Żerdziński Nawrócić Awalon.txt

(29 KB) Pobierz
Maciej �erdzi�ski

Nawr�ci� Avalon

Drobne strumyki wody rozcina�y powietrze i z cichym pluskiem 
opada�y na ziemi�, tworz�c ka�u�e, w kt�rych pob�yskiwa�o 
zamglone s�o�ce.
Z zachodu nadszed� wiatr, i gor�cy podmuch przekrzywi� 
�cian� deszczu tak, �e ci�a teraz prosto w twarz 
pracuj�cego cz�owieka.
- Szlag by trafi�. Mo�e jeszcze przestanie.
Os�aniaj�c oczy spojrza� w g�r�. Wielkie, czarne ptaki 
nier�wnym lotem ko�owa�y nad r�wnin�, szarpane wiatrem. 
Pojawia�y si� wtedy, kiedy przychodzi� d�ugi deszcz.
Baldwin Curtis straci� nadziej�.
- Tak wi�c rozpada�o si� na dobre.
Po chwili �cisn�� �opat� i zacz�� kopa� ze zdwojon� 
zajad�o�ci�. Nieoczekiwana zmiana pogody oznacza�a 
wyd�u�enie czasu pracy. Musi odes�a� Sharka.
- Shark! Chod� tu!
Z mg�y wy�oni� si� pomocnik. Ci�ko stawia� pa��kowate 
nogi, niepewne podmok�ego terenu. Wreszcie zamar� nad 
kraw�dzi� zag��bienia, w kt�rym pracowa� Baldwin.
- Jestem, panie Curtis.
- Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciek�e� ju�, N�dzniku?
- Jeszcze nie, prosz� pana. Ale gorzej widz�.
- Dobrze, �e nie skrzypisz. No, zje�d�aj do domu.
Patrzy� chwil� z p�ytkiego do�u na znikaj�c� sylwetk� 
starego androida.
- A pisali, �e jest odporny na wilgo�. Zaraz, zaraz - 
"Wodoszczelny Shark" - to by�a reklama. Szybki i sprawny. - 
Kilka minut pracowa� bezmy�lnie, po czym kr�c�c g�ow� 
wzmocni� wewn�trzne rusztowanie.
Spi�� ostatnie rurki i wylaz� na powierzchni�.
- Co ja si� czepiam. Min�o pi�tna�cie lat. Dawno 
powinien zdechn��.
Deszcz rozmywa� wykopan� ziemi�. Baldwin szybkimi ruchami 
�opaty uformowa� j� w zgrabny sto�ek.
- Sam jestem taki jak on. Kiedy� te� by�em szybki i 
sprawny, teraz przewy�szam go tylko w wodoszczelno�ci. No, 
dosy�.
Gr�b by� gotowy. G��boki na trzy, szeroki na dwa metry 
otw�r, opleciony siatk� rusztowania oczekiwa� na ludzki 
wk�ad.
- Jeszcze jeden - westchn�� Baldwin.
Mg�a zasnuwa�a cmentarz. Parowa�y rozgrzane kamienie w 
starszej cz�ci obiektu.
Deszczowe ptaki nawo�ywa�y si� ochryple, wci�� ko�uj�c 
bez ruchu skrzyde�, chocia� wiatr usta�.
Doszed� do grobu, kt�ry zacz�� kopa� Shark.
- Ten cholerny blaszak �adnie si� uwin��. Niedu�o 
zosta�o do roboty.
Po chwili by� ju� w �rodku; do jednostajego szelestu 
deszczu do��czy�y mi�kkie odg�osy wyrzucanej ziemi.
- Mamy to z g�owy, Shark. Przywie�li kryszta�y?
- Nnnie.
- Dlaczego si� j�kasz?
- To ta woda. Mam k�opot z liter� ennn...
- O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie.
Shark odwr�ci� toporn� g�ow�. Blade, niebieskie oczy 
przykry�a mgie�ka.
- No, nie jest �le, odtajasz, synu. Podaj r�cznik.
- Tak jest.
- Dobra. Kolacja gotowa?
Shark zaskrzypia� rozpaczliwie.
- Stara�em si�, ale co� jest nnnie tak. Nnnic mi ju� 
nnnie idzie. Prosz� mnnnie sprzeda�.
Baldwin roze�mia� si� ponuro.
- A kt� by ci� kupi�. Zreszt�, jeste�my kumplami. Kumpli 
nie sprzedaj�.
Zjad� szybko papk� wyprodukowan� przez Sharka.
- Rzeczywi�cie wstr�tna. M�wi�em ci, �e s�l i cukier to 
zupe�nie r�ne sprawy.
- Zaparowa�em, prosz� pana. Nie rozr�niam dok�adnie.
- Przynajmniej przesta�e� si� j�ka�. Tymczasem zje�d�aj.
Android opu�ci� kuchni�. Baldwin wymy� si� i w�o�y� suche 
ubranie.
Zapada� zmrok i deszcz b�yska� teraz fioletow� po�wiat�. 
Wywo�ywa�y j� mikroskopijne grzybnie wyp�ukiwane z 
powietrza.
Podobny obraz zachwyci� Baldwina dwadzie�cia lat temu, 
kiedy przyby� na planet�. Pami�ta� wynios�y transportowiec 
ociekaj�cy �wiec�cymi strugami i szereg wychodz�cych z 
niego postaci zmieszanych z posykuj�c� par�.
Sto tysi�cy kolonist�w, sto tysi�cy ludzi pragn�cych 
zacz�� od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie mia� wielkich 
z�udze�. Przylecia� jako grabarz, a c� za �ycie mo�e mie� 
taki jak on? Pami�ta� swojego ojca, zapitego darmowym 
spirytusem, wiecznie zgry�liwego, zm�czonego cmentarn� 
codzienno�ci� i kurzem cmentarnej ziemi.
- B�dziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szk� 
nie uko�czy�e�, przystojny nie jeste�, brak ci pieni�dzy. 
Sp�jrz na mnie - tak b�dziesz wygl�da� za dwadzie�cia lat - 
powiedzia� kiedy� ojciec. Dawno temu, na Ziemi.
Baldwin popatrzy� w lustro. Zobaczy� tam prawie 
czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obci�tych 
kr�tko w�osach i obwis�ych, d�ugich ramionach. Mia� du�e, 
czarne oczy i zapad�e policzki. Czerwone, zryte odciskami 
d�onie i mocn�, kr�p� szyj�.
Faktycznie, przypomina� ojca. Matki nie widzia� nigdy.
Ale ojciec pomyli� si� co do niego.
W dniu, w kt�rym umar�, Bald wykopa� sw�j pierwszy, 
samodzielny gr�b i poszed� do biura "News of the Worlds" 
za�atwi� papiery kolonisty.
- I kim by pan chcia� by� w nowym �wiecie, jakie ma pan 
preferencje? - urz�dnik taksowa� go cynicznym spojrzeniem. - 
Mamy ju� komplet osadnik�w.
- Nie macie grabarza. Taki zawsze si� przyda, 
nieboszczyk�w nie unikniecie. Ludzie nie lubi�, kiedy 
zmar�ych oporz�dzaj� androidy. Religia zabrania. A ja 
w�a�nie jestem grabarzem i mam skromne wymagania.
Urz�dnik otrz�sn�� si� z pierwszego szoku
- No tak... Dobra, wci�gamy pana na list�. Baldwin 
Curtis, numer sto tysi�cy jeden. Grabarz. Tak... No, 
zaskoczy� mnie pan.
Miasto by�o przygotowane. Koloni�ci zasiedlili je, 
dodaj�c drobne szczeg�y, tak jak dzieci uzupe�niaj� swoje 
pokoje.
Nazywa�o si� Avalon i Baldwin zamieszka� na jego 
obrze�ach, otoczony bezmiarem bagien poci�tych ruinami 
poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powsta� na resztkach 
starego.
Planeta przyj�a ludzi �agodnie. Zaadaptowali si� szybko 
i bez wi�kszych strat. Dw�ch �le znios�o szczepienia, jeden 
pope�ni� samob�jstwo, i ci byli pierwszymi klientami 
cmentarza. Od dziesi�ciu mniej wi�cej lat sytuacja 
ustabilizowa�a si� - dziennie otrzymywa� od dw�ch do 
czterech zmar�ych; tylu te�  rodzi�o si� nowych.
Miasto by�o dobr� opiekunk�; potrafi�o perfekcyjnie 
zadba� o sto tysi�cy podopiecznych, zapewniaj�c im wszystko, 
czego pragn�li. Praca kolonist�w polega�a na wydobywaniu i 
przetwarzaniu bagiennego torfu - mia� jakie� znaczenie 
lecznicze, ale Baldwin nie interesowa� si� tym. Sam z rzadka 
odwiedza� Avalon czuj�c swoj� obco�� i po trochu wstydz�c 
si� zawodu. Z czasem sta� si� odludkiem. Od ojca r�ni�a go 
chorobliwa nienawi�� do alkoholu. Ca�y dwutygodniowy 
przydzia� rytualnie wylewa� do �ciek�w. W ten w�a�nie spos�b 
oczyszcza� si� z rodzicielskiego pi�tna.
- Jako� musz� si� odr�nia� od Starego.
Wspomnienia przerwa� dono�ny �wist. Na placyku przed 
domem, w sinej po�wiacie zmierzchu osiada� poduszkowiec. By� 
czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawa�o to Baldwina 
respektem.
Kiedy zapali� si� punktowy reflektor i omi�t� okna 
mieszkania, szacunek prysn��. Baldwin nie przepada� za 
kierowcami karawan�w. Ani oni za nim.
Wszed� pilot.
- Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz.
Rzuci� mu formularz i podrapa� si� po przystojnym, g�adko 
ogolonym policzku. Bald wiedzia�, �e pilot traktuje go jak 
nieszkodliwego p�aza i nigdy nie popatrzy mu w oczy.
- Dzie� dobry - powoli podpisa� trzy bia�e druczki. - Czy 
jutro te� pan przyjedzie?
Tamten wykrzywi� si� z ulg�.
- Nie. M�j android.
- Mo�e zechce pan odpocz��, ch�tnie zrobi� herbaty - 
dra�ni� go Bald.
- Nie, innym razem, grabarzu.
- Mam �wiec�ce ciasteczka.
- Nie, nie...
- A mo�e chcia�by� w mord�? Te� nie? Spierdalaj, 
ch�opaczku.
Pilot nie zd��y� si� nawet zdziwi�. Uciek�.
Wszed� Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi 
sw�j czarny kad�ub i ginie w �cianie deszczu.
- Nazwa� mnie "blaszan� niedojd�" i kopn�� - powiedzia� 
�a�o�nie android. - Poskar�� si� w swoim zwi�zku zawodowym. 
Dobrze go pan za�atwi�, panie Curtis.
- Wszyscy ludzie s� podobni, ten nie jest najgorszy. To 
miasto zwariowa�o, Sharky.
A potem ponownie popatrzy� w lustro i doda�:
- Chod�my po nich.
Stali obok siebie - dw�ch m�czyzn i jedna kobieta.
Byli nadzy. Patrz�c na ich spokojne twarze trudno by�o 
uwierzy�, �e nie �yj�. Doskonale wymodelowane rysy 
podkre�la�y pi�kno kobiety. Nie mia�a wi�cej ni� 
czterdzie�ci lat. A przynajmniej tak wygl�da�o jej cia�o.
- To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, �e w 
Avalon nie ma ju� brzydkiczh? Ka�dy wygl�da, jak chce. 
Sp�jrz na tych facet�w, to prawie bogowie.
Troje ludzi, ka�dy zalany przezroczyst� mas� uformowan� w 
wielo�cienny kryszta�. Wypolerowane kraw�dzie l�ni�y setkami 
drobnych odblask�w. Byli jak motyle uwi�zione w kroplach 
bursztynu.
- A jednak umarli. Nie s� wi�c bogami.
Jutro wsunie ich w otwory grob�w i usypie trzy drobne 
kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem.
- Pami�tam stare trumny, by�y zbudowane z drewna - 
wyja�ni� Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymy�lili. Bierzesz 
przygotowanego go�cia, cyk, ju� jest w krysztale, nie gnije, 
nie �mierdzi. Wszystko czyste i �adne. Jak go �mier� 
zdeformuje, to zalewaj� kryszta� ciemn� emali� tak, �e nic 
nie wida�. Sprytnie to wymy�lili. Bogowie.
Poczu� si� nagle stary i zm�czony. Popatrzy� na swoje 
du�e d�onie. Prztykn�� palcem w najbli�szy kryszta�.
- Id� do Avalon. Dawno ich nie odwiedza�em.
- Teraz, prosz� pana? Doprawdy nie jest to najlepszy 
pomys�. Zbli�a si� noc, pogoda...
Poklepa� Sharka po szpiczastych ramionach.
- Nie martw si�, ch�opcze. Nie jestem rozpuszczalny.
- Po co pan tam idzie, je�eli mog� zapyta�? - nie dawa� 
za wygran� android. Jego program opieku�czy pracowa� pe�nym 
ci�giem.
- No, zawsze chodz� po to samo.
- Czy�by znowu?
- Tak jest, Shark. Id� po �on�. A nu� si� trafi.
W powietrzu wisia�a kula. Rozsiewa�a przydymione �wiat�o, 
niemrawo opadaj�ce w d� i gasn�ce na blacie niskiego sto�u.
Reszta baru ton�a w p�mroku. Senn� atmosfer� podkre�la� 
cichy szelest deszczu mamrocz�cy co� w szybach okr�g�ych 
okien.
- Jeszcze raz to samo - d�ugie, szczup�e palce otoczy�y 
wysok� szklank�. 
Natychmiast zjawi� si� kelner.
- Ale podw�jne, malutki.
Android spojrza� z dezaprobat�, wykona� polecenie i 
oddali� si�.
- Dupek - zachichota�a Beverly.
- Ca�kiem �adny - Deborah nadal bawi�a si� szklank�.
Esther w og�le nie zareagowa�a. Dzisiejs...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin