Brooks Terry - Magiczne Królestwo 01 - Królestwo na Sprzedaż.rtf

(861 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

Terry Brooks

KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

Magie Kingdom for Sale - Sold!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W skład cyklu MAGICZNE KRÓLESTWO wchodzą:

KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

CZARNY JEDNOROŻEC

NADWORNY CZARODZIEJ

KABAŁOWA SZKATUŁKA

NAPAR CZAROWNIC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kenardowi, Vernonowi, Billowi, Johnowi i Mikę’owi

Coś takiego rzeczywiście się wydarzyło

 

 

 

 

 

 

 

Czarownica z Północy, z pochyloną głową i oczami wbitymi w ziemię, rozmyślała przez chwilę. Wreszcie uniosła głowę i powiedziała:

- Nie wiem, gdzie jest Kansas, nigdy o nim nie słyszałam. Powiedz, czy to kraj cywilizowany?

-  Ależ tak - odrzekła Dorota.

-  Więc to właśnie dlatego. Jestem przekonana, że w cywilizowanych krajach nie ma już czarownic ani czarowników, ani czarodziejek, ani czarodziejów. Ale Kraina Oza nigdy nie była cywilizowana, bo jesteśmy odcięci od reszty świata. Dlatego też między nami ciągle jeszcze są czarownice i czarodzieje.

L. F. Baum, Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu,

tłum. S. Wortman, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972.

 

 

 

BEN

W skrzynce leżało specjalne, gwiazdkowe wydanie katalogu domu towarowego Rosen’s. Zaadresowane było do Annie.

Ben Holiday, zanim ją otworzył i wyjął broszurę, stał przez chwilę znieruchomiały. Wodził oczami po barwnej, wesołej okładce. Zatrzymał wzrok na białej naklejce z imieniem jego zmarłej żony. W lobby chicagowskiego wysokościowca panowała dziwna cisza. Tonęło ono w pokrywającym wszystko

kurzu późnopopołudniowych godzin szczytu. Nie było tu teraz nikogo, prócz niego i strażnika. Na zewnątrz, za sięgającymi od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na frontową ścianę budynku, jesienny wiatr hulał chłodnymi podmuchami w kanionie Michigan Avenue. Szeptał o zbliżającej się zimie.

Ben powiódł palcem po śliskiej okładce katalogu. Annie uwielbiała robić zakupy, nawet jeśli były to zakupy w wysyłkowym domu towarowym. Rosen’s był jednym z jej ulubionych sklepów.

Nagle do oczu nabiegły mu łzy. Nie mógł się pogodzie z jej utratą, choć od tamtej chwili upłynęły przecież już dwa lata. Czasami wydawało mu się, że to wszystko to tylko wytwór jego wyobraźni i że kiedy wróci z pracy do domu, ona

będzie tam na niego czekała.

Wziął głęboki oddech, usiłując opanować wzburzenie wywołane tym drobiazgiem - widokiem nalepki z jej imieniem. Wzburzenie bezsensowne. Przecież nic już mu jej nie wróci.Nic nie może odmienić tego, co się wydarzyło.

Wzniósł oczy i wpatrzył się w pustą teraz skrzynkę. Pamiętał dokładnie dzień, w którym dowiedział się, że zginęła.

Wrócił właśnie z sądu, z posiedzenia przedprocesowego w sprawie firmy Microlab ze starym Wilsonem Frinkiem i jego synami. Pracował wtedy w biurze. Zastanawiał się nad argumentami, jakimi mógłby przekonać swego adwersarza, prawnika nazwiskiem Bates, że jego rozwiązanie będzie optymalne dla wszystkich stron sporu, gdy zadzwonił telefon.

Annie miała wypadek na Kennedy Avenue. Była w stanie krytycznym w szpitalu St. Jude. Czy może do niej przyjechać...?

Pokręcił głową. Stale słyszał głos doktora, opowiadającego mu o tym, co się wydarzyło. Brzmiał tak chłodno i racjonalnie. Od razu wiedział, że Annie umiera. Poczuł to w jednej chwili. Odeszła, nim dotarł do szpitala. Dziecko również. Była w trzecim miesiącu ciąży.

-  Panie Holiday!

Ben rozejrzał się dookoła, spłoszony czyimś głosem. To George, strażnik, spoglądał na niego znad swojego biurka w holu.

-  Czy wszystko w porządku?

Ben skinął i z trudem się zdobył na krótki uśmiech.

-  Tak, zamyśliłem się...

Zamknął drzwiczki skrzynki, włożył wszystkie przesyłki do kieszeni płaszcza i trzymając oburącz katalog, ruszył w kierunku windy. Nie chciał, by widywano go w takim stanie. Może to siedzący w nim stale prawnik trzymał go w ryzach?

-  Chłodny dzisiaj dzień - rzekł George, wyłaniając się z półmroku. - Zanosi się na mroźną zimę. Mówią, że będzie śnieżna. Tak jak parę lat temu.

-  Tak, na to wygląda. - Ben ledwie go słyszał, znowu spoglądał na katalog. Annie zawsze sprawiało radość przeglądanie świątecznych katalogów. Czytała mu opisy co dziwaczniejszych ofert. Zwykła była układać historyjki o ludziach,

którzy kupują takie rzeczy.

Nacisnął guzik przy drzwiach windy, a te natychmiast się otworzyły.

-  Życzę panu miłego wieczoru! - zawołał za nim George.

Windą dojechał do swego apartamentu na najwyższym piętrze wysokościowca, zrzucił płaszcz i wkroczył do holu, wciąż trzymając w ręku katalog. Mieszkanie tonęło w mroku,lecz Ben nie włączył świateł i stał bez ruchu przed oknami

wychodzącymi na taras i patrzył na budynki centrum miasta.

Światła migotały w szarości zmierzchu, samotne i odległe, każde z nich niczym źródło życia, oddzielone od wszystkich innych.

Tak wiele czasu spędzamy w samotności, pomyślał. Czy to nie dziwne?

Jeszcze raz spojrzał na katalog. Dlaczego przysłali go Annie? Dlaczego firmy wysyłają zawsze swoje katalogi, reklamówki, próbki Bóg wie czego do ludzi, którzy już od dawna nie żyją? Dlaczego w ten sposób wdzierają się w prywatność? To afront. Czy nie aktualizują list swoich klientów? A może

to dlatego, że nigdy nie mogą pogodzie się z ich utratą?

Opanował gniew i uśmiechnął się gorzko, ironicznie. Może powinien zadzwonić do Andy Rooneya? Niech o tym napisze!

W końcu włączył światła i podszedł do braku, gdzie przy-rządził sobie glenliveta z lodem i odrobiną wody. Spróbował odrobinę. Za niecałe dwie godziny miał spotkanie w restau-racji. Obiecał Milesowi, że tym razem sam je przygotuje. Mi-les Bennett był nie tylko jego partnerem w interesach, lecz chyba ostatnim prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał mu po śmierci Annie. Wszyscy inni odsunęli się, odeszli dokądś i zniknęli we wrzawie i zamieszaniu życia towarzyskiego. Pa-ry i samotni to chyba nie najlepsze zestawienie; większość jego przyjaciół stanowiły małżeństwa. Sam Ben nie zrobił zresztą wiele, by podtrzymać rozpadające się przyjaźnie. Większość czasu spędzał w pracy lub na samotnym rozpamiętywaniu własnego smutku. Marny był z niego teraz kompan i jedynie Miles miał dosyć cierpliwość i wytrwałości, by z nim trzymać.

Ben łyknął jeszcze szkockiej i przeszedł kilka kroków do

otwartych okien. Światła miasta zamigotały do niego. Samot-

ność nie jest taka zła - myślał. Tak po prostu bywa. Zmar-

szczył brwi. W każdym razie tak się stało w jego wypadku

Była to samotność z wyboru. Mógłby znowu znaleźć towa-

rzystwo w jednym z niezliczonych źródeł. Mógł wejść niemal

do każdego z kręgów towarzyskich tego miasta. Dysponował

odpowiednimi przymiotami. Był młody, w pracy ciągle od-nosił sukcesy. Był bogaty - o ile pieniądze mogą się liczyć.  A w tym świecie z pewnością się liczyły. Nie, nie musiał być sam. Sedno problemu leżało jednak w tym, że nie czuł się już do niczego przywiązany.

Myślał o tym przez chwilę - zmusił się, by o tym pomy-śleć. Prócz faktu jego własnego wyboru, istniało jeszcze coś, co powodowało, że żył w ten sposób. Była to jego natura. Za-wsze czuł, że jest outsiderem. Studia i praktyka prawnicza pomogły walczyć z tą świadomością, dając mu miejsce w życiu, dając grunt, na którym mógł pewnie stanąć. Lecz uczucie „stania obok”, „bycia poza”, choć tłumione, przetrwa-ło w jakiejś formie. Utrata Annie rozbudziła je na nowo. Zno-wu intensywniej odczuwał, że wszelkie więzy, które łączyły go z kimkolwiek i czymkolwiek, są wątłe i przemijające. Czę-sto zastanawiał się, czy inni ludzie są pod tym względem do niego podobni. Przypuszczał, że tak. Przypuszczał, iż w pew-nym stopniu każdy czuje się odrzucony, osamotniony. To uczucie nie mogło być jednak tak silne, jak w jego wypadku.  Nigdy aż tak silne.

Wiedział, że Miles coś z tego rozumie - że pojmuje przy-najmniej część z tego, co czuje on sam. Rzecz jasna, Miles nig-dy nie znalazł się w takim stanie. Był kwintesencją osoby to-warzyskiej, zawsze w otoczeniu bliskich, zawsze dobrze czu-jącej się wśród ludzi. Chciał, by i Ben był taki. Pragnął go wyrwać z tej skorupy, którą tamten wokół siebie tworzył, wcią-gnąć na powrót w strumień życia. Stawiał sobie to zadanie za punkt honoru. To dlatego tak się upierał w sprawach tych bankietów i spotkań. Chciał, by Ben zapomniał wreszcie o Annie i zaczął żyć własnym życiem.

Ben dokończył szkocką i przyrządził sobie następną. Zda-wał sobie sprawę, że pije ostatnio zbyt wiele, że przekracza już granicę rozsądku. Spojrzał na zegarek. Minęło czterdzie-ści pięć minut. Nim minie drugie tyle, pojawi się tutaj jego niania, czyli Miles we własnej osobie. Pokręcił głową z nie-smakiem. Miles nie rozumiał jednak z tego aż tak wiele.

Z kieliszkiem w ręku przeszedł znowu po pokoju. Zatrzy-

mał się przy oknach. Przez chwilę patrzał w dal, potem od-

wrócił się i zaciągnął zasłony. Powrócił na sofę, zastanawia-jąc się, czy odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretar-ki, i znowu zatrzymał wzrok na katalogu. Nie pamiętał, że tam go położył. Musiał to zrobić bezwiednie. Katalog spoczy-wał razem z resztą poczty na stoliku przy sofie, a jego okład-ka błyszczała odbitym światłem lampy.

„Rosen’s Ltd. - Katalog Gwiazdkowy”.

Siadł i wziął go do ręki. Gwiazdkowy katalog spełnionych snów i marzeń. Widział go nie pierwszy raz. Coroczne wy-dawnictwo domu towarowego, który z podziwu godną na-tarczywością usiłował przekonać klientów, że ma coś odpo-wiedniego dla każdego z nich, przeznaczone było jednak dla ograniczonego grona klientów - dla tych najzasobniejszych.

Mimo wszystko Annie zawsze lubiła go przeglądać.

Powoli zaczął przerzucać stronice, krzyczące reklamami podarków dla najbardziej wybrednych. Był to zbiór jedynych w swoim rodzaju kuriozów, który znaleźć można było jedy-nie w tym wydawnictwie. Kolacja dla dwojga w prywatnym kalifornijskim apartamencie gwiazdy filmowej z podróżą włącznie. Dziesięciodniowa wyprawa na jachcie z pełną za-łogą i zaopatrzeniem dla sześćdziesięciu osób. Tydzień na pry-watnej wyspie na Karaibach; w koszta wliczone korzystanie z piwnicy win oraz w pełni zaopatrzonej spiżarni. Butelka stu-pięćdziesięcioletniego wina. Ręcznie dmuchane szkło i pro-jektowane na zamówienie wyroby z diamentów. Złota wyka-łaczka. Futerka z soboli dla lalek. Szachy z figurami postaci z filmów fantastycznych, rzeźbione w hebanie. Ręcznie tkana makata przedstawiająca podpisanie Deklaracji Niepodległości.

Lista ta ciągnęła się dalej, a każda jej kolejna pozycja była dziwaczniejsza od poprzedniej. Ben pociągnął sporego łyka szkockiej. Czuł niemal wstręt do tych ekstrawagancji, choć z drugiej strony było w tym coś fascynującego. Dotarł do środ-ka katalogu. Reklamowano tam przeźroczystą wannę z żywą złotą rybką. Był srebrny zestaw przyborów do golenia ze zło-tymi inicjałami właściciela. Dlaczegóż ktokolwiek miałby...?

W pół myśli jego wzrok przyciągnęła inna, zilustrowana efektowym obrazem reklama. Tekst brzmiał następująco:

MAGICZNE KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

Landover - zaczarowana wyspa przygód, ocalona przed bezli-tosną rzeką upływającego czasu. Dom rycerzy i rozbójników, smo-ków i dziewic, czarowników i magów. Magia miesza się tam z rze-czywistością, a prawdziwi bohaterowie żyją w zgodzie z kodeksem rycerskości. W królestwie tym realne staną się wszystkie twoje sny.  Jedynym brakującym w nim elementem jesteś ty sam - jako król i władca. Ucieknij do krainy swych marzeń i narodź się na nowo!

Cena: $1.000.000

Konieczny osobisty wywiad i wykazanie się odpowiednim ma-jątkiem.

Kontakt: Meeks, biuro prywatne.

To wszystko. Barwna ilustracja przedstawiała rycerza na wierzchowcu, walczącego z ziejącym ogniem smokiem, pięk-ną i odzianą w półprzeźroczyste szaty dziewicę, przygląda-jącą się pojedynkowi z murów zamku, oraz odzianego w czerń maga, wznoszącego ręce w geście tajemnej, przerażającej klą-twy. W tle widocznych było parę innych stworzeń - elfów, gnomów, czy czegoś w tym rodzaju. Okna potężnych zamków i wież ziały swymi otworami ku pokrytym kłębami mgły wzgórzom.

Niosło to smak i nastrój opowieści o królu Arturze i ryce-rzach Okrągłego Stołu.

- Szaleństwo - mruknął Ben bez zastanowienia.

Gapił się na obrazek z niedowierzaniem, przekonany, że nie zrozumiał, o co tu naprawdę chodzi. Przeczytał raz je-szcze. Przeczytał po raz trzeci. Zirytowany bezsensownością ogłoszenia jednym haustem dokończył szkocką, odcedzając zębami kostki lodu. Milion dolarów za zaczarowane króle-stwo? To musi być jakiś żart!

Cisnął katalog, zerwał się na równe nogi i podszedł do

barku, żeby przygotować sobie kolejnego drinka. Przez chwi-

lę patrzał na swe odbicie w lustrze: człowiek średniego wzro-

stu, szczupły, zdrowo wyglądający i wysportowany. Twarz

raczej pociągła, o wystających kościach policzkowych

i wysokim czole. Jastrzębi nos i niebieskie oczy o bystrym spój-

rżeniu. Był trzydziestodziewięciolatkiem, a jednocześnie czło-wiekiem, dla którego było jeszcze zbyt wcześnie, by wkra-czać w średni wiek.

Ucieknij do krainy swoich marzeń...

Wrócił na sofę, postawił drinka na stoliku i jeszcze raz wziął do ręki katalog. Raz jeszcze przeczytał ogłoszenie o Landover.  Pokręcił głową. Nie, takie miejsce nie może przecież istnieć.  To z pewnością jakiś żart. Za tym musi kryć się coś zupełnie innego. Prawdy trzeba szukać tu gdzieś pomiędzy wiersza-mi. Poczuł w ustach gorycz i przełknął ślinę. Wierszy tych nie było wcale zbyt wiele. Rosen’s był przecież poważnym do-mem towarowym. Niemożliwe, by oferował coś, czego nie będzie w stanie dostarczyć, jeśli tylko znajdzie się nabywca.

Ben uśmiechnął się. O czym myślał? O nabywcy? Komu w ogóle do głowy mogłoby przyjść, żeby...? Rzecz jasna, my-ślał teraz o sobie samym. To on sam właśnie się teraz nad tym zastanawiał. To on rozważał możliwoślć zakupu. Stał tam tak, popijając szkocką i rozmyślając o swojej alienacji. To on był owym outsiderem, czującym się nieswojo we własnym świecie, zawsze szukającym ucieczki przed sobą samym.

To była jego szansa. Coś w sam raz dla niego.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. To przecież czyste szaleń-stwo! Zastanawiał się teraz poważnie nad czymś, o czym zdro-wy umysłowo człowiek nawet dwa razy by nie pomyślał!

Szkocka powoli zaczęła robić swoje. Ben wstał, żeby się otrząsnąć. Spojrzał na zegarek, myśląc o Milesie. Stracił reszt-ki chęci na umówione spotkanie. Nie miał ochoty iść dokąd-kolwiek.

Podszedł do telefonu i wykręcił numer przyjaciela.

-  Bennett - w słuchawce odezwał się znajomy głos.

-  Miles, zdecydowałem, że nie przyjdę dzisiaj. Mam

nadzieję, że się nie gniewasz.

 

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

-  Doktorku, czy to ty?

-  Tak, ja. - Miles uwielbiał nazywać go „Doktorkiem” od

zamierzchłych już czasów sprawy przeciw Wells-Fargo, zwią-

zanej z wykupem udziałów firmy. Doktor Holiday, rewolwe-

rowiec sal sądowych Bena doprowadzało to do szału. - Słu-chaj, pójdziesz tam sam, zgoda?

-  Idziemy razem. - Miles był nie do zdarcia. - Obiecałeś,

że pójdziesz, no i idziesz

-  Więc wycofuję się z obietnicy. U prawników to normal-ne - czytasz przecież gazety.

-  Ben, musis2 -oś ze sobą robić. Musisz od czasu do czasu wyjrzeć gdzieś po/a biuro i mieszkanie, niezależnie od tego, jak są wspaniałe. Musisz się pokazywać chociażby po to, żeby ludzie z branży wiedzieli, że jeszcze żyjesz.

-  Powiesz im, że żyję. Powiedz, że z pewnością przygotu-ję następne spotkanie. Powiedz im cokolwiek. Ale nie licz na to, że dzisiaj tam pójdę.

Znowu cisza. Tym razem przez dłuższą chwilę.

-  Wszystko z tobą w porządku?

-  Tak, ałe właśnie zacząłem coś robić. Muszę dokończyć.

Nie chcę teraz przerywać.

-  Zbyt wiele pracujesz, Ben.

-  A ty to niby nie? Do zobaczenia jutro.

Odłożył słuchawkę, nim Miles zdążył cokolwiek powie-dzieć. Stał teraz, patrząc na aparat telefoniczny. Nie skłamał.  Faktycznie zaczął robić coś, co chciał dokończyć Annie zro-zumiałaby to Zawsze była w stanie zrozumieć jego fascyna-cje zagadkami i wszelkiego rodzaju wyzwaniami, którym on stawiał czoła, a które inni woleliby obejść bokiem. W dużym stopniu to właśnie ich łączyło.

Oczywiście, gdyby była tutaj Annie, nic takiego się by nie wydarzyło. Nie myślałby wtedy o ucieczce do krainy snów, która prawdopodobnie w ogóle nie istnieje. Zatrzymał się, zaskoczony własnymi wnioskami Trzymając w dłoni drinka, po raz kolejny podszedł do sofy, podniósł katalog i jeszcze raz zaczął czytać.

Następnego ranka Ben spóźnił się do biura spółki Bennett

& Hołiday, Ltd. Wyglądało na to, ze jest w nienajlepszym

nastroju. Umówił się na wcześniejsze spotkanie w sprawie fuzji

przedsiębiorstw. Prosto z domu ruszył do budynku sądu tyl-

ko po to, by stwierdzić, że dziwnym zbiegiem okoliczności

sprawy, w których miał brać udział, zniknęły z rozkładówki.  Urzędnicy nie mieli pojęcia, jak to się stało, a swych sądo-wych oponentów nigdzie nie mógł znaleźć. Przewodniczący składu sędziowskiego powiedział mu jedynie, że po prostu musi umówić się jeszcze raz. Ponieważ bardzo zależało mu na czasie, poprosił o możliwie wczesne terminy. Dowiedział sie jednak, że spotkania najwcześniej mogą nastąpić za mie-siąc. Niezbyt uprzejmi urzędnicy oznajmili, że to normalne pod koniec roku. Wyjaśnienie to nie zaskoczyło go. W tym miesiącu słys/ał je chyba po raz dwudziesty Zarządał więc umówienia go w sprawie nakazów sądowych tylko po to, by się dowiedzieć, że zajmujący się tym sędzia wyjechał na mie-siąc na narty do Colorado i jeszcze nie zdecydował, kto ma przejąć sprawy w czasie jego nieobecności. Decyzję podejmie prawdopodobnie pod koniec tygodnia i wtedy należy się o to dowiadywać.

Spojrzenia urzędników 1 sędziów sugerowały, że to nor-malny bieg rzeczy w branży prawniczej, i że on - szczególnie ktoś taki, jak on - powinien był sobie już dawno z tego zdać sprawę.

Ben nie zamierzał jednak się z tym pogodzić. Nie zamie-rzał uznawać takiej sytuacji za normalną. Miał już po prostu wszystkiego tego powyżej uszu. Ponieważ jednak i tak nic nie mógł na to poradzić, sfrustrowany i zły poszedł do biura.  Dziewczyny w recepcji pozdrowił wymamrotanym „dzień dobry”. Odsłuchał wiadomości z automatycznej sekretarki 1 zaszył się gdzieś na zapleczu swego biura, by zwalczyć wzbierający w nim gniew. Walczył jednak nie więcej niż pięć minut, bowiem w drzwiach pojawił się Miles.

-  No, no, nie bądź od rana taki naburmuszony! Choć odro-

bina uśmiechu! - świergotał radośnie

-  Dobra, dobra . - odpowiedział, kołysząc się na krześle. - Niech śmieje się cały świat.

-  Czy coś poszło nie tak z przesłuchaniami?

-  W ogóle nie poszło Ktoś zdjął mnie z rokładówki. Po-

wiedzieli mi, że da się to zorganizować dopiero, gdy na jabło-

niach wyrosną gruszki, a krowy zaśpiewają słowiczym gło-

sem - Pokręcił głową - Co za życie’

-  Ano życie. Swoją drogą, cały świat tak właśnie funkcjo-nuje. Najpierw spiesz się, na łeb, na szyję, a potem - czekaj.  Czasu masz pod dostatkiem.

-  Mam już tego naprawdę dosyć!

Miles podszedł bliżej i przysiadł na jednym ze stojących przed wielkim, dębowym biurkiem foteli dla klientów. Był wielkim facetem o ciężkiej budowie. Gęste, ciemne włosy i wąsy dodawały powagi jego twarzy cherubina.

Jego wiecznie wpół przymknięte oczy zamrugały powoli.

-  Wiesz, na czym polega twoje nieszczęście, Ben?

-  Chyba powinienem. Wszak nie raz mi to już wyjaśniałeś.

-  Dlaczego więc mnie nie posłuchasz? Dlaczego tracisz

czas, próbując zmienić coś, czego zmienić się nie da?

 

-  Miles...

-  Annie nie żyje, ale system prawny funkcjonuje dalej. Tego nie da się zmienić. Ani teraz, ani nigdy. Nie bądź takim don Kichotem. Marnujesz swoje życie! Przecież wiesz!

Ben gestem dłoni zdał się odpychać argumenty Milesa.

-  Nie, właśnie że nie wiem. Poza tym, coś się nie zgadza w tym twoim równaniu. Wiem, że Annie nie wróci, i pogo-dziłem się z tym. Ale może nie jest zbyt późno, by zmienić system prawniczy - system wymierzania sprawiedliwości, do którego przywykliśmy, który podtrzymujemy przy życiu swoją pracą.

-  Powinieneś od czasu do czasu posłuchać siebie same-go! - westchnął Miles. - W moim równaniu wszystko się zga-dza, szefie. Moje równanie jest boleśnie dokładne. Nie pogo-dziłeś się ze śmiercią Annie. Żyjesz w tej swojej cholernej sko-rupie, bo nie chcesz się pogodzić z tym, co się wydarzyło.  Tak, jak gdyby takie życie mogło cokolwiek zmienić. Jestem twoim przyjacielem - być może jedynym, jaki ci pozostał. To dlatego mówię ci to wszystko. Dlatego, że nie możesz sobie pozwolić, by utracić moją przyjaźń.

Wielkolud pochylił się nieco do przodu.

-  Te wszystkie gówno warte historie o tym, jak to daw-

niej w prawniczej praktyce bywało, brzmią jak opowieści mego

ojca o przedzieraniu się pieszo pięć mil przez zaspy do szko-

ły. Czy i ja mam sprzedać swój wóz i zacząć przychodzić do

pracy pieszo z Barrington? Nie można zawrócić biegu czasu, choćbyś nawet najbardziej tego pragnął. Musisz nauczyć się akceptować świat takim, jakim jest.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin