ZZZ czyli pozytywna zoofilia.pdf

(260 KB) Pobierz
688262942 UNPDF
688262942.001.png
ZZZ
czyli pozytywna zoofilia.
To miało wyglądać zupełnie inaczej. Właściwie, to miało być kolejne, nieco
nudnawe, choć rzecz jasna satysfakcjonujące przedpołudnie, jakie Albus
Dumbledore zwykł spędzać na rozwiązywaniu problemów bieżących szkoły.
W tym przypadku – więdnącego kaktusa, bez którego zasłużony członek grona
pedagogicznego szkoły nie wyobrażał sobie dalszego życia, o pracy nie
wspominając.
Oczywiście, można się było tego spodziewać. Właściwie, był już najwyższy
czas. Zatrudnianie Śmierciożercy, nawet byłego Śmierciożercy, w jakiejkolwiek
placówce oświatowej musi się wiązać z pewnymi... utrudnieniami. Co prawda,
przy aktualnym stanie skupienia Czarnego Pana, wskazującym na permanentną
absencję, każdy Śmierciożerca stawał się automatycznie mniej lub bardziej
byłym Śmierciożercą. Jednak nawet w przypadku najbardziej byłego ze
zwolenników Voldemorta, praca w szkole, bądź co bądź jednostce kształcąco –
wychowawczo – opiekuńczej, musiała prędzej czy później sprowokować jakieś
kłopoty.
Czcigodny Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart nie był zatem
bardzo zaskoczony, kiedy upojne znęcanie się nad wyjątkowo dziś opornym we
współpracy feniksem Fawkesem przerwało mu przybycie świeżo upieczonego
Mistrza Eliksirów, Severusa Snape’a. Co mogło dziwić, to fakt, że ów - bądź co
bądź - były Śmierciożerca prześliznął się niemalże bezkonfliktowo przez pierwszy
miesiąc pracy i połowę drugiego, zaliczając zaledwie jedną poważniejszą scysję z
tegorocznym profesorem od OPeCeeMu, Alim Khrają, niedawno importowanym z
Egiptu. Tym niemniej jednak kończył się październik, a Severus Snape dopiero
po raz pierwszy stawił się na dyrektorskim dywaniku.
Dywanik, jakby przeczuwając nerwową atmosferę, zafalował niespokojnie pod
stopami nauczyciela, ten jednak nie dał się wybić ze sztywnej postawy i
marsowej miny – na poły wyzywającej, a na drugie poły nadąsanej. Nawet o cal
nad podłogą, na chybotliwym podłożu latającego dywanu (pól metra na metr,
tylko dwa galeony za sztukę!), a może zwłaszcza w takiej pozycji, Severus
prezentował się imponująco.
Dyrektor pozwolił sobie na dyskretne westchnienie ponad szyją
zniesmaczonego Fawkesa. W komfortowych warunkach hogwarckiego zacisza, w
sprzyjającej atmosferze lochów, w pozniknięciovoldemortowym rozluźnieniu,
trzeba było niechybnie czegoś poważnego, żeby do tego stopnia usztywnić
Severusa. Pozostawała nadzieja, jednak wyjątkowo nikła, że kochany chłopiec
przedawkował eliksir Huius Illius.
Jak by to powiedziała Pomona – o w grządkę...
- Usiądź, Severusie, rozgość się, weź dropsa, ja tylko skończę z moją
ptaszyną i zaraz się tobą zajmę. – Dumbledore posłał młodszemu czarodziejowi
pokrzepiający uśmiech. Snape poruszył nerwowo nosem, jednak ostatecznie
zszedł z podfuwającego uparcie wzwyż dywanika (sztywno), przysunął sobie fotel
(sztywno) i usiadł na nim, odsuwając na boki poły surduta (sztywno).
- Nie chciałbym krytykować, ale jeśli koniecznie chce pan skończyć z tym
nieszczęsnym stworzeniem, są chyba bardziej humanitarne metody... Nawet na
zatłuczenie feniksa – mruknął posępnie. Dyrektor wzdrygnął się nerwowo i w
odruchu instynktownego sprzeciwu przygarnął sobie Fawkesa do pojemnej piersi.
Przypadkiem zagarnął też w objęcia tkwiącą pod wyżymanym feniksem doniczkę
z kaktusem, który ochoczo wplatał długie i sterczące dumnie igły w dyrektorską
brodę.
- Aaaaaj... Severusie, a ty jak zawsze podejrzewasz najgorsze... Widzisz,
pupilek Pomony choruje, biedziła się nad nim, kołysanki śpiewała, a kaktusik
 
marniał i marniał.
- O.
- Obiecałem jej, że przekonam Fawkesa, żeby się użalił nad biedną roślinką. –
Dumbledore w zamyśleniu potrząsnął trzymanym za szyję w garści ptakiem nad
swoją brodą, zdobną chwilowo w kaktus. – Ale on ma dziś chyba dzień bez litości
i ani jednej łezki nie uronił.
- Chyba go rozumiem. – Snape uniósł jedną brew i wymienił ze
zmaltretowanym feniksem długie spojrzenie. Dumbledore pokiwał z
roztargnieniem głową i spróbował podetkać pod zacięty dziób świeżo obrany
ząbek czosnku.
- No, Fawkes, bądź człowiekiem... Kap? Kap?
Snape wymienił długie spojrzenie z sufitem.
- Chyba go bardzo dobrze rozumiem...
Po chwili Dyrektor westchnął rozdzierająco i wypuścił Fawkesa na żerdź.
Ustawił mu przed dziobem kaktus w charakterze wyrzutu sumienia z
powiewającymi na kolcach siwymi włosami, wyrwanymi z brody.
- Bez serca jesteś, ot co. Zobaczysz, w Dniu Spalenia rozrzucę twoje prochy
na cztery wiatry.
- I piec piąty... – bąknął Severus, nie odrywając się od kontemplacji sufitu.
Stary czarodziej posłał mu pełne bolesnego wyrzutu spojrzenie, które jednak
obiło się tylko o usztywniony podbródek.
- Już do ciebie wracam, już... Zjedz dropsa, naprawdę. Dobrze robią na
samopoczucie.
- Mojemu samopoczuciu nic nie dolega – zauważył Snape z silnym akcentem
na „mojemu”. Dyrektor westchnął.
- No to już mów, chłopcze.
Ciemne, buńczuczne spojrzenie oderwało się od sufitu i powędrowało do
dyrektorskiej twarzy.
- Zzz zjadł Pringle’a. Tak jakby.
Chwila ciszy, w której Fawkes stroszył pióra nad kaktusem, a Severus łypał,
pozwoliła Dumbledore’owi zebrać myśli.
- Severusie... Czy ty się jąkasz, czy też naprawdę miałeś na myśli to, co
usłyszałem?
Sądząc z wyrazu twarzy, Snape stanowczo wypierał się jąkania, chyba jednak
nie całkiem miał na myśli to, co miał na ustach.
- Chciałem powiedzieć, Zygfryd. Zygfryd – mruknął szybko, popatrując
niespokojnie na Dyrektora. Ten w zamyśleniu wyrwał sobie z brody kolec
kaktusa.
- Zygfryd. Zygfryd zamiast „zjadł”, czy zamiast „tak jakby”? A może... – nieco
rozpaczliwa nadzieja napełniła pytanie Dumbledore’a niestosownym optymizmem
– zamiast Pringle’a?
Ciemne i wyzywające spojrzenie zabarwiło się w kącikach oczu
zniecierpliwieniem.
- Zygfryd. Zjadł. Pringle’a. Tak jakby.
- Tak jakby Pringle’a, czy tak jakby... – drążył okrężnie Dyrektor, zbierając
nadwątlone fawkesowymi dąsami siły moralne do zapytania wprost.
- Tak jakby zjadł – wyjaśnił całkiem już niecierpliwie Snape.
- A Zygfryd...
- Dziękuję, dobrze. – Wąskie usta Mistrza Eliksirów wyrwały z siebie uprzejme
słowa i rzuciły je na biurko w charakterze wyzwania. Stary czarodziej za
biurkiem zerknął ze skruchą znad okularów.
- Przebacz mi, Severusie, niech mi przebaczą ci, co byli przede mną i
bezczelnie podsłuchują ze swoich ram, ale nie mam najmniejszego pojęcia, o
czym ty mówisz.
Severus wydał z siebie bolesny pomruk.
- Pogłoski o pańskiej wszechwiedzy...
 
- Są przydatne. – Starzec uśmiechnął się rozbrajająco. - Ale między nami
mówiąc...
- Między nami mówiąc – przerwał dosadnie Snape – moja śmierciotula pożarła
byłego Woźnego Hogwartu. Tak jakby, dodam.
W kolejnej chwili ciszy Fawkes stroszył co tam miał, Severus łypał nawet
bardziej buńczucznie, a Dyrektor Hogwartu rozmyślał o tym i owym.
- Czy hodowla śmierciotuli nie jest nielegalna?
Poza polem widzenia Dumbledore’a młodszy czarodziej wysunął wężowym
ruchem stopę i szturchnął nią podskakujący beztrosko dywanik.
- Tak samo jak latające dywany.
- Nie hodujemy ich. To prezent od Alego Khraji.
- A ja nie hoduję śmierciotuli. Ot, jedna przypadkiem żyje ze mną w moich
komnatach. Ewentualnie czasem w Wielkiej Sali. – Nonszalanckie wzruszenie
ramion. – Jak dotąd, nie podpadłem pod kodeks. Nie w sprawie Zygfryda.
- Jak dotąd... – mruknął łagodnie starzec. – Ale, taka pozytywna zoofilia,
mogę tylko przyklasnąć... Jak dotąd. Ale wspomniałeś coś o Wielkiej Sali? A
przedtem o Pringle’u?
- Sam pan wie. – Kolejne wzruszenie nieco bardziej usztywnionych ramion. –
Kiedy pani Sprout... Pomona... zaczęła przynosić te swoje chwasty ze sobą na
posiłki, a potem Flitwick tresowane bahanki... Któregoś razu po prostu
przyniosłem Zygfryda ze sobą. Nikt nic nie powiedział, nawet kiedy karmiłem go
serem. – W głosie Severusa zabrzmiała zrozumiała uraza. Dumbledore skądinąd
go rozumiał – przynieść na śniadanie śmierciotulę w charakterze chowańca i nie
sprowokować lawiny co najmniej pytań, jeśli nie obłąkanych wrzasków – to było
stanowczo...
Dziwne.
- Nosisz go za pazuchą? Pod pachą? – drążył łagodnie, usiłując sobie
przypomnieć, kiedy to widział Severusa w towarzystwie wygłodniałej, morderczej
plamy cienia.
Kiedy to widział go w innym towarzystwie...?
- Zwykle trzyma mnie za szyję i zwisa z tyłu. Czasami nawet powiewa. – W
głosie Snape’a pojawiło się dziwne ciepło. – Zresztą, przecież sam pan widział.
- Zaiste – przyznał Dumbledore, usiłując pozbyć się z podświadomości
wspomnienia powiewającej za swoim Mistrzem Eliksirów czarnej, mrocznej
peleryny, zwisającej z tyłu w charakterze strzępu wygłodniałego cienia. – I... Nie
próbuje cię... Trawić?
- Och, nie. Zygfryd mnie... – Ciepło w głosie pokłóciło się przez moment z
oschłym zaciśnięciem ust, przegrało, ale nie znikło. – Toleruje.
- To uroczo. – Dyrektor Hogwartu odłożył na potem ogłoszenie absolutnego
zakazu wyprowadzania ludożerczych śmierciotuli poza próg severusowych
komnat. – A Apollion?
- Ha.
Snape pokiwał głową z namysłem i po chwili powtórzył, nieco bardziej
posępnie:
- Ha.
/retrospekcja <przerywana>/
Nie tak dawno, bowiem zaledwie poprzedniego ranka przy śniadaniu
(okraszonym mrocznym powiewaniem z severusowych pleców, jak sobie teraz
przypomniał, słuchając opowieści podwładnego), sam Dumbledore z radosną
beztroską ogłosił rychłą kontrolę eksploatacji latających dywanów. Ów nieco
krnąbrny osprzęt, w zamyśle sprowadzony jako pomoce naukowe (za ominięciem
kilku mało istotnych przepisów) przez przeraźliwie operatywnego Alego Khraję,
już kilka tygodni wcześniej został rozdzielony wybranym członkom grona
pedagogicznego do przetestowania w warunkach domowych.
(„Czytaj: gabinetowo – prywatnokomnatnych. Uprasza się o powstrzymanie
od ujeżdżania nieoswojonych dywanów na terenach rekreacyjnych szkoły. Tak,
 
Rolando, do ciebie mówię.” – wspomniał mimochodem Dumbledore).
W razie, gdyby eksploatacja próbna zakończyła się sukcesem, latające
dywany miały zostać upublicznione i dopuszczone do powszechnego – acz
kontrolowanego – użytku. I oto właśnie nadszedł dzień, kiedy powołany z
zewnątrz niezależny ekspert miał zbadać wszystko, co tylko do zbadania było.
Pękający z dumy Argus Filch wczesnym rankiem podreptał na stację kolejową
Hogsmeade, odebrać z pociągu owego niezależnego eksperta, swojego
poprzednika na stanowisku woźnego, specjalistę od bezpieczeństwa szkoły i
potencjalnie szkodliwych artefaktów, Apolliona Pringle’a.
Tymczasem zaś w zaciszu swoich lochów Severus Snape miarowo co
piętnaście minut fiukał uparcie w kominek i zamawiał u skrzatów w kuchni
półmisek ciasta drożdżowego z truskawkami. Skrzaty za każdym wezwaniem
gięły się w ukłonach przed rusztem, przefiukiwały zamówione danie na drugą
stronę i po wygaśnięciu zielonych płomieni wymieniały kilka wymownych
spojrzeń.
- Panu Severusowi być gorzej.
- Od ciasta jemu lepiej, niedługo.
- Jeszcze jedna porcja i znów być mu gorzej.
- Nie nasza rzecz, jak mu być. Wy mają obierać truskawki.
Przy następnym połączeniu przez ruszt przelatywało kolejne ciasto, a łagodne
oczyska skrzatów wymieniały kolejne spojrzenia mniej więcej o tej samej treści.
Po drugiej stronie kominka zaś...
- Śmiało. Ja i tak nie lubię truskawek. - Severus Snape metodycznie odkrawał
kawałki ciasta i umieszczał je z pietyzmem na powierzchni wchłaniająco –
trawiącej śmierciotuli, rozciągniętej w promieniujący szczęściem romb na
posadzce. Z każdym kolejnym kawałkiem stworzenie zamiast strzępu czarnego
cienia zaczynało coraz bardziej przypominać krwawą plamę.
- Jutro przyjdzie Pringle i będzie macał za latającym dywanem. – Snape rzucił
Zygfrydowi truskawkę. – To maniak, nie da się zbyć wyciekiem łajnomazi w
pracowni. A nie powiemy mu przecież, że rozłożyłem dywan na wątki,
zamówiłem na Nokturnie przeróbkę i potem posłałem Khrai jako tę kamizelkę,
która zwichnęła mu obie ręce i prawie porwała głowę z powrotem do Egiptu.
Zygfryd grzecznie pochłaniał ciasto z truskawkami, różowiejąc na brzegach i
czerwieniejąc soczyście od środka.
- W takim stanie nie będę cię obnosił po szkole, ale przy odrobinie wyobraźni
– lub ślepoty, w przypadku Pringle’a – można cię wziąć za dywanik. – Snape
przyjrzał się krytycznie chowańcowi, który posłusznie uformował prostokątny
kształt dywanu. Skraje wciąż były różowe, za to pośrodku wzgórek trawionych
truskawek mógł od biedy przypominać jakiś deseń, na przykład nastroszonego
rogogona albo czerwonego słonia, z przykrótką co prawda trąbą, ale uniesionym
bojowo ogonem.
- Nie będziesz musiał latać – zapewnił Mistrz Eliksirów, choć śmierciotula
wydawała się gotowa nawet i na takie poświęcenie. – Podryfuj, ewentualnie,
wykaż jakieś oznaki życia... Niezbyt intensywne.
Zygfryd zafalował czerwonym słoniem i wydał z siebie pełen satysfakcji,
zgrzytliwy pomruk.
- Zzz... – Snape rzucił mu jeszcze jedną truskawkę.
- Zzzz? –Dyrektor przerwał mu opowieść, powolną i siłą wydzieraną spod
śmierciożerczego serca. Severus czerwienił się przez moment – jakby krew
uderzyła do bladych policzków, boleśnie napinając mięśnie twarzy. Niezbyt
zachęcający widok.
- Zzz. Zdrobnienie od Zygfryda – wyrzucił z siebie niechętnie.
Dla odmiany przy wymawianiu „Zzz” wąskie usta Mistrza Eliksirów uformowały
niemalże tkliwy półuśmiech. Widok aż nadto zachęcający.
- Aaa, a... – Dumbledore machnął od niechcenia ręką, symulując
natychmiastowe zapomnienie o tak krępującym dla Severusa fakcie zdrabniania
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin