielkim mieście
będzie mogła się wykazać wrodzoną siłą osobowości. Aż do chwili
obecnej choroby to się jej udawało i mogła sobie kpić z ostrzeżeń
rodziców. Nowy Jork stał się jej miastem, uwielbiała jego tętniącą
witalność.
Rejestratorka pojawiła się ponownie i wróciła do stukania na
maszynie.
Katherine ukradkowo powiodła wzrokiem po poczekalni, przypat-
rując się młodym kobietom siedzącym z opuszczonymi głowami,
czekającym na swoją kolej jak nieświadome swego losu bydło. Czuła
ogromną wdzięczność, że tym razem nie czekało jej badanie. Nienawi-
dziła tego doznania, które już czterokrotnie stało się jej udziałem;
ostatni raz niecały miesiąc temu. Przychodzenie do polikliniki stanowiło
dla niej pogwałcenie własnej niezależności. Prawdę mówiąc, o wiele
bardziej wolałaby wrócić do Weston w Massachusetts i umówić się na
wizytę u swego ginekologa, doktora Wilsona.
Był to jedyny lekarz, który ją przedtem badał. Przewyższał wiekiem
i doświadczeniem lekarzy, którzy stanowili obsadę polikliniki, i miał
poczucie humoru, które łagodziło upokarzające strony badania gine-
kologicznego, czyniąc je przynajmniej znośnym.
Tu było inaczej. Przychodnia była bezosobowa i zimna, a w połą-
czeniu z wyposażeniem miejskiego szpitala każda wizyta stawała się
koszmarem. Mimo to Katherine uparła się. Domagało się tego jej
poczucie niezależności, przynajmniej na czas trwania choroby.
Pani Blackman, pielęgniarka przełożona, wyłoniła się z jednego
z pokojów. Była to krępa czterdziestopięcioletnia kobieta o smolisto-
czarnych włosach, ściągniętych w ciasny kok na czubku głowy. Miała
na sobie nieskazitelnie biały fartuch profesjonalnie wykrochmalony.
Jej strój był odzwierciedleniem sposobu, w jaki lubiła rządzić przy-
chodnią - z beznamiętną skutecznością. Pracowała w poliklinice od
jedenastu lat.
Rejestratorka powiedziała coś do siostry Blackman. Katherine
usłyszała swoje nazwisko. Pielęgniarka pokiwała głową, na moment
odwracając się, by spojrzeć w jej kierunku. Zadając kłam szorstkiej
powierzchowności, ciemnobrązowe oczy siostry Blackman sprawiały
wrażenie wielkiego ciepła. Katherine pomyślała nagle, że zapewne
poza przychodnią pani Blackman jest bardzo miłą osobą.
Siostra Blackman nie podeszła jednak, by z nią porozmawiać.
Zamiast tego wyszeptała coś do Ellen Cohen i wróciła do gabinetu.
Katherine poczuła, że się czerwieni. Zorientowała się, iż jest rozmyślnie
lekceważona; w ten sposób personel przychodni chciał okazać nieza-
dowolenie, że wolała swojego lekarza. Nerwowo sięgnęła po po-
chodzący sprzed roku egzemplarz Ladies' Home Journal bez okładek,
ale nie mogła się nad nim skupić.
Usiłowała zabić czas myśląc o tym, jak będzie wyglądał jej powrót
do domu tego wieczora, jak będą zaskoczeni na jej widok rodzice.
Wyobrażała sobie, jak wchodzi do swego starego pokoju. Nie była
w nim od Bożego Narodzenia, ale wiedziała, że niczego w nim nie
zmieniono: ani żółtej narzuty na łóżko, ani dopasowanych do niej
kolorystycznie zasłon, ani rozmaitych pamiątek z okresu dorastania,
starannie przechowywanych przez matkę.
Tchnący spokojem obraz matki kazał jej jeszcze raz zastanowić się,
czy nie powinna zadzwonić do niej i powiadomić ją o przyjeździe.
Zaletą tego byłoby to, że zostałaby zabrana z lotniska Logana, a wadą
to, że prawdopodobnie zostałaby zmuszona do wyjaśnienia, dlaczego
wraca, a Katherine nie chciała dyskutować o swojej chorobie przez
telefon.
Po dwudziestu minutach pojawiła się z powrotem siostra Blackman
i znów zaczęła przyciszoną dyskusję z rejestratorką. Katherine udawała,
że jest pochłonięta lekturą magazynu. W końcu pielęgniarka skończyła
rozmowę i podeszła do niej.
- Pani Collins? - spytała siostra Blackman z subtelną nutą
irytacji.
Katherine podniosła wzrok.
- Powiedziano mi, że życzy pani sobie zwrotu swojej karty?
- Owszem - odrzekła Katherine, odkładając pismo.
- Jest pani niezadowolona z naszej opieki? - spytała siostra
Blackman.
- Nie, bynajmniej. Jadę do domu, mam zamiar pójść do lekarza
naszej rodziny i chciałabym zabrać ze sobą komplet moich kart
z przychodni.
- To raczej niespotykane - powiedziała pielęgniarka. - Za-
zwyczaj przesyłamy dokumentację wyłącznie na życzenie lekarza.
- Wyjeżdżam jeszcze dzisiaj i chciałabym zabrać karty ze sobą.
Nie chcę, by lekarz na nie czekał, jeśli będzie ich potrzebować.
- Nie mamy w zwyczaju tak postępować w poliklinice.
- Wiem, że mam prawo otrzymać na życzenie kopię mojej karty.
Po jej ostatnich słowach zapadła niewygodna cisza. Nie przywykła
do tak stanowczego artykułowania swoich życzeń. Siostra Blackman
wpatrywała się w nią jak zrozpaczony rodzic w zbuntowane dziecko.
Katherine oddała jej spojrzenie, nie odrywając wzroku od ciemnych
wilgotnych oczu pielęgniarki.
- Musi pani porozmawiać z lekarzem - powiedziała oschle
siostra Blackman.
Nie czekając na odpowiedź zostawiła Katherine i weszła do jednego
z najbliższych gabinetów. Rygiel zamka szczęknął za nią z mechaniczną
ostatecznością.
Katherine zaczerpnęła tchu i rozejrzała się. Reszta pacjentek
wpatrywała się w nią ostrożnie, jak gdyby podzielała niechęć personelu
do burzenia ustalonego porządku przychodni. Z trudem utrzymywała
równowagę, powtarzając sobie, że zachowuje się w paranoidalny
sposób. Udawała, że czyta magazyn, czując na sobie spojrzenia
obcych kobiet. Miała ochotę wstać i wyjść lub schować się w sobie jak
żółw, ale zarówno jedno, jak i drugie było niemożliwe. Czas wlókł się
niebywale powoli. Kilka pacjentek wezwano na badanie. Stało się dla
niej oczywiste, że jest lekceważona.
Minęło czterdzieści pięć minut, nim pojawił się lekarz w po-
gniecionej białej koszuli i spodniach, trzymający w ręce jej kartę.
Rejestratorka wskazała ją ruchem głowy i doktor Harper wolnym
krokiem podszedł i stanął na wprost niej.
Był łysy, jeśli pominąć obwarzanek kręconych włosów, zaczynający
się nad uszami i schodzący się u szczytu karku. Właśnie on badał ją
ostatnim i przedostatnim razem. Dokładnie pamiętała jego owłosione
dłonie i palce, które pod powłoką półprzeźroczystych lateksowych
rękawic wyglądały jak z filmu science fiction.
Podniosła oczy na jego twarz, szukając w niej choć śladu ciepła.
Lecz zawiodła się. Doktor Harper w milczeniu przeglądał jej kartę,
podtrzymując ją lewą dłonią i wodząc kciukiem prawej po czytanym
tekście. Wyglądał, jakby wygłaszał kazanie.
Katherine spuściła wzrok. Na przodzie lewej nogawki spodni
doktora widać było ścieg zaschniętych drobniutkich kropelek krwi. Po
prawej stronie miał zatknięty za pasek kawałek gumowej rurki, po
lewej wystawał zza niego komunikator.
- Po co pani karta od ginekologa? - spytał lekarz, nie patrząc
na nią.
Katherine powtórzyła, o co jej chodziło.
- Myślę, że to strata czasu - powiedział doktor Harper, wciąż
przerzucając kartki, - Właściwie nic w niej nie ma. Parę średnio
atypowych rozmazów Papanicolaou, kilka wyników z bakteriami
gram-dodatnimi, co można wytłumaczyć niewielką nadżerką szyjki
macicy. Chodzi mi o to, że i tak to nic nikomu nie da. Miała pani
epizod zapalenia pęcherza, ale to najwyraźniej wynik tego, że uprawiała
pani seks poprzedniego dnia przed wystąpieniem objawów; sama
zresztą podała to pani...
Katherine poczuła, że czerwieni się z upokorzenia. Wiedziała, że
słyszą to wszystkie kobiety w poczekalni.
- Proszę posłuchać, pani Collins, te napady nie mają nic wspól-
nego ze sprawami ginekologicznymi. Radzę pani skierować się do
przychodni neurologicznej...
- Już w niej byłam - przerwała mu Katherine. - Dostałam
stamtąd kartę. - Przełknęła łzy. Nie była nadmiernie uczuciowa, ale
w rzadkich przypadkach, kiedy zbierało się jej na płacz, trudno jej
było się opanować.
Doktor David Harper powoli podniósł wzrok znad karty. Zaczer-
pnął tchu i głośno wypuścił powietrze między częściowo zaciśniętymi
ustami. Był znudzony.
- Proszę posłuchać, pani Collins, miała tu pani znakomitą
opiekę...
- Nie narzekam na leczenie - powiedziała Katherine, nie
podnosząc wzroku. Łzy, które wezbrały w jej oczach, groziły, że
popłyną po policzkach. - Chcę tylko swoją kartę.
- Mówię pani przecież - ciągnął doktor Harper - że nie
potrzebuje pani ponownej oceny stanu narządów rodnych.
- Proszę - powiedziała powoli Katherine. - Da mi pan tę kar-
tę, czy będę musiała pójść do dyrektora? - Powoli podniosła spo-
jrzenie na lekarza. Kłykciem otarła łzę, która przelała się przez po-
wiekę.
Ostatecznie doktor Harper wzruszył ramionami i Katherine usły-
szała wypowiedziane półszeptem przekleństwo, gdy rzucił kartę na
biurko rejestratorki, polecając jej sporządzić kopię. Zniknął w jednym
z gabinetów, nawet się nie pożegnawszy ani obejrzawszy do tyłu.
Gdy zakładała płaszcz, uświadomiła sobie, że dygocze i znów czuje
zawrót głowy. Podeszła do biurka rejestratorki i chwyciła jego brzeg,
opierając się, by nie upaść.
Blondynka o ptasim wyglądzie zignorowała ją, kończyła pisać
jakiś list. Gdy wkręciła do maszyny kopertę, Katherine przypomniała
o swoim istnieniu.
- Dobrze, jeszcze chwileczkę - powiedziała Ellen Cohen, z iryta-
cją podkreślając każde słowo. Dopiero gdy zaadresowała kopertę,
włożyła list, zamknęła ją i nakleiła znaczek, wstała, wzięła jej kartę
i zniknęła za rogiem. Przez cały czas unikała jej spojrzenia.
Nim Katherine otrzymała brązową kopertę, na badanie poproszono
jeszcze dwie pacjentki. Udało jej się zmusić do podziękowania
rejestratorce, kobieta jednak nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć.
Katherine było to obojętne. Z kopertą pod pachą i torbą na ramieniu
odwróciła się i niemal biegiem wymknęła się do zatłoczonego holu
głównej poczekalni przychodni ginekologicznej.
Dławiąc się ciężkim powietrzem, przystanęła, czekając, aż minie
zawrót głowy. Delikatna równowaga emocjonalna nie zniosła dodat-
kowego obciążenia w postaci szybkiego marszu. Wszystko, co widzia-
ła, stało się zamglone. Wyciągnęła rękę, szukając po omacku opar-
cia krzesła w poczekalni. Brązowa koperta wyśliznęła się jej spod
ramienia i upadła na posadzkę. Pokój wokół niej zawirował. Jej
kolana ugięły się.
Poczuła, że czyjeś silne ramiona chwytają ją pod pachy i pod-
trzymują. Usłyszała, że ktoś ją pociesza, iż wszystko będzie dobrze.
Usiłowała powiedzieć, że dojdzie do siebie, jeśli na chwilę usiądzie, ale
język nie był jej posłuszny. Niejasno uświadamiała sobie, że jest
prowadzona prosto w dół korytarza, a jej stopy nieudolnie uderzają
o podłogę, jak gdyby należały do marionetki.
Później były drzwi, a za nimi mały pokój. Okropne zawroty głowy
nie ustawały. Bała się, że zwymiotuje, na jej czole pojawił się zimny
pot. Zorientowała się, że została ułożona na podłodze. Prawie
natychmiast zaczęła wyraźniej widzieć i ustało wirowanie pokoju.
Koło niej znajdowało się dwóch lekarzy. Z niejakimi kłopotami
podciągnęli rękaw jej płaszcza i założyli opaskę uciskową. Była
zadowolona, że zabrano ją z zatłoczonej poczekalni, gdzie byłaby
widowiskiem dla wszystkich.
- Chyba czuję się lepiej - powiedziała, mrugając powiekami.
- Dobrze - powiedział jeden z lekarzy. - Damy pani mały
zastrzyk.
- Po co?
- Na uspokojenie.
Katherine poczuła, jak igła przebija wrażliwą skórę w zgięciu
łokcia. Staza została zdjęta i poczuła tętno w palcach.
- Ale czuję się znacznie lepiej - zaprotestowała.
Odwróciła głowę i zobaczyła dłoń naciskającą tłok strzykawki.
Obydwaj lekarze nachylali się nad nią.
- Czuję się dobrze - powiedziała Katherine.
Lekarze nie zareagowali. Bez słowa przytrzymywali ją, wpatrując
się w jej twarz.
...
bzdunek