Le Guin Ursula K. - ES 02 - Grobowce Atuanu.rtf

(3650 KB) Pobierz
Ursula K

Ursula K. Le Guin

grobowce

ATUANU



ZIEMIOMORZE - CZĘŚĆ II



 


Prolog

- Do domu, Tenar! Do domu!

Dolinę spowił półmrok; jabłonie miały wkrótce zakwitnąć. Tu i tam, w cieniu wśród gałęzi, błyszczał jak maleńka gwiazdka na­zbyt wcześnie rozkwitły pąk, różowy i biały. Między drzewami, po świeżej, gęstej, wilgotnej trawie biegała mała dziewczynka. Biegła dla czystej radości biegu. Słysząc wołanie, nie zatrzymała się od ra­zu, lecz szerokim łukiem zawróciła w stronę domu. Matka czekała w drzwiach chaty: ciemna sylwetka na de padającego z wnętrza bla­sku ognia. Przyglądała się podskakującej figurce, podobnej do puszka dmuchawca niesionego wiatrem ponad ciemniejącą wśród drzew trawą.

U węgła ojciec oskrobywał z ziemi zabłoconą motykę.

- Dlaczego tak kochasz to dziecko? - zapytał. - W przyszłym miesiącu przyjdą, żeby ją zabrać. Na dobre. Lepiej zapomniałabyś o niej i tyle. Co ci z tego, że tak lgniesz do kogoś, kogo i tak musisz stracić? Z niej nie będziemy mieli pożytku. Zęby chociaż zapłacili, to byłoby coś. Ale nie. Zabierają i koniec.

Kobieta milczała. Patrzyła na dziecko; zatrzymało się właśnie, by poprzez korony drzew spojrzeć w niebo. Ponad sadem, ponad szczytami gór, czystym blaskiem lśniła gwiazda wieczorna.

- Ona nie należy do nas. Nigdy nie należała, odkąd przyszli i powiedzieli, że ma być Kapłanką przy Grobowcach. Czemu nie chcesz tego zrozumieć? - glos mężczyzny był szorstki, pełen gory­czy. - Masz jeszcze czworo. Zostaną z nami, a ona nie. Nie przywią­zuj się do niej. Daj jej odejść.

- Gdy nadejdzie czas - odrzekła - pozwolę jej odejść. Dziewczynka podbiegła, stawiając małe, bose stopki na błot­nistej ziemi. Matka schyliła się, by ją objąć, a kiedy wchodziły do

chaty, pocałowała czarne włosy córki. Jej własne, w migocącym bla­sku ognia, były jasne.

Mężczyzna pozostał na zewnątrz. Czuł, jak marzną mu bose stopy; widział, jak ciemnieje nad nim czyste, wiosenne niebo. Jego twarz pełna była żalu - tak ślepego, tępego, złego żalu, że nie umiałby znaleźć słów, by go wypowiedzieć. W końcu wzruszył ra­mionami i wszedł za żoną do zalanej blaskiem ognia izby, gdzie rozbrzmiewały głosy dzieci.

 

1 Pożarta

Wysoki głos rogu przeszył powietrze i umilkł. Ciszę zakłó­cał tylko odgłos kroków stawianych w powolnym rytmie wybija­nym przez bęben - w równym rytmie uderzeń serca. Poprzez szcze­liny w dachu Sali Tronu, przez wyrwy między kolumnami, gdzie runęły całe odcinki muru, wpadały migotliwe, ukośne promie­nie słońca. Powietrze było nieruchome i mroźne. Szron pokry­wał martwe liście chwastów, przeciskających się między płyta­mi marmuru; trzeszczały cicho, czepiając się czarnych szat kapła­nek.

Szły czwórkami przez ogromną salę, pomiędzy podwójnymi rzędami kolumn. Głucho rozbrzmiewał bęben. Nie było słychać niczyich głosów, niczyje oczy nie oglądały tej procesji. Płomienie pochodni w dłoniach dziewcząt okrytych czernią zdawały się czer­wienieć w snopach słonecznego światła, by zaraz rozbłysnąć jasno w pasmach cienia między nimi. Na zewnątrz, na stopniach Sali Tronu, zostali mężczyźni - strażnicy, trębacze, dobosze. Wielkie wrota przekroczyły tylko kobiety - w ciemnych strojach, w kaptu­rach, idące wolno, czwórkami, w kierunku pustego tronu.

Na przedzie szły dwie: wysokie, spowite w czerń; jedna wypro­stowana i sztywna, druga ociężała, kołysząca się lekko. Między ni­mi maszerowała sześcioletnia dziewczynka w prostej białej tunice. Głowę, ramiona i nogi miała odsłonięte. Była bosa.

Dwie kobiety zatrzymały się u stopni wiodących do tronu i lek­ko pchnęły dziecko do przodu. Pozostałe czekały, ustawione w rów­ne ciemne szeregi.

Zdawało się, że stojący na wysokim postumencie tron okrywa­ją zasłony czerni, zwisające z ponurego półmroku pod stropem. Czy to rzeczywiście zasłony, czy tylko gęstniejące cienie, nie spo­sób było stwierdzić. Tron był także czarny; klejnoty i złocenia opar­cia i poręczy rzucały posępne błyski. Tron był olbrzymi. Człowiek,

który by na nim zasiadł, zdawałby się karłem - tron był ponad ludz­kie wymiary.

Stał pusty. Zajmowały go tylko cienie.

Dziecko samotnie weszło na czwarty z siedmiu stopni z czer­wono żyłkowanego marmuru. Byty tak szerokie i wysokie, że musia­ło na każdym postawić obie stopy, zanim wspięło się na następny. Na czwartym, środkowym, na wprost tronu, stał duży, nierówny, wyżłobiony u góry kloc drzewa. Dziewczynka uklękła i ułożyła gło­wę w zagłębieniu, przekręcając ją lekko w bok. W tej pozycji znie­ruchomiała.

Nagle z cienia po prawej stronie tronu wynurzyła się postać o zamaskowanej twarzy, okryta białą wełnianą togą. W ręku trzyma­ła pięciostopowy miecz z polerowanej stali. W milczeniu, bez wa­hania, podniosła go oburącz nad szyją dziewczynki. Bęben umilkł.

Ostrze zamarło na chwilę. Wtem z lewej strony tronu wysko­czyła postać w czerni, zbiegła w dół i chwyciła szczupłymi rękoma ramię ofiarnika. Miecz lśnił w półmroku. Przez chwilę biała postać i czarna, obie bez twarzy, jak tancerze balansowały nad nierucho­mym dzieckiem, którego jasną szyję odsłaniały rozdzielone pasma czarnych włosów.

W absolutnej ciszy postacie odskoczyły od siebie i rozeszły się, znikając w ciemności za olbrzymim tronem. Jedna z kapłanek po­deszła do stopni i wylała na nie czarę jakiegoś płynu, który w panu­jącym półmroku wydawał się czarny.

Dziewczynka wstała i z trudem zeszła na dół, gdzie dwie wyso­kie kobiety odziały ją w czarną szatę i płaszcz z kapturem. Potem odwróciły ją, by spojrzała na stopnie, na ciemną plamę, na tron.

- Niech Bezimienni przyjmą ofiarowane im dziewczę, jedyne, jakie kiedykolwiek zrodziło się bezimiennym. Niech przyjmą jej ży­cie, wszystkie lata aż do śmierci, która również do nich należy. Niech ją uznają za godną tej ofiary. Niech będzie pożarta!

Inne głosy, chrapliwe i przenikliwe jak głosy trąb, odpowie­działy:

- Została pożarta! Została pożarta!

Dziewczynka spojrzała spod czarnego kaptura w górę, na tron. Kurz pokrywał klejnoty na ciężkich poręczach zdobionych rzeź­bionymi pazurami; z rzeźb oparcia zwisały pajęczyny; widać było białawe plamy sowich odchodów. Na trzech stopniach powyżej miejsca, gdzie klęczała, nie stanęła nigdy stopa śmiertelnika. Kurz zalegał na nich warstwą tak grubą, że wyglądały jak jedna ukośna płaszczyzna; żyłkowany marmur skrywała całkowicie nieporuszona, nietknięta pokrywa tylu już lat, tylu stuleci...

- Została pożarta! Została pożarta!

Znowu odezwał się bęben, tym razem w szybszym rytmie.

W ciszy, powoli, nowo uformowana procesja ruszyła na wschód, ku dalekiemu jasnemu kwadratowi wyjścia. Po obu stronach sali szerokie podwójne kolumny ginęły w mroku pod pułapem. Między kapłankami szła dziewczynka, teraz cała w czerni, jak one. Jej bose stopy deptały zamarznięte liście i lodowate kamienie; nie podnosi­ła wzroku, kiedy błyskały przed nią promienie słońca, przebijające zniszczony dach.

Strażnicy trzymali wrota szeroko otwarte. Czarna procesja wy­sunęła się na zewnątrz, na chłodny wiatr i blade światło poranka. Słońce oślepiało, płynąc nad bezmiarem pustki na wschodzie. Ku zachodowi góry stały w jego blasku i jaśniała fasada Sali Tronu. In­ne budynki, niżej na wzgórzu, pogrążone były jeszcze w purpurowym cieniu. Tylko na niewielkim wzgórku za drogą błyszczał w glo­rii niedawno złocony dach Świątyni Boskich Braci. Czarna kolumna kapłanek czwórkami rozpoczęła marsz w dół Wzgórza Grobowców. Idąc podjęły cichy śpiew. Prosta melodia składała się z trzech tylko tonów, a raz po raz powtarzane słowo było tak starożytne, że utraci­ło już znaczenie. Było jak kamień milowy tkwiący ciągle w miejscu, gdzie od dawna nie ma już drogi. Kobiety wciąż na nowo powtarza­ły to puste słowo. Ich cichy śpiew jak nie milknący, monotonny szum wypełniał cały ten dzień, Dzień Odrodzenia Kapłanki.

Dziewczynka przechodziła z sali do sali, ze świątyni do świąty­ni. W jednym miejscu kładziono jej sól na język; w innym klęczała twarzą ku zachodowi, gdy obcinano jej włosy i namaszczano olej­kiem i octem winnym; w jeszcze innym leżała twarzą w dół na pły­cie z czarnego marmuru, a za ołtarzem przenikliwe głosy wyśpiewy­wały modlitwę za zmarłych. Przez cały dzień nie jadła nic i nie pi­ła — ani ona, ani żadna z kapłanek.

Kiedy zapłonęła gwiazda wieczorna, dziewczynkę położono do • łoża - nagą, okrytą owczymi skórami, w komnacie, gdzie nie była nigdy dotąd, w budynku, który przez całe lata stał zamknięty i do­piero dziś go otworzono. Bardzo wysoka komnata nie miała okien, a w powietrzu unosił się stęchły zapach. Tam, w ciemności, pozo­stawiły ją milczące kobiety.

Nie poruszała się. Z szeroko otwartymi oczami leżała w pozy­cji, w jakiej ułożyły ją kapłanki. Trwała tak bardzo długo.

Potem zobaczyła światło: nikły odblask na ścianie. Ktoś nad­chodził cicho korytarzem. Osłaniał świecę, by dawała nie więcej blasku niż świetlik.

- Hej, Tenar, jesteś tam? - usłyszała ochrypły szept. Milczała.

Do wnętrza komnaty wsunęła się jakaś głowa - bezwłosa, o bar­wie żółtawej jak obrany ziemniak. Maleńkie brązowe oczy także przypominały oczka ziemniaka. Nos zdawał się karłowaty przy wiel­kich płaskich policzkach, usta przypominały pozbawioną warg szczelinę. Dziewczynka wpatrywała się w tę twarz wielkimi ciemny­mi oczami.

- Więc jesteś, Tenar, mała pszczółko! - Głos był szorstki i wysoki, jakby kobiecy, lecz nie należał do kobiety. - Nie powinienem tu przy­chodzić, moje miejsce jest za drzwiami, na ganku; właśnie tam idę. Ale musiałem zobaczyć, jak się czuje moja mała Tenar po tym dłu­gim, ciężkim dniu. Tak, tak, jak tam moja biedna, mała pszczółka?

Bezszelestnie ruszył w jej stronę wyciągając rękę, jakby chciał ją pogłaskać.

- Nie jestem już Tenar - powiedziała dziewczynka patrząc wprost na niego.

Wyciągnięta ręka opadła; nie dotknął jej.

- Nie - szepnął po chwili. - Wiem, wiem. Teraz jesteś maleń­ką Pożartą. Aleja... Milczała.

- To był ciężki dzień dla mojej maleńkiej - powiedział w koń­cu mężczyzna. Odsunął się. Nikłe światełko migotało w jego sze­rokiej żółtej dłoni.

- Nie powinieneś przychodzić do tego Domu, Manan.

- Nie... Wiem, że nie. Nie powinno mnie być w tym miejscu. No cóż, dobrej nocy, maleńka... Dobrej nocy.

Dziecko milczało. Manan odwrócił się wolno i odszedł. Świetl­ne błyski znikły z wysokich ścian. Dziewczynka, której jedynym imieniem było teraz Arha, Pożarta, leżała na plecach i nierucho­mym wzrokiem wpatrywała się w ciemność.

2 Mur wokół Miejsca

Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale w miarę dorastania zapo­minała matkę. Przynależała tutaj, do Miejsca Grobowców; zawsze tu była. Tylko czasem, w długie sierpniowe wieczory, kiedy patrzy­ła na góry na zachodzie, wysuszone i płowe w blasku słońca, wspo­minała ogień, który dawno temu płonął na kominku, rzucając ta­kie samo żółte światło. Wtedy wracała pamięć o tym, jak ją przytu­lano - niezwykła, gdyż tutaj mało kto jej dotykał. I wspomnienia przyjemnego zapachu, aromatu włosów świeżo umytych i płuka­nych w wodzie z szałwią - długich, jasnych włosów o barwie ognia i słońca tuż nad horyzontem. Tylko tyle jej pozostało.

Naturalnie, wiedziała więcej niż pamiętała, gdyż opowiedziano jej całą historię. Kiedy miała sześć czy siedem lat i zaczynała się za­stanawiać, kim jest ta osoba, którą nazywają Arhą, poszła do swego opiekuna, dozorcy Manana.

- Opowiedz mi, jak zostałam wybrana, Manan - poprosiła.

- Przecież wiesz, maleńka.

Rzeczywiście wiedziała. Wysoka kapłanka Thar powtarzała jej to swym oschłym głosem, dopóki nie nauczyła się słów na pamięć.

- Wiem - przyznała i zaczęta recytować: - Po śmierci Jedynej Kapłanki Grobowców Atuanu, ceremonie pogrzebu i oczyszczenia kończą się z upływem jednego miesiąca kalendarza księżycowego. Potem wybrane Kapłanki i Strażnicy Miejsca Grobowców ruszają

przez pustynię do miasteczek i wiosek Atuanu, by szukać i rozpyty­wać. Poszukują dziewczynki urodzonej w noc śmierci Kapłanki. Kiedy ją znajdą, czekają i obserwują. Dziecko musi być zdrowe na ciele i umyśle, a rosnąc nie może chorować na krzywicę czy ospę, ani zdradzać żadnych deformacji, ani oślepnąć. Kiedy bez skazy osiągnie wiek pięciu lat, wtedy wiadomo, że istotnie jest ono no­wym wcieleniem Kapłanki, która umarła. Wieść o tym zanosi się do Boga-Króla w Awabath, a ją samą przewozi do Świątyni, gdzie przez rok pobiera nauki. A kiedy ten rok dobiegnie końca, pro­wadzi sieją do Sali Tronu, a jej imię oddane zostaje na powrót tym, którzy są jej Władcami, Bezimiennym, jako że sama jest bezi­mienną, Kapłanką Wiecznie Odradzaną.

Tak mówiła jej Thar, słowo w słowo, a ona nigdy nie ośmieliła się prosić o więcej. Chuda kapłanka nie była okrutna, tylko zimna od życia w żelaznej dyscyplinie. Arha bała się jej. Za to Manana nie bała się ani trochę i mogła mu rozkazywać.

— A teraz opowiedz, jak zostałam wybrana! Wiedziała, że znowu ustąpi.

- Wyruszyliśmy stąd na północ i zachód, trzeciego dnia pierw­szej kwadry, gdyż Arha-która-była umarła trzeciego dnia ostatniego księżyca. Najpierw udaliśmy się do Tenacbach, które jest wielkim miastem, choć wobec Awabath jest niczym pchła przy krowie. Tak przynajmniej mówią ci, którzy widzieli je oba. Ale dla mnie jest wy­starczająco duże: stoi tam chyba z tysiąc domów. I sprawdziliśmy w Gar. Ale nikt w tych dwóch miastach nie miał dziecka-dziewczynki, urodzonej trzeciego dnia księżyca zeszłego miesiąca. Znaleźli­śmy kilku chłopców, ale chłopcy się nie nadają. Ruszyliśmy więc w góry, na północ od Gar, do miasteczek i wiosek. To moja kraina. Nie urodziłem się na tej pustyni, ale tam, gdzie płyną potoki i zie­mia jest zielona. - Matowy głos Manana zawsze wtedy brzmiał dziw­nie, a jego małe oczka kryły się zupełnie; przerywał na chwilę, nim zaczynał opowiadać dalej. - Odszukaliśmy i rozmawialiśmy ze wszystkimi, którzy byli rodzicami dzieci urodzonych w ostatnich miesiącach. Niektórzy próbowali kłamać: „Tak, oczywiście, nasza córka urodziła się trzeciego dnia księżyca!" Ci biedni ludzie, mu­sisz wiedzieć, często są zadowoleni, gdy mogą się pozbyć córek. By­li też inni, ubodzy i mieszkający w samotnych chatach, w dolinach wśród gór, którzy nie liczyli czasu i rzadko potrafili rozróżnić dni, więc nie umieli określić z całą pewnością, w jakim wieku są ich dzieci. Ale pytając dostatecznie długo, zawsze potrafiliśmy dojść do prawdy. Wreszcie znaleźliśmy: w wiosce liczącej dziesięć chatek, w dolinie sadów na zachód od Entat. Dziewczynka miała osiem miesięcy. Tak długo trwały nasze poszukiwania. Ale urodziła się tej nocy, gdy zmarła Kapłanka Grobowców, w godzinie jej śmierci. Piękne to było dziecko. Siedziała na kolanach matki i patrzyła na nas błyszczącymi oczkami, kiedy jak nietoperze do jaskini wciskali­śmy się do jedynej izby domu. Jej ojciec był biednym człowiekiem. Doglądał jabłoni w sadzie bogacza i nie miał nic własnego prócz pięciorga dzieci i kozy. Nawet chata nie należała do niego. Tam więc stanęliśmy wszyscy i po tym, jak kapłanki patrzyły na małą i szeptały między sobą, można było poznać, że ich zdaniem znala­zły wreszcie Odrodzoną. Matka też to poznała. Tuliła dziecko i nie odzywała się ani słowem. No więc wróciliśmy następnego dnia. I proszę: dziecko leży w wiklinowym łóżeczku, krzyczy i płacze, a na całym ciele ma pręgi i czerwone plamy z gorączki. A matka płacze jeszcze głośniej: „Och! Och! Moją malutką złapały Palce Wiedź­my! " Tak właśnie mówiła. Miała na myśli ospę. W mojej wsi też mó­wiliśmy na nią Palce Wiedźmy Ale Kossil, która jest teraz Najwyższą Kapłanką Boga-Króla, podeszła do kołyski i wyjęła dziecko. Wszyscy inni cofnęli się, a ja razem z nimi; nie cenię swego życia zbyt wyso­ko, ale kto wchodzi do domu, gdzie jest ospa? Lecz Kossil nie ba­ła się ani trochę... Nie, nie ona. Wzięła dziecko i mówi: „Ona nie ma gorączki". Potem pośliniła palec i potarła czerwone plamy, a one zniknęły. To był tylko sok z jagód. Biedna, głupia matka myślała, że nas oszuka i zatrzyma dziecko! - Manan śmiał się z tego serdecznie; żółta twarz prawie się nie zmieniała, ale brzuch trząsł mu się mocno. - No więc mąż ją zbił, bo bał się gniewu kapłanek. Niedługo potem wróciliśmy na pustynię, ale co roku jeden z ludzi Miejsca wracał do wioski wśród jabłkowych sadów i sprawdzał, jak dziewczynka dorasta. Tak minęło pięć lat, a wtedy Kossil i Thar ru­szyły w podróż ze strażą Świątyni i żołnierzami w czerwonych heł­mach, przysłanych przez Boga-Króla jako eskorta. Przywieźli tu dziecko, ponieważ była to w istocie Kapłanka Grobowców odro­dzona, i tu powinna się znaleźć. A kto był tym dzieckiem, maleńka? No kto?

-Ja - odpowiadała Arha patrząc w dal, jakby chciała zobaczyć coś, czego nie mogła dostrzec, co zginęło poza widnokręgiem.

- A co zrobiła... matka, kiedy przyszli zabrać jej córkę? - spyta­ła kiedyś.

Tego Manan nie wiedział; nie pojechał z kapłankami na ostat­nią wyprawę.

A ona nie pamiętała. Zresztą, po co pamiętać? Co przeszło, minęło. Przybyła tu, gdzie musiała przybyć. Z całego świata znała tylko jedno miejsce: Grobowce Atuanu.

Przez pierwszy rok sypiała w dużej sali razem z innymi nowicjuszkami, dziewczętami w wieku od czterech do czternastu lat. Już wtedy jednak Manan został wybrany spośród Dziesięciu Dozor­ców na jej osobistego opiekuna. Jej łóżko stało w maleńkiej alko­wie, częściowo odgrodzone od długiej, nisko sklepionej sali Wiel­kiego Domu, gdzie dziewczęta chichotały między sobą i szeptały, zanim zasnęły, a w szarym blasku poranka ziewając zaplatały sobie włosy. Kiedy odebrano jej imię i stała się Arhą, spała samotnie w Małym Domu, w łóżku i pokoju, które miały być jej łóżkiem i po­kojem przez resztę życia. Ten dom należał do niej, był Domem Je­dynej Kapłanki i nikt nie miał prawa tu wejść bez jej pozwolenia. Gdy była jeszcze mała, bawiło ją, gdy ludzie stukali pokornie do drzwi, a ona mówiła: „Możesz wejść". Irytowało ją też, że obie Naj­wyższe Kapłanki, Kossil i Thar, uznawały jej pozwolenie za rzecz naturalną i wchodziły bez pukania.

Mijały dni i lata, wszystkie podobne do siebie. Dziewczęta w Miejscu Grobowców spędzały czas na lekcjach i ćwiczeniach. Nie bawiły się. Nie miały czasu na zabawę. Uczyły się świętych pieśni i świętych tańców, historii Wysp Kargadu i sekretów bogów, któ­rym służyły: Boga-Króla, panującego w Awabath, albo Boskich Bra­ci, Atwaha i Wuluaha. Z nich wszystkich jedynie Arha poznawała rytuały Bezimiennych, nauczana przez Thar, Najwyższą Kapłankę Bliźniaczych Bóstw. To zmuszało ją do rozstawania się z innymi na godzinę lub więcej dziennie, lecz resztę czasu, podobnie jak po­zostałe dziewczęta, poświęcała na proste zajęcia. Uczyły się zwijać i tkać wełnę, sadzić, zbierać, szykować posiłki, jakie same jadały:

soczewicę, kukurydzę mieloną grubo na płatki i drobno na mąkę do pieczenia chleba, cebulę, kapustę, kozi ser, jabłka i miód.

Najlepsze, co mogło się przydarzyć, to wyprawa na ryby nad mętną zieloną rzekę płynącą przez pustkowie o pół mili na północ­ny wschód od Miejsca. Brała ze sobą jabłko albo kawałek chleba ja­ko drugie śniadanie, a potem siedziała w słońcu wśród trzcin, wpa­trując się w powolny ruch wody albo cienie chmur, zmieniające swe kształty na zboczach gór. A kiedy piszczała z radości patrząc, jak na­pina się linka i w chwilę później płaska, migotliwa ryba podskaku­je na brzegu i topi się w powietrzu, Mebbeth syczała jak żmija:

- Uspokój się, wrzaskliwa idiotko!

Mebbeth, która służyła w świątyni Boga-Króla, była smagłą ko­bietą, młodą jeszcze, lecz twardą i ostrą jak obsydian. Łowienie by­ło jej pasją. Arha musiała uważać i siedzieć cichuteńko, inaczej Mebbeth nigdy już nie wzięłaby jej ze sobą na ryby. A wtedy Arha nie mogłaby chodzić nad rzekę, najwyżej po wodę latem, kiedy wy­sychały studnie. To nie było przyjemne: brnąć pół mili przez palą­cy żar, napełniać dwa wiadra na nosidłach, potem jak najszybciej

wracać pod górę, do Miejsca. Pierwsze pięćdziesiąt sążni byto ła­twe, ale potem wiadra stawały się coraz cięższe, nosidła parzyły ra­miona jak rozpalone żelazo, a każdy krok był męką. W końcu do­cierała do cienia na tyłach Wielkiego Domu, obok grządki jarzyn, i z pluskiem wylewała wodę do wielkiej cysterny. Tylko po to, by zawrócić i pokonywać tę drogę znowu, i znowu, i znowu.

W obrębie Miejsca - nie potrzebowało i nie miało innej nazwy, gdyż było najświętszym i najstarszym ze wszystkich miejsc Czterech Wysp Imperium Kargadu - mieszkało kilkuset ludzi i stały liczne budynki: trzy świątynie, Wielki i Mały Dom, kwatery dozorców eunuchów, a zaraz za murem koszary straży i chaty niewolników, ma­gazyny, budynki gospodarcze, zagrody owiec i kóz. Z daleka przy­pominało małe miasteczko. Z daleka, to znaczy z suchych pagór­ków na zachodzie, gdzie rosła tylko szałwia, kępki trawy i pustynne zioła. Ale nawet z odległych równin na wschodzie można było do­strzec złoty dach Świątyni Bliźniaczych Bóstw, połyskujący niczym kawałek miki w skale.

Sama świątynia była kamiennym sześcianem otynkowanym na biało, bez okien, z gankiem przed niskimi drzwiami. Bardziej efek­towna i o całe wieki młodsza była stojąca trochę niżej Świątynia Boga-Króla z wysokim portalem i rzędem grubych białych kolumn z wymalowanymi symbolami. Kolumny zrobiono z wielkich cedro­wych pni, sprowadzonych statkiem z Hur-at-Hur, gdzie rosły lasy. Dwudziestu niewolników z wysiłkiem przeciągało je po nagich rów­ninach aż do Miejsca. Podróżny zbliżający się ze wschodu widział złoty dach i białe kolumny o wiele wcześniej, nim dostrzegał stoją­cą wyżej na wzgórzu najstarszą świątynię: zniszczoną i brązową jak sama pustynia, ogromną, niską Salę Tronu o łatanych ścianach, z płaską, sypiącą się kopułą.

Za Salą ciągnął się otaczający cały szczyt wzgórza masywny mur, wzniesiony bez zaprawy, z kamieni, które w wielu miejscach już wypadły. W jego kręgu niby olbrzymie palce sterczało z ziemi kilka czarnych głazów, wysokich na osiemnaście czy dwadzieścia stóp. Kto raz je zobaczył, stale wracał do nich myślą. Stały pełne niewysłowionych znaczeń. Było ich dziewięć. J...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin