Sandemo Margit-Saga o Czarnoksiężniku 12-Zapomniane królestwa.pdf

(3346 KB) Pobierz
Sandemo Margit-Saga o Czarnoksiezniku 12-Zapomniane krolestwa
Margit Sandemo - ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
Margit Sandemo
ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
Saga o czarnoksiężniku tom 12
1
Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.
- Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny.
- Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają wichry.
Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia Dolga nie wydawało się możliwe
dostanie się na drugi pod względem wysokości górski masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu
Świata.
- Ile mamy czasu?
- Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdążycie się spakować i poinformować resztę domowników, że
wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! Czas podróży jest dokładnie oznaczony.
Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.
- Czy mogę zabrać Nera?
Cień uśmiechnął się krzywo.
- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. Poprosimy Zwierzę, by
czuwało nad jego bezpieczeństwem.
- W takim razie nic mu nie zagrozi.
Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona.
Móri także otrzymał wiadomość.
Rano odnalazł go Nauczyciel.
Czarnoksiężnik protestował nieśmiało:
- Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub.
- Miała dość czasu, żeby to zrobić.
- Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś wymaga zachodu. Wiele spraw już
zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.
- Należało myśleć o tym wcześniej. Teraz musicie wybierać: ślub albo wyprawa. Potem na wyjazd będzie za późno.
- Oczywiście, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny stosunek Taran i Uriela stal się
ostatnimi czasy bardzo... gorący.
- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!
- Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą?
Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg.
- Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru?
- Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach. Dostarczymy was na
miejsce.
- Przeniesiecie nas aż do samego celu?
- Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak został pokonany przez Uriela i Sol
z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszą przewodniczką.
Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się.
- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z wielkim entuzjazmem. Czy
znowu ją spotkamy?
Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny ród, nad
którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w
młodości?
- Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym razem
nie będzie to taka sama podróż?
- Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się przemieszczały. Nie wolno
wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu. Musieliście być absolutnie bierni.
Móri skulił się.
- Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo nie byłem w stanie się temu
podporządkować.
- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie będziecie podróżować w
czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.
- Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, prawda?
- W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza granicami wszystkiego, co można
mianem czasu określić.
- A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem góry!
Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze swoją żoną i teściową. - To
będzie najgorsze - mruknął Móri.
Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzyły na nich przez
okno. Obie panie nic Protestowały za bardzo. Z doświadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda.
Poza tym dostały od duchów coś w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła powrócić przed wyznaczonym
terminem ślubu.
Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się mogło wydarzyć w dalekich
krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.
- jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I Nero, który
1 / 63
509597727.002.png
Margit Sandemo - ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu.
- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się Theresa. - Nie powinna
jechać!
- Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela, to myślę, że wyjazd dobrze
mu zrobi.
- Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej strasznej Wirginii von
Blancke.
- Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czul. Po prostu rozsypał mu się w gruzy ideał kobiety, musi teraz
spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril.
- Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego doświadczenia - westchnęła Theresa.
- Obcując na co dzień z Taran powinien był się prze konać, że nawet kobieta silna i stanowcza może być pociągająca
i dobra.
- Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. - Teraz doszli do pawilonu, już
ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają w swojej opiece.
- Amen - zakończyła Tiril.
Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.
Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sobą wyposażenie, jakie
Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w
swoją zwykłą rundę na pola. Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta
o Villemanna.
Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by zaaplikował wszystkim,
również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale skuteczny.
Tak właśnie uczynił, z tą tylko różnicą, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał bowiem przynajmniej częściowo
kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym jedynie on sam.
To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysnęła Taran, a po niej
Rafael.
Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był teraz pewien, czy przypadkiem
nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki.
Miał nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć.
Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni przerwał ciszę. Uriel zasnął, a
po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri i Villemann.
Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu...
Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy dzień.
To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży.
Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie glosy. Czasami docierał do niego jakiś błysk światła,
mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć.
Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. Szepczące, gorączkowe glosy.
Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś musiał go podtrzymywać, ale
nie miał pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To
znaczy intensywne poczucie szczęścia.
Uśmiechał się delikatnie, półprzytomny. Myślało czekających go bohaterskich czynach. Miał wizje, wyobrażenia o
wielkości...
Wszystko zgasło.
Nowe glosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to
wyczuwało się istnienie jakiejś bariery.
- Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać o głowie wilka? Skąd mu,
przyszedł do głowy taki pomysł?
- Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo oczekiwanego i jego orszak.
Cisza. Potem podniecone szepty.
- Przechodzić!
Oni mówią o Dolgu, pomyślał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie poszukujemy możliwości
rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko
odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy zresztą może wcale nie istnieją.
A może te dalie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie jest to bardzo ścisły związek.
Ci, którzy poszukują Świętego Słońca, nie przejmują się ewentualnie istniejącymi Madragami.
Wiele głosów, wywołujących długotrwałe echo w nieskończoności. Villemann nie miał teraz żadnego wyczucia
czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie.
- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.
Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą?
Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach, a potem niby milkły.
Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności.
Potem znowu pojawiło się światło.
Perlisty kobiecy śmiech:
- Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.
- A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody.
To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia.
- Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy nie słyszał. - Oni sami
pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi o obyczaje.
- Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym akcentem hiszpańskim. - Będziemy czekać
po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.
Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie ubrać swoich myśli w słowa.
2 / 63
509597727.003.png
Margit Sandemo - ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły. Ale przez co?
Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł.
Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą? Jakaś zmiana warty? Po co im
wartownicy?
Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni.
Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie mogli dać sobie rady sami. Któż
może być od nich silniejszy?
Villemann otworzył oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie mógł. Wymagało to zbyt wielkiego wysiłku.
Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych skalach coś szeptało i
piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory.
Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni. Niektórzy brzydcy, ale ich
brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich nie można było być obojętnym.
Villemann widział kobietę z chmurą kędzierzawych rudoblond włosów. Piękną. Powiedziała coś do pozostałych i
wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać.
Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego łosia, oznajmił:
- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może byś się zajął psem? Trzymaj
mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za czymś w pościg.
- Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.
- Nigdy nic nie wiadomo.
A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann - Villemo.
Ale co to za ludzie?
I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen.
Niespokojne krzyki w pobliżu. Groźne pomruki bestii, w żadnym razie nie przypominającej człowieka. Jakieś
parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco.
Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi, kipiącymi siarczanymi źródłami
w okolicy Namaskardh?
Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się otworzyć oczy, ale bez
powodzenia.
Opiekunowie z trudem posuwali się naprzód. Villemann nie wiedział, czy jest niesiony, czy też wieziony na czymś.
W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie, że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym.
Zachował swoją fizyczną postać, wszyscy jego krewni tutaj ją zachowali, bo przecież to oni sami mają dojść do
Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie.
Ale jak, na Boga, zdołają tego dokonać? Sposób poruszania się elfów można by jeszcze od biedy wyjaśnić i jakoś
zaakceptować, ale to?
Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry glos kobiecy zawołał:
- Tengel, spójrz w górę!
Odpowiedział mu spokojny bas:
- Widzę, Sol.
Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny.
Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem!
Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był w stanie przytomnie myśleć.
Spotykali wciąż nowe, obce i przerażające zjawiska. Do niego docierały jedynie dźwięki, ale i to wystarczało.
Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty, jakby pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i
wreszcie ten straszny łoskot, zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy
Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie, a dźwięki zamierały w oddali.
Do kolejnego zagrożenia.
Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło ostre światło.
To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na ułamek sekundy udało się
Villemannowi unieść powieki i w tym samym momencie przebiegła obok nich przypominająca smoka istota z ogromnym
trójrogim stworem na grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana w
powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna. Dzida zapieniła kierunek.
Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, kto mu się w pierwszej chwili
wydal wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych
rysach, groteskowy, ale bardzo interesujący. Wieszał właśnie ogromny luk na ramieniu. Więcej Villemann nie zdołał
zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie był tu przywódcą, mówi do
strzelca:
- Bardzo dobrze, Mar!
A potem podniecony glos:
- Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony.
- Właśnie dlatego, nam się udało odpowiedział mężczyzna o głębokim glosie. - Idziemy dalej.
Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie.
W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego, by zobaczyć, jak się sprawy
potoczyły; i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu.
Wrócił bardzo szybko.
- No? - zapytał zdenerwowana Tiril.
Erling rozłożył ręce.
- Zniknęli. Wszyscy.
- Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili?
- Widziałem tylko na śniegu ich ślady z domu do pawilonu. A stamtąd... Nic. Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a
potem zniknęli.
- A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.
3 / 63
509597727.004.png
Margit Sandemo - ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
2
Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran.
Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół była taka... przytłaczająca.
Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela, po chwili on ujął ją za rękę.
- Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.
- Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale nie bardzo mi się to udało.
Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni. Chyba jednak nie.
- To... W takim razie, gdzie?
- Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym razie coś takiego.
- Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację ojcze. To, co zdaje się takie
przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski ciach.
- Skala - sprosta - wał Mori. - Mamy nad sobą skałę.
- Uff - szepnął ktoś w ciemnościach.
- Czy nikt nie zaorał krzesiwa? - zawalała Taran niecierpliwie.
- Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię.
Rozglądali się dookoła.
- Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran.
Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało. Tylko że
nierówna podłoga, ociosane ściany, a przede wszystkim wyrąbany w skale korytarz, ginący w mroku, uświadamiały im, że
nie jest to naturalna jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzko, ręką.
- Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael.
- Nie, nic na to nie wskazuje - odparł Móri. - jeśli miałbym zgadywać, to powiedziałbym, że podziemny loch,
więzienie.
- Na to też nic nie wskazuje - wtrącił Villemann. I nagle drgnął. - Co ty robisz, Danielle?
Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś okropną istotę, bardzo wolno i
spokojnie.
Zwierzę!
Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia.
Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział:
- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo się poprawiał.
- Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi.
- Tak - potwierdził Móri. - Ale musisz wiedzieć, że ludzkość przysparza naszym przyjaciołom zwierzętom coraz to
nowych ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie nigdy. My możemy tylko starać się ulżyć trochę jego cierpieniom.
Znakomicie, Danielle! Przyjemnie nas zaskoczyłaś!
- Może zaczynam być dorosła - szepnęła ze smutnym uśmiechem. - Nasza długa podróż z Norwegii nauczyła mnie
wiele o cieniach życia.
Dolg, który siedział najbliżej dziewczyny, wyciągnął rękę i pogłaskał Danielle po policzku.
- Ślicznie, mała siostrzyczko!
Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony Villemanna oczekiwała
pochwały. Ten nie pozwalał jej długo czekać, uśmiechnął się serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle
pochyliła głowę nad zmierzwionym futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię.
- Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - - W dodatku całkiem samo?
W głębi. mrocznego korytarza ukazał się Cień w towarzystwie pozostałych duchów.
Ludzie natychmiast wstali i kłaniali się z szacunkiem.
- Nie, nie, siedźcie - powstrzymał ich Cień. - My też przy was usiądziemy. Musimy porozmawiać. Naradzić się.
Wszyscy znaleźli dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono też ognisko ze smolnych drzazg, które ze sobą
przynieśli.. Ale naprawdę niewielkie, drogocenne drzazgi należało oszczędzać, bo z pewnością będą jeszcze potrzebne. W
końcu Móri zapytał:
- No dobrze, więc gdzie jesteśmy?
- Pod twierdzą Sigiliona - odparła pani powietrza, która przedtem bardzo dokładnie zbadało okolicę. - Niegdyś
znajdowała się tam w górze i nadal trwa, ale bardzo trudno do niej dotrzeć.
- Na pewno pokonamy wszystkie trudności - zapewnił Villemann. - Akurat droga do siedziby Sigiliona interesuje
mnie najbardziej. Skoro mieliśmy już okazję poznać przedsmak podróży...
Inni przerwali mu zdumieni.
- Niczego takiego nie przeżywaliśmy, coś ty!
- Więc to jednak ty wypiłeś zawartość mojego kieliszka - westchnął Móri. - Sobie przygotowałem nieco słabszy
środek nasenny, żeby choć w części śledzić podróż, ale kieliszki zostały zamienione. Niech to licho porwie, przez całą
drogę spałem jak kamień!
Nauczyciel spojrzał na niego surowo.
- To mogło być bardzo niebezpieczne - rzekł z powagą. - Muszę prosić, byście od tej chwili bardzo dokładnie
przestrzegali naszych zaleceń.
- Milo popatrzeć, jak tatę przywołują do porządku - zachichotała Taran. - No dobrze, braciszku, powiedz teraz, co
widziałeś.
Jak dobrze jest mieć ich wszystkich przy sobie, pomyślał Villemann.. Nidhogga z jego przezroczystą bladością,
wyglądającego jak unosząca się w powietrzu zjawa, Nauczyciela o ciężkiej, zwalistej sylwetce, w którego zamazanych
rysach wciąż można dostrzec mądrą wyrozumiałość. A także tego ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgasłych
Nadziei czy inaczej Ducha Beznadziei albo Ducha Niespełnionych Iluzji, miał on bowiem wiele nazw. Piękne panie Wodę i
Powietrze, które muszą się czuć bardzo ile w tej dławiącej atmosferze górskiej jaskini. Dobrze jest mieć przy sobie Pustkę,
której nikt nie widzi, ale której obecność wszyscy wyczuwają jako pusto, przestrzeń, a także jako smutne westchnienie
wydobywające się z piersi, gdy tylko ona znajdzie się w pobliżu. Było też, oczywiście, Zwierzę oraz Hraundrangi - Móri. I
Cień. Potężny i nieprzenikniony.
4 / 63
509597727.005.png
Margit Sandemo - ZAPOMNIANE KRÓLESTWA
Villemann w najmniejszej mierze nie ponosił przecież winy za to, co słyszał i widział po drodze, odpowiedział więc
z czystym sumieniem:
- Wydawało mi się, że pędzimy przez - wielkie przestrzenie.
- W pewnym sensie tak było - skinął głową Nauczyciel.
- A poza tym mijaliśmy chyba jakąś bramę - ciągnął dość niepewnie Villemann. A może nawet dwie.
- Wiele - sprostował Cień.
- Musiałem chyba wtedy przysypiać - stwierdził Villemann. - Pamiętam, że pomyślałem sobie: „ Czy to jakiś wilk?
Człowiek o wilczej głowie?” Właśnie wtedy usłyszałem, że ten człowiek pyta o hasło, i ktoś z was, mam wrażenie, że to
był Nauczyciel, odpowiedział, iż nie znamy hasła, lecz marny ze sobą tego, na którego długo oczekiwano, po czym ów
człowiek - wilk, którego jednak nigdy nie widziałem, oznajmił: „Przechodźcie!”
- To rzeczywiście była istota podobna do wilka - rzekł Nauczyciel zdumiony. - Jesteś pewien, że go nie widziałeś?
- Absolutnie. Odbierałem tylko bardzo intensywne wrażenie, że tak właśnie jest.
- Brawo, Villemann! Coś mi się zdaje, że w tej rodzinie nie tylko Móri i Dolg posiedli niezwykłe zdolności. No
dobrze, jeszcze jakieś wrażenia? Bo mam nadzieję, że nie wtrącałeś się do tego, co się działo. To by się mogło skończyć
naprawdę źle.
- Naturalnie, że niczego takiego nie robiłem. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem w stanie, znajdowałem się w
kompletnym oszołomieniu, właściwie jakbym nie miał ciała. Parę razy udało mi się tylko leciutko uchylić powiek. Raz
zdawało mi. się, że widzę jakąś bramę w chmurach, myślałem, że za chmurami znajdują się skały.
- Nie, tam nie było żadnych skal. Tylko te chmury. Mów dalej!
- No to musiałem się chyba wtedy zdrzemnąć, bo potem miałem wrażenie, że natrafiliśmy na kolejną barierę. I tak...
Jak to było tam...?
- Przekroczyliśmy wiele granic. Nie wiem, o którym miejscu teraz mówisz - stwierdził Cień..
- Niech się zastanowię... Wszystko to jest dosyć niewyraźne.
- Trudno się dziwić - wtrącił Cień z ironią.
Villemann zauważył, że ojciec mu wyraźnie zazdrości, iż syn przeżył to, co on przygotował dla siebie. Młody
człowiek przyjął to z rozbawieniem.
- No więc - powrócił do opowiadania. - No więc słyszałem długotrwałe echo, jakby dochodzące spoza granic
wieczności. Zdawało mi się, że znaleźliśmy się poza czasem, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
- I tak też było! Istniejecie teraz w czasie elfów, w którym żadna rachuba nie obowiązuje.
- Takie właśnie było moje wrażenie - skinął głową Villemann. - I co to się przytrafiło później? Znowu znaleźliśmy
się przy jakiejś granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, że nie mogłem go dokładnie zobaczyć, nie mam pojęcia, kto to był.
Chociaż znajdowali się tam również inni - Villemann mówił teraz z większym zapałem, jakby lepiej pamiętał. - Były to
jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie! Pamiętam kobietę o imieniu Villemo, która chciała się mną zaopiekować,
ponieważ mamy podobne imiona. Innego nazywali Tengel, był to wspaniały mężczyzna, brzydki jak troll, a mimo to w
jakiś sposób bardzo piękny. Był ich przywódcą. Zwracał się do kogoś imieniem Dominik i do jakiegoś Mara. Ten ostatni to
ogromny łucznik o orientalnych rysach. Wyglądał strasznie, ale i on mimo to wydawał się bardzo sympatyczny! Czy nie
zapomniałem o kimś? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu!
- Co takiego? - wołali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie.
- Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdził Cień z uśmiechem. - Towarzyszył im jeszcze jeden. Trond.
- Ale oni mieli ze sobą także dwoje żyjących - wtrącił Villemann z uporem. - Jakim sposobem ci ludzie mogliby nam
pomóc? Przecież tata i Dolg są znacznie silniejsi niż ktokolwiek inny!
- Owi żyjący to Mar i Shira. Wspaniała młoda dziewczyna o ogromnych zdolnościach okultystycznych. Oboje
bardzo dużo wiedzą o tych okolicach.
- Dziewczyny nie widziałem, ale tez miałem ograniczony zasięg. Jednego tylko nie rozumiem: Co takiego mają
Ludzie Lodu, czego nie posiadacie wy, duchy? Bo przecież wymieniono wartownika, prawda? I przeszliśmy wtedy do
innego wymiaru...
- Słusznie!
- Na mnie ten wymiar robił okropne wrażenie. Przede wszystkim niczego nie widziałem. W każdym razie na
początku. Słyszałem natomiast potworne hałasy, jakby jakaś straszna siła przetaczała ogromne skalne bloki, przenikliwe
zgrzyty, wizgi, grzmoty i mrożące krew w żyłach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakbyśmy się znajdowali przy
Namaskardh. Śmierdziało też podobnie jak tam. Cuchnęło siarką, jakby się rozwarły wrota piekieł. Wciąż przeżywaliśmy
coś nowego! W końcu udało mi się otworzyć jako tako oczy i ujrzałem ogromnego stwora podobnego do smoka, jak pędzi
wprost na nas, a na plecach dźwiga inną istotę o trzech rogach, wykrzywiającą się do nas paskudnie i ciskającą w nas dzidą.
Na szczęście ten łucznik, Mar, zestrzelił dzidę. A zatem powiedzcie, nasze genialne duchy, dlaczego to Ludzie Lodu
znaleźli się w tym wymiarze, a nie wy?
Nauczyciel westchnął.
- Jak widzę, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi...
- Tak jest - potwierdziła Taran.
- To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak już wiecie, kiedy transportowaliśmy was tutaj z domu, czas stal w miejscu.
No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczynał się toczyć mniej więcej normalnie. Zresztą wszystko działo się w
wielkim skrócie, ponieważ podróżowaliśmy niebywale szybko. Ale przez ów wymiar, przez który wy jako ludzie
musieliście przejść, my nie byliśmy w stanie was przeprowadzić Ten wymiar bowiem znajduje się w przestrzeni
oddzielającej dwa okamgnienia, istnieje pomiędzy dwoma drgnieniami. Rozumiecie mnie?
- Rozumiemy - potwierdziła Taran. - Załóżmy, że poruszam kciukiem, to ten wymiar znajduje się w przestrzeni
czasowej pomiędzy ułamkiem sekundy, w którym zaczynam ruch kciukiem, a ułamkiem, w którym mój kciuk znajduje się
znowu w dawnym położeniu.
- Trwa to jeszcze krócej - rzeki Nauczyciel. - To przestrzeń między początkiem twoje j myśli, by poruszyć kciukiem,
a pierwszym słowem w jakie tę myśl ubierasz.
Taran z zapałem kiwała głową. Zrozumiała.
- W tej przestrzeni dzieje się niesłychanie dużo spraw w czasie tak krótkim, że właściwie nie istniejącym. To, co
usłyszałeś, Villemannie, było zaledwie nikłym fragmentem tego, cc się tam w istocie wydarzyło. Ten wymiar pełen jest
5 / 63
509597727.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin