Kazantzakis Nikos - Grek Zorba(1).doc

(1166 KB) Pobierz
SCAN-dal

Nikos Kazantzakis

 

 

 

Grek Zorba

(Przełożył Nikos Chadzinikolau)


1.

 

Po raz pierwszy spotkałem go w Pireusie. Udałem się do portu, aby wsiąść na statek płynący na Kretę. Zbliżał się świt. Padał deszcz. Dął silny sirokko, bryzgi morza docie­rały aż do małej kafejki. Oszklone, drzwi były zamknięte, w powietrzu unosiła się woń szałwii i odstręczający fetor ludzkich ciał. Było zimno, szyby zasnuła para oddechów. Kilku marynarzy w brązowych bluzach z koziej wełny, którzy czuwali całą noc, piło kawę lub szałwię i spoglą­dało na morze przez zamglone szyby.

Ryby ogłuszone uderzeniami sztormu schroniły się w głębinach, gdzie wody były spokojne, i oczekiwały, aż spokój wróci na powierzchnię. Również stłoczeni w kafej­kach rybacy czekali na zakończenie tego zamętu, aby ry­by znów nabrały odwagi i wypłynęły po przynętę. Sole, skorpiony, selachie powracały z nocnych eskapad. Dniało.

Oszklone drzwi otworzyły się, wszedł robotnik portowy, krępy, ogorzały, z gołą głową, bosy i zabłocony.

— O, Kostandi — zawołał stary wilk morski w obszer­nym niebieskim płaszczu. — Co porabiasz?

Kostandi splunął.

— Co mam robić? — odparł posępnie. — Dzień dobry, kafejko. Dobry wieczór, chato. Dzień dobry, kafejko. Do­bry wieczór, chato. Oto moje życie. Pracy ani na lekar­stwo.

Jedni wybuchnęli śmiechem, inni klnąc kiwali głowami.

— Świat jest dożywotnim więzieniem — zawyrokował jakiś wąsal, który odbywał studia filozoficzne w teatrze grozy Karagiozisa. — Przeklętym dożywotnim więzieniem.

Blade, zielononiebieskie światło przeniknęło przez brud­ne szyby, wdarło się do kafejki, kładło się na rękach, no­sach i czołach. Przeskoczyło na kominek i oświetliło butel­ki. Światło elektryczne zbladło, znużony i senny właści­ciel kafejki wyciągnął rękę i zgasił je.

Na chwilę zapanowała cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na brudne niebo za oknami. Ryk fal docierał aż tu, w kafejce zabulgotały nargile.

Stary wilk morski westchnął.

— Och, co też może dziać się z kapitanem Lemonisem? Niech Bóg ma go w swojej opiece! Rzucił morzu wściekłe spojrzenie.

— Tfu, ty fabrykancie wdów! — wrzasnął i przygryzł szpakowate wąsy.

Siedziałem w kącie. Było mi zimno. Zamówiłem jeszcze jedną szałwię. Chciało mi się spać. Walczyłem ze snem, zmęczeniem i pustką poranka. Przez zamglone szyby pa­trzyłem na budzący się port, wsłuchiwałem się w wycie syren okrętowych, krzyki tragarzy i wioślarzy. Wpatry­wałem się w ten widok, a tajemna nić, którą uprzędły morze, deszcz i mój odjazd, gęstą siecią oplątywała moje serce.

Oczy błądziły po czarnym kadłubie wielkiego statku, który zaledwie majaczył w mroku. Wciąż padało, potoki deszczu zacierały granicę między niebem i błotem.

Kiedy tak wpatrywałem się w czarną sylwetkę statku, mrok i deszcz, mój smutek zaczął przybierać realny kształt. Wracały wspomnienia. W wilgotnym powietrzu co­raz wyraźniej rysowała się postać mojego drogiego przy­jaciela, zrodzona z deszczu i tęsknoty. Kiedy to było? W ubiegłym roku? W innym życiu? Wczoraj? Kiedy to przyszedłem do tego portu, by go pożegnać? Pamiętam je­szcze ten deszcz, zimno, ten świt. Wtedy także było mi ciężko na sercu. Jakże gorzkie jest powolne rozstawanie się z ukochanymi istotami. O ileż łatwiej dokonać jednego cięcia i pozostać w samotności, która jest naturalnym sta­nem człowieka. Ale wówczas, w ten deszczowy świt, nie mogłem oderwać się od przyjaciela (potem zrozumiałem, niestety za późno, dlaczego). Wszedłem z nim na statek i usiadłem w jego kabinie między rozrzuconymi walizka­mi. Kiedy zajęty był czym innym, patrzyłem na niego dłu­go i uparcie, jakbym chciał utrwalić w pamięci każdy jego rys — błyszczące, niebieskozielone oczy, krągłą młodzień­czą twarz, spojrzenie wytworne i wyniosłe, a nade wszyst­ko jego arystokratyczne ręce o długich, smukłych palcach. W pewnej chwili zauważył, że wpatruję się w niego dłu­gim zachłannym spojrzeniem. Odwrócił się z tą kpiącą miną, którą zwykle pokrywał wzruszenie. Spojrzał na mnie. Zrozumiał. I żeby rozproszyć smutek pożegnania, zapytał drwiąco:

— Długo?

— Co długo?

— Czy długo zamierzasz żuć papier i nurzać się w atra­mencie? Dlaczego nie jedziesz ze mną? Daleko stąd, na Kaukazie, tysiącom naszych współplemieńców grozi nie­bezpieczeństwo. Spieszmy im na ratunek.

Zaśmiał się, jakby drwiąc z tej wzniosłej misji.

— Być może, niewiele im pomożemy — dodał — ale próbując ocalić innych, ocalimy siebie. Czyż nie są to prawdy, które głosisz, mistrzu? “Jedynym sposobem oca­lenia siebie jest walka o ocalenie innych..." Naprzód więc, kaznodziejo. Dlaczego nie ruszasz ze mną, ty, który tak pięknie nauczasz?

Nie odpowiedziałem. Święta ziemia Wschodu, matka bogów, jęk przykutego do skały Prometeusza... Przykute do tych samych skał, woła nas nasze plemię. Znów zagro­żone, wzywa pomocy swych synów. Tymczasem ja słu­cham biernie, jakby ból był tylko snem, a życie porywają­cą tragedią, podczas której jedynie prostak lub naiwny głupiec rzuca się z loży na scenę, by wziąć udział w akcji. Nie czekając na odpowiedź, mój przyjaciel wstał. Syre­na okrętowa zawyła po raz trzeci. Kryjąc wzruszenie pod maską drwiny, wyciągnął rękę.

— Do widzenia, gryzipiórku.

Głos mu zadrżał. Wiedział, jaki to wstyd nie móc za­panować nad swoimi uczuciami. Łzy, czułe słowa, nieopa­nowane gesty, poufałość — wszystko to uważał za słabość niegodną mężczyzny. My, którzy byliśmy sobie wzajem tak bliscy, nie używaliśmy nigdy czułych słów. Żarto­waliśmy, nie szczędząc pazurów na podobieństwo dzikich zwierząt. On inteligentny, ironiczny, dobrze ułożony, ja — podobny barbarzyńcy. On opanowany, w łagodnym uśmiechu wyrażający wszystkie drgnienia duszy, ja gwał­towny, ni stąd, ni zowąd wybuchający dzikim śmiechem.

Próbowałem i ja ukryć wzruszenie pod twardym sło­wem, ale było mi wstyd. Nie, może nie tyle wstydziłem się, co nie potrafiłem się na to zdobyć. Chwyciłem jego dłoń. Trzymałem ją kurczowo w swojej. Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Wzruszony? — zapytał, starając się uśmiechnąć.

— Tak— odpowiedziałem spokojnie.

— Dlaczego? Co zdecydowaliśmy? Czyż nie uzgodniliś­my tego dawno? Co mówią twoi ukochani Japończycy? Fundosin. Ataraxia. Olimpijski spokój. Twarz jak uśmiech­nięta, nieruchoma maska. Co dzieje się pod tą maską — to nasza sprawa.

— Tak — powiedziałem znowu, usiłując nie skompro­mitować się nadmierną afektacją. Nie byłem pewien, czy mój głos nie zadrży.

Na pokładzie rozległ się gong, wypędzając odprowadza­jących z kabin. Mżyło. Powietrze wypełniły patetyczne słowa pożegnania, przysięgi, długie pocałunki, pośpiesznie rzucane, zadyszane polecenia... Matki rzuciły się do synów, żony do mężów, przyjaciele do przyjaciół. Jakby rozstawa­li się na zawsze, jakby ta mała rozłąka kazała im myśleć o innej — tej wielkiej. Nagle w wilgotnym powietrzu od rufy aż do dziobu rozbrzmiał łagodny dźwięk gongu jak żałobny dzwon. Zadrżałem.

Przyjaciel pochylił się do mnie.

— Słuchaj — szepnął. — Czyżbyś miał złe przeczucia?

— Tak — powtórzyłem raz jeszcze.

— Wierzysz w takie bzdury?

— Nie — odrzekłem z przekonaniem.

— A więc?

Nie było “a więc". Nie wierzyłem, ale bałem się.

Przyjaciel oparł lekko lewą dłoń na moim kolanie, jak to miał zwyczaj czynić ustępując mi w dyskusji. Nakła­niałem go do podjęcia jakiejś decyzji — nie chciał słuchać, protestował, odmawiał, ale w końcu ulegał, dotykał wtedy mego kolana, jakby chciał powiedzieć: “W imię przyjaźni zrobię, co chcesz..."

Powieki jego drgnęły kilkakrotnie. Znów przenikał mnie wzrokiem. Zrozumiał, jak bardzo jestem zgnębiony, i za­wahał się przed użyciem naszej ulubionej broni — uśmie­chu, ironii, drwiny...

— Dobrze — powiedział. — Daj rękę. Gdyby któryś z nas znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie...

Urwał zawstydzony. My, którzy od lat drwiliśmy z me­tafizycznych “wzlotów" i wrzucaliśmy do jednego worka wegetarianów, spirytystów, teozofów i ektoplazmę...

— Więc? — zapytałem, usiłując odgadnąć.

— Potraktujmy to jak grę, chcesz? — powiedział spiesz­nie, pragnąc wybrnąć z ryzykownego zdania, które rozpo­czął. — Gdyby któryś znalazł się w śmiertelnym niebez­pieczeństwie, niech pomyśli o drugim z taką mocą, aby wezwanie dosięgło go, gdziekolwiek by się znajdował... Zgoda?

Spróbował się uśmiechnąć, lecz wargi jego nie drgnęły, jakby były zlodowaciałe.

— Zgoda — powiedziałem.

Obawiając się, że zbytnio uzewnętrznił swoje wzrusze­nie, przyjaciel mój dodał pośpiesznie:

— Oczywiście nie wierzę absolutnie w telepatię ani w te wszystkie...

— Nie szkodzi — wyszeptałem. — Niech tak będzie...

— Dobrze więc, niech będzie. Gramy. Zgoda?

— Zgoda — odpowiedziałem.

Były to nasze ostatnie słowa. W milczeniu uścisnęliśmy sobie dłonie, nasze palce splotły się, zwarły gwałtownie i nagle rozłączyły się. Odszedłem szybko, nie oglądając się, jakby mnie ktoś gonił. W pewnej chwili chciałem odwró­cić głowę, by po raz ostatni spojrzeć na przyjaciela, ale wstrzymałem się, nakazując sobie: “Nie odwracaj się! Idź!"

Dusza ludzka, uwięziona w cielesnym bagnie, jest suro­wa i niedoskonała. Jej odczucia są jeszcze prymitywne, zwierzęce. Nie może przewidzieć niczego w sposób jasny i pewny. Gdyby była do tego zdolna, jakże inaczej wy­glądałoby nasze rozstanie.

 

Było coraz jaśniej. Nakładały się na siebie dwa świty. Widziałem teraz coraz wyraźniej drogą twarz przyjaciela, który samotny i nieruchomy pozostał na deszczu i wietrze. Drzwi kawiarni otworzyły się. Rozległ się ryk morza. Sze­roko rozstawiając nogi, wszedł krępy marynarz z obwisły­mi wąsami. Zabrzmiały rozradowane głosy:

— Witaj, kapitanie Lemonisie!

Skuliłem się w kącie, aby znów pogrążyć się w zadumie, ale twarz przyjaciela rozpłynęła się już w deszczu.

Było coraz jaśniej. Kapitan Lemonis, ponury i milczą­cy, wyjął bursztynowe paciorki i zaczął przesuwać je w ręku. Usiłowałem nie patrzeć, nie słuchać, aby choć na chwilę zatrzymać wizję, która się rozwiewała. Gdybym mógł wskrzesić w sobie tę wściekłość — pomieszaną ze wstydem — która wezbrała we mnie, kiedy przyjaciel nazwał mnie gryzipiórkiem. Od tej pory, dobrze to pamię­tam, słowo to stało się uosobieniem obrzydzenia do życia, jakie prowadziłem. Jak mogło się zdarzyć, że ja, który tak ukochałem życie, na długo zagrzebałem się w stosie ksiąg i sczerniałych papierów. W owym dniu rozłąki mój przyjaciel pomógł mi ujrzeć to jasno. Poczułem ulgę. Zna­jąc już imię mego nieszczęścia, może będę mógł skutecz­niej z nim walczyć. Nie było już bezcielesne i nieuchwyt­ne, przybrało nazwę i kształt.

Słowo to drążyło mnie bezustannie. Szukałem pretek­stu, by cisnąć papiery i rzucić się do akcji. Mierziło mnie to nędzne godło na mojej tarczy. I oto przed miesiącem znalazłem wymarzoną okazję. Wydzierżawiłem na wybrze­żu Krety, od strony Morza Libijskiego, jakąś opuszczoną kopalnię węgla brunatnego i miałem teraz żyć wśród pro­stych ludzi, robotników, chłopów, z dala od rasy gryzi­piórków.

Wielce przejęty gotowałem się do wyjazdu, jakby wy­jazd ten miał w sobie jakieś ukryte znaczenie. Zdecydo­wałem się zmienić styl życia. “Duszo moja — mówiłem sobie — dotąd widziałaś jedynie cień i tym się zadowala­łaś, teraz oblokę cię w ciało".

Wreszcie byłem gotów. W przeddzień, grzebiąc w pa­pierach, znalazłem nie dokończony rękopis. Wziąłem go i oglądałem niezdecydowany. Od dwóch lat w głębi mojej duszy jak ziarno kiełkowało wielkie pragnienie. Budda. Czułem nieustannie, jak rozrasta się i zżera moje wnętrz­ności. Rosło, poruszało się, zaczęło uderzać stopą w moją pierś, chcąc wydostać się na zewnątrz. Nie miałem odwagi zniszczyć go. Nie mogłem. Było już zresztą za późno na takie duchowe poronienie.

Nagle, gdy tak stałem niezdecydowany z rękopisem w ręku, objawił mi się pełen ironicznej czułości uśmiech mego przyjaciela. “Zabiorę — powiedziałem dotknięty do żywego — zabiorę go. Nie uśmiechaj się". Owinąłem rę­kopis troskliwie jak niemowlę w pieluszki i zabrałem.

Głos kapitana Lemonisa brzmiał ciężko i ochryple. Na­stawiłem ucha, opowiadał o duszkach wodnych, które pod­czas burzy wdrapały się na maszty jego łodzi i lizały je.

— Są miękkie i śliskie — mówił — ale gdy się ich do­tyka, ręka zaczyna płonąć. Kiedy podkręciłem sobie wąsa, w ciemności świeciłem jak diabeł. Więc jak wam już mó­wiłem, woda dostała się do łodzi i zalała ładunek węgla, który nadmiernie obciążył łódź, tak że zaczęła się przechy­lać. Ale Bóg miał nas w swojej pieczy, zesłał grom. Po­krywa luku otwarła się gwałtownie i morze uniosło węgiel. Łódź stała się lżejsza i wyprostowała się. Byliśmy urato­wani. To wszystko.

Wyjąłem z kieszeni małe wydanie Dantego — towarzy­sza podróży. Zapaliłem fajkę, oparłem się o ścianę i rozsiadłem wygodnie. Przez chwilę wahałem się. Do jakich strof sięgnąć? Do palącej smoły piekła czy do odradzają­cych płomieni czyśćca? Czy też mam udać się prosto przed siebie na najwznioślejsze szczyty ludzkiej nadziei? Do mnie należy wybór. Trzymałem kieszonkowe wydanie Dantego i rozkoszowałem się swoją wolnością. Strofy, które wybiorę o świcie, użyczą swojego rytmu całemu dniu. Chcąc podjąć decyzję, pozwoliłem owładnąć sobą tej wizji, lecz nie na długo. Nagle zaniepokojony uniosłem głowę. Nie wiem, dlaczego doznałem wrażenia, jakby dwo­je oczu wierciło mi otwory w czaszce. Spojrzałem szybko za siebie w stronę oszklonych drzwi. Szalona nadzieja błys­kawicą przeszyła mózg: “Znowu zobaczę przyjaciela". By­łem gotów przyjąć cud, lecz cud nie nastąpił. Jakiś nie­znajomy, lat około sześćdziesięciu, bardzo wysoki i chudy, przylepiwszy nos do szyby spoglądał na mnie szeroko roz­wartymi oczami. Trzymał pod pachą mały, płaski tobo­łek.

Największe wrażenie zrobiło na mnie jego zachłanne, uporczywe spojrzenie, jego oczy, smutne, niespokojne, drwiące i pełne ognia. Przynajmniej takie wydały mi się przez chwilę.

Kiedy nasze spojrzenia spotkały się, nieznajomy — jakby przekonany, że jestem tym, kogo szuka — wyciąg­nął rękę i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Szyb­kim, zwinnym krokiem lawirował pomiędzy stolikami, aż stanął przede mną.

— W podróż? — zapytał. — Dokąd Bóg prowadzi?

— Na Kretę. Dlaczego pytasz?

— Zabierzesz mnie z sobą?

Spojrzałem na niego uważnie. Zapadnięte policzki, moc­na szczęka, wystające kości policzkowe, szpakowate kę­dzierzawe włosy, błyszczące, przenikliwe oczy.

— Po co? Co z tobą zrobię?

Wzruszył ramionami.

— Po co!? Po co!? — wykrzykiwał z pogardą. — Czyż nic nie można zrobić bez celu? Tak sobie, bo ci się tak po­doba. Więc dobrze, weź mnie — powiedzmy — jako ku­charza. Umiem gotować zupy, o jakich ci się nie śniło...

Roześmiałem się. Podobał mi się jego bezceremonialny sposób bycia i to, co mówił. Zupy też. “Nie byłoby źle — pomyślałem — zabrać z sobą tego starego dryblasa na da­lekie puste wybrzeże. Zupy, gawędy..." Wyglądało na to, że niemało tłukł się po świecie, coś w rodzaju Sindbada Że­glarza. Podobał mi się.

— O czym myślisz? — spytał obcesowo, potrząsając wielką głową. — Porównujesz szale wagi? Ważysz wszyst­ko z dokładnością grama? A więc zdecyduj się, przyjacie­lu. Puść się na otwarte wody.

Stał nade mną chudy i tak ogromny, że zmęczyło mnie zadzieranie głowy, gdy z nim rozmawiałem. Zamknąłem Dantego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin