PROPAGANDA, RELIGIA I WOLNOŚĆ 3.rtf

(10 KB) Pobierz

PROPAGANDA I WOLNOŚĆ (3)

Środa, 3 czerwca 2009 (15:27)

Propaganda chadza różnymi ścieżkami, ale są to bardzo rzadko proste ścieżki. Albowiem prosta ścieżka jest jasna i czysta, inaczej mówiąc od razu widać o co chodzi. Propaganda chodzi więc z reguły krętymi ścieżkami, co jej pozwala na otumanianie tych ludzi, którzy nie lubią myśleć, albo nie są do myślenia zdolni. Dzieje się tak, ponieważ do rozpoznania prawdy trzeba posiadać swego rodzaju "klucz", czyli właściwy wzorzec lub odpowiedni punkt odniesienia. Takim kluczem jest sumienie każdego człowieka i tylko od siły jego głosu zależy czy uda mu się przemówić do inteligencji, która z kolei okiełzna spontaniczne reakcje ego.

autor: Piotr Listkiewicz

Sumienie jest z jednej strony wewnętrznym głosem świadomości, z drugiej zaś wypadkową nabywanych w ciągu wczesnych okresów życia reguł i zasad etyczno-moralnych. Innymi słowy, nasza mniej lub bardziej rozwinięta intuicja jest uczona tych zasad co wzmacnia często niewyraźny głos sumienia całkowicie realnymi konkretami. Ile razy nasze ego ma ochotę zrobić coś, co mogłoby z nimi kolidować, sumienie daje o sobie znać i korzystając z bazy danych umysłowej pamięci, mówi "nie, tego nie możesz zrobić". Jeśli jednak nasza świadomość jest niedorozwinięta, wpajane w dzieciństwie zasady etyczno-moralne traktowane są lekceważąco, co powoduje, że inteligencja nie jest w stanie postawić kontry i ego decyduje to zrobić, ponieważ hamulce moralne są zbyt słabe lub w ogóle ich nie ma.

Aby wyjaśnić tę kwestię można sięgnąć do przykładów, w jaki sposób propaganda oddziaływała na młodych Australijczyków w czasach naboru na wojnę w Wietnamie. Warto przy okazji wspomnieć, że o ile młodzież amerykańska nie miała w tamtych czasach prawa wyboru - po prostu, podobnie jak w Polsce, odbycie służby wojskowej było obowiązkowe i jeśli jej okres zbiegał się w czasie z wojną wietnamską, nikt ich nie pytał o zdanie - o tyle Australijczycy szli na tę wojnę ochotniczo. Naturalnie pierwsze skrzypce odgrywała propaganda, wymyślając tysiące atrakcyjnych i wabiących argumentów.

Propaganda musi trafiać na podatny grunt, czyli przemawiać do ludzkich słabości. W tamtych czasach australijska młodzież nie mogła się znaleźć. Przemysł był niedorozwinięty, usługi prawie nie istniały, farmy były podupadłe, nie było więc miejsc pracy i prawie żadnych szans na stworzenie sobie przyzwoitego życia. Niedouczonym australijskim chłopcom wmawiano, że tylko służba w zawodowej armii da im tę możliwość. Wielu na to poszło, bo perspektywy rzeczywiście były obiecujące. W Internecie krąży list młodej dziewczyny napisany do rodziców australijskim slangiem, ukazujący jak dobrze jest w wojsku wraz z apelem do braci, żeby rzucili pracę na roli, bo w wojsku panuje błoga bezczynność, nie potrzeba doić krów i orać ziemi, a wszystko co się dzieje - jak strzelanie, bieganie, jeżdżenie konno i różnymi pojazdami, to szampańskie rozrywki. Jeść dają pięć razy dziennie do przesytu i w ogóle jest super.

Gdy Australia została "poproszona" o udział w wojnie wietnamskiej, propaganda zaczęła zabiegać o nabór ochotników. Pierwszym wabikiem były pieniądze - sowite "kieszonkowe" wypłacane w Wietnamie z równoczesnym napychaniem kont bankowych w kraju; niskoprocentowe i w samej rzeczy bezzwrotne pożyczki na domy po powrocie; wysokie emerytury wojskowe po odsłużeniu kilku lat z możliwością podjęcia innej pracy; atrakcyjne ulgi podatkowe oraz mnóstwo różnych przywilejów, na które żaden zwyczajny obywatel nie mógł liczyć. Równocześnie propaganda głosiła, że służba w Wietnamie jest łatwa i przyjemna, Wietnamczycy to "czerń" słabo uzbrojona i niegroźna, miejscowe dziewczyny łatwe i chętne do łóżka, można sobie postrzelać, będzie dużo huku itd. Trudno się dziwić zatem, że wielu młodych ludzi, bardzo wielu, podpisało kontrakt.

Naturalnie rzeczywistość okazała się krańcowo odmienna. Wojna była prawdziwa i w niczym nie przypominała treningu na poligonie. Aby nie być zabitym trzeba było zabijać - z broni maszynowej strzelać ostrą amunicją do cywilów, bo któż był w stanie odróżnić cywilów od partyzantki. Trzeba było palić wioski i dżunglę napalmem, bo tego sobie życzyli amerykańscy oficerowie. Wielu nie wróciło, wielu zmarło po powrocie na rozmaite choroby tropikalne. W sumie stosunkowo niewielu skorzystało z tych dóbr, które na nich w kraju czekały. Lecz ci, którzy są nadal przy życiu noszeni są na rękach jako bohaterowie - specjalne zasiłki, ulgi podatkowe, specjalne, luksusowe szpitale i domy starców, zniżki w wielu warsztatach usługowych, sklepach i supermarketach. To samo się dzieje obecnie, gdy australijscy "heroes" walczą za brudne interesy USA w Iraku i Afganistanie.

Wojna wietnamska zmieniła tych chłopców z australijskiej "country", z gruntu dobrych i nieszkodliwych, w krwiożercze bestie. Było wielu takich, którzy po powrocie nie mogli się powstrzymać od dalszego zabijania. Jedną z najłagodniejszych form była masowa eksterminacja kangurów, dzikich świń, królików, zdziczałych wielbłądów, kozic, lisów i praktycznie rzecz biorąc wszystkiego co się rusza. Jedną z najgroźniejszych i społecznie szkodliwych form była masowa eksterminacja ludzi. Kilkunastu weteranów wojny wietnamskiej stało się masowymi mordercami, zabijającymi bez specjalnego powodu, po prostu dla samej przyjemności zabijania. Część wylądowała w szpitalach psychiatrycznych. Wielu z nich połączyło się w gangi harleyowców na wzór amerykańskich "Hell's Angels" (Aniołów Piekła) przemierzających kraj na motorach marki harley-davidson, pacyfikujących miasteczka, wioski i pojedyncze farmy. Na plecach ich skórzanych kurtek widnieją złote napisy: "I am the Wietnam war veteran, and I am bloody proud of it" ("Jestem weteranem wojny wietnamskiej i jestem z tego cholernie dumny"). Te gangi istnieją do dziś, składają się z ludzi po 60-tce, zajmując się rozprowadzaniem narkotyków, prostytucją i zwykłym bandytyzmem. Ci panowie w podeszłym wieku uczą teraz nowe pokolenia australijskich przygłupów bandyckiego rzemiosła. Widzimy ich na co dzień, gdy manifestują swoją obecność na szosach i drogach w grupach od 15 do 300. Kierowcy muszą zjeżdżać na pobocze, bo nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Policja boi się i udaje, że ich nie zauważa.

Jak widzimy, propaganda ma na celu trafiać w dziesiątkę, w samo sedno najgorszych wad i słabości ludzkich, wzbudzając niskie instynkty i poprzez zabijanie wszelkich ludzkich uczuć, niszcząc ludzką osobowość. Wierząc w propagandowe kłamstwa i poddając się im bezkrytycznie, nie jesteśmy i nigdy nie będziemy wolni.

Powstaje więc pytanie czy i jak można się ustrzec przed wpływami propagandy. Odpowiedź brzmi: OCZYWIŚCIE TAK! Podstawą jest umiejętność samodzielnego myślenia oraz właściwe zrozumienie zasad etyczno-moralnych, które bynajmniej nie zostały stworzone, żeby człowieka zniewolić i ubezwłasnowolnić, lecz po to, żeby go chronić przed konsekwencjami niewłaściwego postępowania. Musimy dopuścić do głosu sumienie, które ZAWSZE daje nam właściwe rozwiązanie. Jeśli nasze ego chce coś zrobić, a głos sumienia się temu przeciwstawia, powinniśmy ZAWSZE, bez względu na chwilową zachciankę i preferencje ego, posłuchać tego głosu, bo w finałowym efekcie nam się to opłaci. Musimy pamiętać, że propaganda nigdy nie bazuje na szlachetnych uczuciach, lecz budzi i inspiruje najniższe instynkty ukryte w osobowości. Każdy z nas składa się z mieszaniny dobra i zła, i doprawdy niewiele potrzeba wysiłku, żeby na powierzchnię wydobywać same dobre rzeczy, a wtedy zło w nas zacznie automatycznie zamierać.

Na tym również polega resocjalizacja i droga do wolności tych, którym w przeszłości zdarzyło się nie posłuchać tego wewnętrznego głosu i dziś ponoszą gorzkie konsekwencje.

Źródło informacji: Fundacja 43dom

 

http://43dom.interia.pl/dziennikarstwo-obywatelskie/artykuly/news/propaganda-religia-i-wolnosc-2,100133449,1000164

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin