Namkhai Norbu - Krysztal i ścieżka światła.doc

(627 KB) Pobierz
Namkhai Norbu, urodzony w Dege we wschodnim Tybecie, w roku 1938, został w wieku trzech lat rozpoznany jako reinkarnacja wielkiego mistrza Zogąen (Dzogozen)

Namkhai Norbu

 

Kryształ i ścieżka światła.

Sutra, Tantra i Dzogczen

 

 

 

Namkhai Norbu, urodzony w Derge we wschodnim Tybecie, w roku 1938, został w wieku trzech lat rozpoznany jako reinkarnacja wielkiego mistrza Dzogczen. Otrzymał następnie pełną, tradycyjną edukacją Tulku, czyli reinkarnowanego Lamy Poza swymi akademickimi studiami, otrzymał nauki i praktykował z wieloma wielkimi mistrzami w Tybecie, zanim polityczne wydarzenia zmusiły go do wyjazdu do Indii.  Tam spotkał się z prof. G. Tuccim, który zaprosił go do Rzymu, aby dopomógł w badaniach Instytutu Orientalnego. Później objął swe obecne stanowisko profesora języka i literatury tybetańskiej i mongolskiej w Instytucie Orientalnym w Neapolu. Poza swoją pracą na uniwersytecie podróżuje po całym świecie udzielając nauk Dzogczen na odosobnieniach i seminariach, w odpowiedzi na liczne zaproszenia.

 

Oby, podobnie jak słońce, które wschodzi na niebie, tak i Wielka Tajemna Skarbnica wszystkich Zwycięzców, najwyższa nauka Dzogczen, pojawiła się i rozwinęła we wszystkich sferach bytu!

 

 

OD  WYDAWCY

 

Książka ta stanowi kompilację, dokonaną z nagrań ustnych nauk i wykładów, wygłoszonych przez Namkhai Norbu Rinpoche na odosobnieniach w różnych częściach świata, w ciągu ostatnich siedmiu lat, jak również z moich własnych materiałów i notatek z wykładów, które nie zostały nagrane na taśmie i spisane, jak również z materiału powstałego z prywatnych rozmów z Rinpoche.

Chociaż Rinpoche posiada dobrą znajomość angielskiego, jednak /aż do końca 1984 r./ wolał nauczać w języku włoskim, tym spośród języków Zachodu, z którym jest najlepiej zaznajomiony. Po każdych kilku zdaniach przerywa, aby umożliwić przekład na język znany większości słuchaczy, lub też, kiedy jest we Włoszech, tym spośród obecnych, którzy nie rozumieją włoskiego, umożliwia przekład na angielski. Książka ta więc nie mogłaby powstać, jeśli swego czasu i energii nie poświęciliby ci wszyscy, którzy tłumaczyli, nagrywali i spisywali nauki Rinpoche; mimo iż spontaniczny przekład często jest inspirujący, to jednak kiedy spisuje się nagranie słowo po słowie, rezultat tej czynności pozostawia wiele do życzenia.

Jeśli spotkało mnie w czasie pracy nad wydaniem tej książki powodzenie, to stało się to dzięki cierpliwości samego Namkhai Norbu Rinpoche, który poświęcił wiele swego prywatnego czasu na dalsze wyjaśnienia. Za wszelkie jednak błędy lub niewłaściwe rozłożenie akcentów w tekście książki, ponoszę w zupełności osobistą odpowiedzialność.

Zbyt wielu przyjaciół pomagało mi w tym przedsięwzięciu, aby wymienić ich wszystkich z imienia, pragnąłbym jednak szczególnie podziękować mojej żonie Jo, za Jej niezawodne poparcie i zachętę do pracy.

W dobie narastającego kryzysu człowieczeństwa, sprawą najwyższej wagi jest zachowanie i jasne wyrażenie starożytnych tradycji mądrości, które prowadzą do przemiany jednostki, ponieważ to, co proponują, ma wielkie znaczenie dla pokojowego przekształcenia społeczności, od czego też zależy przyszłe ocalenie naszego gatunku i naszej planety. Mam nadzieję, że współpraca z Namkhai Norbu Rinpoche przy powstaniu tej książki, która stanowiła dla mnie wielką radość i satysfakcję, odegra pewną, jakkolwiek niewielką rolę w wielkiej próbie zakończenia kłótni i konfliktów i w konsekwencji w sprowadzeniu na wszystkie istoty pokoju i wolności od cierpienia.

Prosi się czytelnika, aby pamiętał, ze książka nie stanowi nawet namiastki przekazu otrzymanego od kwalifikowanego mistrza. Oby ci, którzy nie posiadają jeszcze takiego prawdziwego "duchowego przyjaciela' mieli dość szczęścia, aby go znaleźć l

Oby przyniosło to pomyślność!

 

John Shane

Arcidosso, czerwiec 1985


SZEŚĆ WIERSZY WADŻRY

 

Chociaż pojawiające się zjawiska

ukazują się jako różnorodność,

jednak ta różnorodność jest niedualna,

i z całej wielorakości

pojedynczych rzeczy,

żadnej nie można zamknąć w ograniczonym pojęciu.

 

Gdy nie wpadamy w pułapkę

stwierdzenia "to jest jak to" lub "jak tamto"

staje się jasne, że wszystkie przejawione formy

aspektami nieskończonej bezforemności,

i będąc od niej nieoddzielne,

są same w sobie doskonałe.

 

Widząc, że od samego początku wszystko

jest samo z siebie doskonałe,

wyrzekany się choroby dążenia

do osiągnięcia czegokolwiek,

po prostu pozostając w naturalnym stanie

takim jaki on jest,

wtedy przytomność niedualnej kontemplacji

bezustannie powstaje w spontaniczny sposób.

 

 

UWAGA DO SZEŚCIU WIERSZY WADŻRY

 

Sześć Wierszy Wadżry, lub dokładniej mówiąc: "Sześć Linijek Wadżry", ponieważ oryginał tybetański składa się z sześciu linijek, zawiera doskonałe resume nauk Dzogczen. Przekład dokonany przez Briana Beresforda i Johna Shane jest całkowicie swobodnym tłumaczeniem, naśladującym ustne wyjaśnienia Namkhai Norbu. Rysunek pokazuje Sześć Wierszy w tybetańskim zapisie kursywą Wumed, dokonanym ręką Namkhai Norbu, Całość zasadniczej części tekstowej tej książki powinno się uważać za komentarz do tych Sześciu Wierszy, które stanowią składnik "Tantry Przynoszącej Szczęście Kukułki Niedualnej Świadomości". Tak jak kukułka jest pierwszym zwiastunem nadchodzącej wiosny, tak też ta Tantra i te wiersze stanowią zwiastun nadchodzącego duchowego przebudzenia.

 

 


ROZDZIAŁ 1

 

MOJE NARODZINY, WCZESNE ŻYCIE I EDUKACJA ORAZ TO W JAKI SPOSÓB SPOTKAŁEM SWEGO GŁÓWNEGO i MISTRZA

 

Niezliczone istoty, jakie tylko istnieją,

posiadają od samego początku

wrodzony, ze swej natury doskonale czysty

stan Oświecenia;

wiedząc, ze odnosi się to również do mnie,

osiągnąłem najwyższe urzeczywistnienie

 

Longcienpa (1308 - 1363)

 

("Strofy o Bodhiczitcie" wyrażające pojęcie Podstawy w Ati Jodze.)

 

Kiedy urodziłem się 17 dnia, 10 miesiąca roku Ziemnego Tygrysa /8 grudnia 1938/ we wsi Geug prowincji Gonra Derge, we wschodnim Tybecie, mówiono, że drzewa zakwitły na różowo, mimo iż była zima. Dwóch moich wujów przyszło, aby odwiedzić moją rodzinę. Obaj byli uczniami wielkiego mistrza Azom Drugby, zmarłego kilka lat wcześniej i obaj byli wówczas mistrzami Dzogczen. Stanowczo twierdzili, że jestem reinkarnacją ich nauczyciela, opierając się zarówno na tym, co im powiedział na krótko przed śmiercią, jak i na fakcie, że w swym testamencie spisał pewne szczególne przedmioty męskiemu potomkowi, który, jak powiedział, urodzi się w rodzinie moich rodziców po jego śmierci. Kiedy miałem dwa lata zostałem oficjalnie uznany za inkarnację wysokiego tulku ze szkoły Ningmapa,  która podarowała mi szaty.

 

Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów,  ale przypominam sobie,  ze dostałem mnóstwo prezentów!

Kiedy miałem 5 lat,  zostałem również rozpoznany przez XVI Karmapę i Situ Rinpocze /tego okresu/ Jako inkarnacja umysłu wielkiego mistrza, który sam był reinkarnacją założyciela nowożytnego państwa Bhutanu i którego linię stanowili Dharmaradżowie, czyli ziemscy i duchowi władcy tego kraju aż do początków XX wieku. Kiedy podrosłem, dano mi jeszcze kilka nowych imion i tytułów, a niektóre z nich były bardzo długie i brzmiały wspaniale. Sam jednak nigdy ich nie używałem,  ponieważ wolałem nosić  imię, jakie po urodzeniu dali mi rodzice. Nazwali mnie Namkhai Norbu, co jest na swój sposób szczególnym imieniem. Norbu oznacza klejnot, a Namkhai niebo lub przestrzeń. Na ogół nie spotyka się w tybetańskich imionach użycia drugiego przypadku. Jednak moi rodzice zdecydowali się tak mnie nazwać, ponieważ mieli dotąd cztery dorodne córki, a od lat marzyli o chłopcu. Tak silne było to ich pragnienie, że zaangażowali nawet pewnego mnicha,  aby w ich imieniu, przez cały rok, wykonywał  inwokacje do Tary, z prośbą o spełnienie się ich życzenia. Ten mnich został także wychowawcą moich sióstr.  Pewnego dnia przyśnił mu się sen, który wydał mu się pomyślnym znakiem, śniło mu się,  że przed paleniskiem w domu moich rodziców wyrosła piękna roślina, zakwitając pięknym i dużym żółtym kwieciem. Mnich był pewny, że jest to znak, wskazujący na urodzenie się chłopca. Później, kiedy się urodziłem, moi rodzice byli tak szczęśliwi, że pomyśleli, iż jestem darem niebios. Dlatego nazwali mnie "Klejnotem Przestrzeni". I to jest właśnie imię, które noszę.

 

Moi rodzice byli dla mnie zawsze dobrzy, ja natomiast wyrosłem na małego urwisa. Czytać i pisać nauczyłem się w domu. Często śniło mi się, że podróżuję z wielką prędkością wewnątrz czegoś, co wydawało mi się być tygrysem, jakąś dziwną ryczącą bestią. Nie widziałem jeszcze wtedy samochodu, gdyż nie spotykało się ich wówczas w tej części Tybetu. Później oczywiście podróżowałem wieloma samochodami. I wówczas rozpoznałem je jako te właśnie pojazdy, które widywałem w moich snach. Jako nastolatek widziałem ciężarówkę. Siedziałem na grzbiecie konia na stoku góry, nocą, patrząc na przejeżdżające w dole pojazdy, które jechały po nowej chińskiej szosie. Tylko światła lśniły czerwono w olbrzymich pniach przelatujących z łoskotem. Pomyślałem, że muszą one pewnie palić się. Śniły mi się również dziwne, płonące, latające obiekty, które wybuchały, wywołując straszliwe zniszczenie, Wiem teraz, że to, co widziałem, to były pociski zrzucane daleko, w innych częściach świata, ale nigdy dotąd nie widziałem na jawie tej wojny, którą oglądałem jako dziecko w swoich snach.

Czasami dokazywałem w okolicy tak bardzo, że miałem poważne kłopoty, kiedy ojciec mój wracał do domu ze swych podróży, do jakich zmuszała go jego praca. Łoił mi skórę, wywołując we mnie złość, którą próbowałem potem wyładować na sąsiadach. Oni z kolei mówili potem memu ojcu, że staję się jeszcze bardziej nieznośny. W ten sposób wpadałem w jeszcze większe kłopoty.

Pod wpływem mojej babki stałem się bardziej rozważny. Była ona uczennicą Azom Drukpy i bardzo się mną interesowała. Czasami udało się jej uchronić mnie przed karą, ukrywając przed rodzicami to, co zmajstrowałem. Pamiętam jak pewnego dnia znalazłem martwe ciało wielkiego gryzonia zwanego świstakiem. Niezauważony przez nikogo spędziłem błogie popołudnie bawiąc się martwym stworzeniem. Napełniałem je wodą i kręciłem wokół mojej głowy. Ale kiedy zabrałem swoją zabawkę do domu, do łóżka, babka zauważyła ją. Wiedziała, że matka bardzo zdenerwowałaby się, gdyby się dowiedziała o tym i zamartwiałaby się, czy nie zakaziłem się jakąś chorobą, toteż nie powiedziała nikomu o tym zdarzeniu. Pomyślałem, że to bardzo ładnie z jej strony. Faktycznie kochałem ją bardzo. Toteż kiedy zauważyłem jak płacze po cichu sama do siebie z powodu mego zachowania, w czasie kiedy myślała, że już śpię, byłem głęboko poruszony i postanowiłem poprawić się. Ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć, aby udało mi się kiedykolwiek w pełni poskromić moją naturę.

 

Kiedy miałem pięć lat i pewnego, dnia bawiłem się przed domem, przyjechało nagle dwunastu mnichów, bardzo elegancko ubranych. Miejsce, w którym mieszkaliśmy,  znajdowało się na zupełnym odludziu i podróżni rzadko tamtędy przejeżdżali, toteż bardzo się zdziwiłem widząc ich. Nie potrafiłem odgadnąć po co przyjechali. Weszli do środka i w chwilę potem mnie także wezwano do domu. Zaprowadzono mnie do małego pokoiku przeznaczonego na praktykę i ubrano w śliczne jedwabne szaty. Nie rozumiałem dlaczego, ale już sam ten fakt sprawił mi dużą przyjemność. Przez wiele godzin musiałem siedzieć na wysokim, specjalnie dla mnie przygotowanym tronie,  podczas gdy mnisi odprawiali jakiś rytuał. Potem odjechali. Pomyślałem sobie: "No cóż, skończyło się". Ale ponieważ każdy odtąd przypominał mi, że jestem reinkarnacją i okazywał wielki szacunek, wkrótce uświadomiłem sobie, że wszystko nie tylko nie kończy się, ale dopiero zaczyna.

Kilka tygodni później jacyś mnisi przybyli do nas i zabrali mnie do klasztoru Derge Gongen, który odgrywał ważną rolę w tej części Tybetu. Mieszkał w nim sam król Derge. Mój ojciec pracował w administracji królewskiej, z początku jako urzędnik odpowiadający mniej więcej za rządy prowincji na Zachodzie, a później, ponieważ bardzo kochał zwierzęta, został naczelnikiem departamentu, którego zadaniem było zapobieganie polowaniom poza sezonem lub w nadmiarze, w tej części Tybetu. Zabrano mnie tam, abym zobaczył króla, a ponieważ byłem teraz rozpoznaną  inkarnacją, otrzymałem od niego do dyspozycji cały budynek w klasztornej aglomeracji. Mieszkałem tam, aż do ukończenia dziewiątego roku życia, razem z moim nauczycielem, który zmuszał mnie do ciężkiej nauki dzień i noc. Musiałem nauczyć się wielu rzeczy, włącznie ze wszystkimi regułami i modlitwami klasztornymi. Nauki, które  tam pobierałem zwykły mnich kończy zazwyczaj w wieku lat dziewiętnastu,  ja ukończyłem je, gdy miałem osiem, a to dlatego, że mój nauczyciel był tak gorliwy, że nie zostawiał mi w ogóle wolnego czasu,  Pomogła mi w tym również moja naturalna zdolność zapamiętywania informacji. Jednak moja niesforna natura dawała od  czasu do czasu o sobie znać. Pamiętam na przykład,  jak któregoś dnia król miał dokonać jakiejś ceremonii wojskowej, która wymagała tego, aby przez pewien czas siedział nieruchomo na koniu tuż naprzeciw parterowego budynku, w którym mieszkałem. Pamiętam, ze wychyliłem się przez parapet i chwytając promienie słońca w lusterko, zaświeciłem mu w oczy, aby wytrącić go z grobowej powagi tej ceremonii. Na szczęście dla mnie w tym czasie król znał mnie już dobrze i był nawet rozbawiony żartem, kiedy już odzyskał równowagę.

Przez cały rok uczyłem się reguł rysowania i praktyki mandali, a następnie wstąpiłem do szkoły klasztornej. Szkoła zawsze ma swoje reguły, a ta do której wstąpiłem miała trwać piąć lat. Ponieważ jednak wstąpiłem do niej w młodszym niż zazwyczaj wieku, spędziłem w niej lat sześć. Miałem zaledwie 9 lat, podczas gdy normalny wiek nowicjuszy nie był mniejszy niż 15 lat. Toteż nie zaliczono mi pierwszego roku, traktując go jako rodzaj testu sprawdzającego moje zdolności. Tutaj umiejętność zapamiętywania nie była najistotniejsza. Studiowaliśmy bowiem filozofię, która wymaga zdolności rozumowania. Dla wielu uczniów program tej szkoły okazywał się zbyt trudny i w związku z tym z czasem wykruszali się. Życie w szkole z pewnością nie należało do łatwych, zwłaszcza dla mnie i rygor tej instytucji, podobnie jak innym, dał mi się mocno we znaki. Musiałem szybko nauczyć się wielu praktycznych rzeczy. Kiedy ojciec zostawił mnie w szkole na pierwszy okres, otrzymałem od niego środki utrzymania na całe trzy miesiące. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się tym dysponować, wyczerpałem więc wszystko już po półtora miesiącu, a to głównie z powodu gościnności, jaką okazywałem moim kolegom. Kiedy nie miałem już w ogóle co jeść, żyłem przez tydzień wyłącznie na herbacie, która była jedyną rzeczą dostarczaną przez szkołę, aż w końcu stanąłem wobec upokarzającej konieczności zwrócenia się o pomoc do nauczyciela. On to załatwił mi miskę zupy, którą otrzymywałem co wieczór. W następnym okresie byłem już bardziej rozważny w gospodarowaniu swymi środkami.

Reguły w klasztorze były bardzo surowe. W nocy musieliśmy w naszych małych celach uczyć się i praktykować. Maślane lampki i węgiel na opał były dostarczane przez szkołę w skąpych ilościach i pamiętam, że któregoś razu moja lampka wypaliła się, zanim zdążyłem skompletować całą serię praktyk, które co wieczór wykonywałem i które jako tulku powinienem wykonać. Nie wolno nam było opuszczać swoich pokoi, a specjalny mnich patrolował korytarze, aby pilnować dyscypliny. Toteż nie zdobyłem się na to, aby pójść i poprosić sąsiada o pożyczenie ml lampki. Próbowałem więc czytać teksty praktyk przy świetle żarzącego się węgla. Niektóre z nich znałem na tyle dobrze, ze mogłem je recytować nawet przy tak słabym świetle. Ale w końcu zgasła ostatnia iskierka i zapadła ciemność. Pozostało mi jeszcze mnóstwo stron na doczytanie, jeśli nie miałem złamać reguł samaya. Nie rozumiałem wtedy, jak dotrzymać zasad, przestrzegając istoty praktyk. Rozumiałem i przestrzegałem wszystkich instrukcji dosłownie.

W okresie wakacji miałem trochę czasu, aby odwiedzić obu moich wujów. Te wizyty stały się dla mnie bardzo ważne, gdyż obaj byli wielkim praktykami Dzogczen. Jeden z nich był opatem, a drugi joginem. Kontakty z nimi miały dla mnie wielkie znaczenie w czasie gdy uczyłem się w szkole, gdyż jako praktycy byli oni żywą przeciwwagą intelektualnych studiów, które pochłaniały wtedy większość mojego czasu. W roku 1954 ukończyłem naukę w szkole i opuściłem ją. Miałem wtedy 16 lat. Wiedziałem sporo o różnych aspektach nauk i potrafiłem recytować całe teksty filozoficzne i rytualne z pamięci. Studiowałem pilnie u wielu mistrzów i byłem nawet proszony, aby samemu uczyć niektórych przedmiotów. Wydawało mi się, że zrozumiałem je wystarczająco dobrze, ale dopiero później zobaczyłem, że wtedy nie rozumiałem niczego w ogóle.

Chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, zdarzenia kierowały mnie ku jednemu szczególnemu mistrzowi, który miał wszystkiemu temu, czego nauczyłem się i doświadczyłem, nadać nową i głębszą perspektywę. Poprzez kontakt z nim miałem dojść do przebudzenia i prawdziwego zrozumienia nauk Dzogczen. Dzięki jego inspiracji poznałem wagę tych nauk i w końcu zacząłem nauczać ich sam na Zachodzie. Ten mistrz nie był bynajmniej wielką osobistością. Tybetańczycy są przyzwyczajeni do słynnych nauczycieli o wysokiej pozycji społecznej i prezentujących się w wielkim stylu. Bez takich zewnętrznych oznak ludzie nie są w stanie na ogół rozpoznać kwalifikowanego mistrza i ja sam nie byłem inny. Po skończeniu szkoły musiałem podjąć się swoich pierwszych obowiązków, już oficjalnie. Zostałem wysłany jako przedstawiciel młodzieży tybetańskiej na Ludowe Zgromadzenie Prowincji Szeczuan, lokalnego ciała sprawującego rządy. Podczas pobytu tam zacząłem uczyć się języka chińskiego, a sam uczyłem tybetańskiego, toteż biorąc pod uwagę jeszcze moje oficjalne obowiązki, można powiedzieć że byłem bardzo zajęty. Nie mogłem jednak nie dostrzec tam bardzo odmiennej struktury społecznej i politycznej i zastanawiałem się, jak to wszystko, co wydarzyło się w Chinach, wpłynie w końcu na mój własny kraj i jego mieszkańców. Pewnej nocy miałem sen. Śniło mi się miejsce z wieloma białymi domami zbudowanymi z cementu. Ponieważ nie był to tybetański styl architektury, ale styl typowy dla Chin, błędnie /jak się później przekonałem/ uznałem te domy za chińskie. Ale kiedy zbliżyłem się we śnie do jednego z nich, zobaczyłem napisaną na nim wielkimi tybetańskimi literami, mantrę Padmasambhawy. Byłem zdziwiony widząc ją na chińskim domu. Skąd wzięła się ta mantra na jego drzwiach? Otworzyłem je i wszedłem do środka. Wewnątrz zobaczyłem starego człowieka, pozornie typowego normalnego starca. Pomyślałem sobie: "Czy to możliwe by ten człowiek był naprawdę mistrzem? Wtedy on pochylił się i dotknął mego czoła swoim, w sposób w jaki tybetańscy mistrzowie udzielają błogosławieństwa. Zaczął też recytować mantrę Padmasambhawy. Wszystko to wydawało mi się zdumiewające. Teraz byłem już przekonany, że jest on mistrzem. Następnie stary człowiek powiedział mi, abym udał się na przeciwną stronę olbrzymiej skały, która znajdowała się nieopodal. Powiedział, że w środku tej skały znajdę jaskinię, zawierającą osiem naturalnych mandal i że powinienem tam pójść od razu i popatrzeć na nie. Jego słowa zdumiały mnie jeszcze bardziej, niż wszystko dotychczas, ale zrobiłem, co mi kazał. Kiedy dotarłem do jaskini, pojawił się nagle przede mną mój ojciec, a kiedy wszedłem do środka, zaczął recytować na głos Pradżniaparamita Sutrę, ważną sutrę Mahajany. Przyłączyłem się do recytacji. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Nie mogłem zobaczyć wszystkich ośmiu mandal, widziałem tylko ich rogi i krawędzie, ale z ich obecnością w umyśle obudziłem się.

W rok później, kiedy wróciłem do Tybetu, pewien człowiek przybył do naszej wsi odwiedzić mego ojca. Słyszałem, jak opowiadał memu ojcu o pewnym niezwykłym lekarzu, którego spotkał. Kiedy opisywał miejsce, w którym ów lekarz żył, przypomniałem sobie swój sen. Byłem pewien, że jest to ten sam stary człowiek, którego spotkałem we śnie. Powiedziałem o tym swemu ojcu, któremu opowiadałem ów sen niedługo po tym, jak mi się przyśnił. Przypominając mu go zapytałem, czy nie moglibyśmy odwiedzić tego lekarza. Mój ojciec zgodził się i wyjechaliśmy następnego dnia. Podróż konno zabrała nam cztery dni, a kiedy przybyliśmy na miejsce okazało się, że stary człowiek, którego tam zastaliśmy był tym samym człowiekiem, który mi się przyśnił. Naprawdę miałem uczucie, że byłem już w tej wsi,  wśród tych tybetańskich domów zbudowanych w chińskim stylu, z mantrą na drzwiach jednego z nich, Toteż nie mianem wątpliwości,  że ten człowiek ma być moim mistrzem i że nauki muszę otrzymać właśnie od niego. Nauczyciel mój nazywał się Jangchub Dorje i z zewnątrz wyglądał na zwykłego tybetańskiego wieśniaka. Sposób, w jaki ubierał się i w jaki żył, były na zewnątrz zwyczajne,  ale potem opiszę pewne związane z nim doświadczenia, które pokażą, że jego stan istnienia daleki był ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin