Christie Agatha - Hercules Poirot 37 - Słonie mają dobrą pamięć.rtf

(423 KB) Pobierz

184

 

AGATHA CHRISTIE

 

 

Słonie Mają Dobrą Pamięć

(Przełożyła: Agnieszka Bihl)

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Obiad literacki

 

Pani Oliver popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Rzuciła pospieszne spojrzenie na zegar na kominku, który, jak podejrzewała, spóźniał się o jakieś dwadzieścia minut. I powróciła do studiowania fryzury. Kłopot z panią Oliver (do czego się zresztą otwarcie przyznawała) polegał na tym, że jej fryzura stale ulegała zmianom. Wypróbowała już niemal wszystko. Kiedyś nosiła surowy kok a la madame Pompadour, potem niby rozwiane wiatrem loki, które sczesywała do tylu, by odsłonić czoło intelektualistki (przynajmniej miała nadzieję, iż to, co odsłania, jest czołem intelektualistki). Wypróbowała też schludnie ułożone pukle i artystyczny nieład. Musiała przyznać, że akurat dziś jej fryzura nie miała znaczenia: dziś bowiem zamierzała uczynić to, co robiła niezwykle rzadko, to jest założyć kapelusz.

Na górnej półce szafy pani Oliver leżały cztery kapelusze. Jeden z nich przeznaczony był na śluby. Jeśli w planach miało się przyjęcie ślubne, kapelusz stawał się obowiązkowy. Właściwie to na takie okazje pani Oliver miała aż dwa. Pierwszy, zamknięty w okrągłym pudle, skonstruowany był z piór. Siedział ciasno na głowie i bardzo dobrze znosił nagle ataki deszczu, który mógł niespodziewanie dopaść ofiarę przenoszącą się z samochodu do wnętrza świętego przybytku lub, popularniejszego w dzisiejszych czasach, Urzędu Stanu Cywilnego.

Drugi, bardziej wyszukany, nadawał się idealnie na śluby urządzane w letnie sobotnie popołudnia. Składał się z szyfonu, kwiatów i żółtej siateczki przypiętej gałązką mimozy.

Dwa pozostałe nakrycia głowy cechowało niemal uniwersalne przeznaczenie. Pierwsze z nich, zwane przez panią Oliver “wiejskim”, z ciemnego filcu, świetnie pasowało do tweedów w prawie każdym wzorze. Twarzowe rondo można było opuścić lub wywinąć do góry.

Pani Oliver miała kaszmirowy sweter na ciepłe dni i cieniutki pulowerek na gorące, oba w kolorach dobranych do kapelusza. Jednakże, mimo iż często nosiła pulowery, praktycznie nigdy go nie zakładała. Bo, doprawdy, po cóż zakładać kapelusz na wycieczkę na wieś i obiad z przyjaciółmi?

Czwarte chapeau, najdroższe, obdarzone było niezwykłymi wprost zaletami. Być może, jak myślała nieraz pani Oliver, dlatego, że było tak drogie. Przypominało turban złożony z wielu różnokolorowych warstw aksamitu w pastelowych odcieniach, które pasowały do wszystkiego.

Pani Oliver zawahała się i wreszcie zawołała o pomoc.

- Mario! - Powtórzyła głośniej: - Mario! Przyjdź tu na minutkę.

Maria przywykła do próśb o udzielenie rady na temat stroju, który pani Oliver ma zamiar włożyć.

- Chce pani założyć ten śliczny wytworny kapelusik, prawda? - spytała wchodząc.

- Tak - odrzekła pani Oliver. - Jak sądzisz: czy wygląda lepiej tak, czy odwrotnie?

Maria cofnęła się i spojrzała.

- Założyła pani tył na przód, prawda?

- Tak, wiem - powiedziała pani Oliver. - Doskonale o tym wiem. Ale wydawało mi się, że tak będzie lepiej.


- A dlaczegóż to? - zdziwiła się Maria.

- Tak być powinno. Choć najwyraźniej nie odpowiadałoby to firmie, która mi go sprzedała - wyjaśniła pani Oliver.

- Dlaczego myśli pani, że lepiej będzie odwrotnie?

- Wtedy widać ten śliczny odcień błękitu i ciemny brąz, i ta strona jest chyba lepsza od drugiej, zielono-czerwono-czekoladowej.

Jednocześnie pani Oliver ściągnęła kapelusz i przymierzyła go złą stroną na przód, potem właściwą, bokiem - co nie spodobało się zarówno jej, jak i Marii.

- Nie może go pani założyć szeroką stroną na przód. Nie pasuje do pani twarzy. Zresztą nikomu by nie pasowało.

- Nie. To na nic. Chyba założę go w końcu tak, jak trzeba.

- Tak jest zawsze bezpieczniej - stwierdziła Maria.

Pani Oliver zdjęła z głowy przedmiot sporu. Maria pomogła jej założyć dopasowaną sukienkę z ciemnobrązowej wełenki i kapelusz.

- Ależ pani elegancko wygląda - oceniła.

To właśnie pani Oliver lubiła w Marii. Wystarczyło dać jej bodaj najmniejszą szansę, a nie poskąpiła pochwał.

- Wygłosi pani przemówienie? - spytała Maria.

- Przemówienie! - Pani Oliver była przerażona. - Nie. Oczywiście że nie. Wiesz, że nigdy nie wygłaszam przemówień.

- Myślałam, że zawsze się je wygłasza na spotkaniach literackich. Na to się pani przecież wybiera, prawda? Sławni pisarze roku 1973, czy który to rok mamy teraz.

- Nie muszę wygłaszać przemówień - powiedziała pani Oliver. - Będą inni ludzie, którzy lubią to robić i są w tym o wiele lepsi ode mnie.

- Na pewno ładnie by pani przemawiała, gdyby pani chciała - powiedziała Maria, wcielając się w rolę kusicielki.

- Nie, nie mogłabym - zaprotestowała pani Oliver. - Wiem, co potrafię robić i czego nie potrafię. Nie umiem wygłaszać przemówień. Zawsze przejmuję się i tracę głowę. Pewnie zaczęłabym się jąkać i powtarzać. Nie tylko czułabym się głupio, ale i głupio wyglądałabym. Nie mam nic przeciwko słowom. Słowa można zapisać, nagrać na magnetofon albo podyktować. Mogę robić ze słowami wszystko, dopóki wiem, że nie wygłaszam właśnie przemówienia.

- Niech już pani będzie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Na pewno. To dość uroczysty obiad, prawda?

- Tak - przyznała pani Oliver bardzo przygnębionym tonem. - Dość uroczysty.

I dlaczego, pomyślała, ale nie wypowiedziała tego na głos, dlaczego u licha na niego idę? Zastanowiła się przez chwilę, gdyż zawsze wolała wiedzieć, co zamierza zrobić, niż robić coś najpierw i zastanawiać się potem, dlaczego to zrobiła.

W tym momencie Maria musiała pospiesznie wrócić do kuchni, ponaglona zapachem przypalającego się dżemu, który akurat smażyła.

- Przypuszczam - odpowiedziała sobie pani Oliver - że chcę wreszcie sprawdzić, jak to jest. Zawsze dostaję zaproszenia na obiady i spotkania literackie, a nigdy na nie nie chodzę.

 

Pani Oliver dotarła do ostatniego dania uroczystego obiadu, z pełnym zadowolenia westchnieniem dziobiąc wśród resztek bezy na swoim talerzu. Przepadała za bezami, a w dodatku był to przepyszny deser po niezwykle smacznym obiedzie. Lepiej jednak uważać z bezami, kiedy osiągnęło się już wiek średni. Zęby? Wyglądały dobrze i miały tę zaletę, że nigdy nie bolały. Białe, ładne zęby - całkiem jak prawdziwe. Ale w rzeczywistości nie były prawdziwe. A zęby, które nie są prawdziwe - tak przynajmniej uważała pani Oliver - nie zostały zrobione z pierwszorzędnego tworzywa. Zawsze była zdania, że psy mają zęby z autentycznej kości słoniowej, natomiast ludzie - tylko z kości. W przypadku sztucznej szczęki - z plastiku. W każdym razie rzecz polegała na tym, że lepiej unikać zawstydzającego wrażenia, jakie można by wywołać, ufając zbytnio protezie. Sałata, solone migdały, czekoladki z twardym środkiem, ciągnące się karmelki i cudownie lepkie bezy - to wszystko oznaczało kłopoty. Z westchnieniem satysfakcji pani Oliver nabrała ostatnią łyżeczkę.

To był dobry obiad, bardzo dobry. Trunki były odpowiednie. Potrawy - bardzo smaczne. Do tego towarzystwo sympatyczne. Obiad wydany na cześć kobiet-pisarek na szczęście nie ograniczał się do żeńskich przedstawicielek profesji. Stawili się też inni literaci, a także krytycy - w sumie i ci, którzy książki piszą, i ci, co je czytają. Pani Oliver siedziała między dwoma czarującymi przedstawicielami męskiej pici. Edwin Aubyn, którego poezje zawsze się jej podobały, był człowiekiem niezwykle dowcipnym. Miał sporo zabawnych przygód podczas zagranicznych podróży i wiele doświadczeń osobistych i artystycznych. Przy tym interesowały go restauracje i jedzenie, rozmawiali więc o tym radośnie, odkładając na bok literaturę.

Sir Wesley Kent, siedzący po jej drugiej stronie, okazał się równie miłym kompanem. Prawił komplementy i taktownie pomijał milczeniem wszystko, co mogłoby ją wprawić w zakłopotanie (wielu ludziom udawało się to niemal bez wysiłku). Wspomniał o jednym czy kilku powodach, dla których podobała mu się ta czy inna z jej książek, a były to przyczyny całkiem właściwe. Dlatego też pani Oliver myślała o sir Kencie z sympatią. Uznała, że zawsze można przyjąć komplementy od mężczyzn. To kobiety bywały zbyt wylewne. Co one nieraz wypisywały! Doprawdy! Nie tylko kobiety, oczywiście. Niekiedy byli to młodzi, uczuciowi mężczyźni z odległych krajów. W zeszłym tygodniu dostała list od wielbiciela, zaczynający się od: “Czytając Pani książkę widzę, jak szlachetną musi być Pani kobietą”. Po przeczytaniu Drugiej złotej rybki wpadł w ekstazę, która zdaniem pani Oliver była zupełnie nie na miejscu. Nie żeby cechował ją nadmiar skromności. Uważała, że jej kryminały są całkiem dobre w swoim gatunku. Niektóre były gorsze, a inne dużo lepsze od pozostałych. Lecz nie widziała żadnych powodów, by ktokolwiek uważał ją za osobę szlachetną. Była pisarką, która szczęśliwie wyrobiła sobie styl, odpowiadający sporej liczbie czytelników. Ot, łut szczęścia, twierdziła pani Oliver.

Biorąc wszystko pod uwagę, pomyślnie przeszła przez ciężką próbę. Dobrze się bawiła, porozmawiała sobie z miłymi ludźmi. Teraz przenosili się do miejsca, gdzie rozlewano kawę i gdzie można było zmienić towarzyszy i pogawędzić z kimś innym. Pani Oliver dobrze wiedziała, jak niebezpieczny był to moment. W tej właśnie chwili mogły dopaść ją i zaatakować inne kobiety. Zasypać wyrazami uwielbienia, a pani Oliver zawsze czuła się rozpaczliwie bezradna, gdy oczekiwano od niej właściwych reakcji. Po prostu nie było czegoś takiego jak “właściwa reakcja”. W rzeczywistości rozmowa przypominała posługiwanie się przewodnikiem dla podróżnych z listą właściwych zwrotów.


Pytanie: “Koniecznie muszę to pani powiedzieć. Uwielbiam pani książki. Są po prostu cudowne”.

Odpowiedź zmieszanego autora: “To bardzo miło z pani strony. Bardzo się cieszę”.

“Musi pani wiedzieć, że od miesięcy czekałam na to spotkanie. To po prostu wspaniałe”.

“Och, to bardzo miło z pani strony. Naprawdę bardzo miło”.

I dalej w podobnym tonie. Zupełnie jakby żadna ze stron nie była w stanie mówić o czymkolwiek innym. Wszystko musiało dotyczyć twoich książek albo książek tej drugiej kobiety, jeśli tylko było wiadomo, co napisała. Ofiara wpadała w literacką pajęczynę i nie wiedziała, jak się wydostać. Niektórzy to potrafili, lecz pani Oliver była świadoma własnej nieudolności. Znajoma z ambasady, w której pani Oliver zatrzymała się kiedyś w czasie pobytu za granicą, próbowała udzielić jej serii poradniczych wykładów.

- Słucham, jak rozmawiasz z ludźmi - zaczęła Albertina czarującym, niskim głosem o obcym brzmieniu. - Na przykład z tym młodym człowiekiem z gazety, który chciał przeprowadzić z tobą wywiad. Nie masz za grosz dumy, jaką powinnaś czerpać ze swojego zawodu. Trzeba było powiedzieć: “Tak, piszę dobrze. Lepiej niż jakikolwiek autor kryminałów”.

- Ale tak nie jest - zaprzeczyła natychmiast pani Oliver. - Nie jestem najgorsza, ale...

- Nie mów ciągle “nie”. Musisz mówić “tak”. Nawet jeśli myślisz odwrotnie, musisz mówić “tak”.

- Szkoda, Albertino - powiedziała pani Oliver - że nie ty rozmawiałaś z tym dziennikarzem. Zrobiłabyś to tak dobrze. Czy nie mogłabyś poudawać któregoś dnia, że jesteś mną, a ja posłucham sobie za drzwiami?

- Czemu nie? To byłoby całkiem zabawne. Ale wszyscy wiedzieliby, że ja to nie ty. Znają twoją twarz. Musisz mówić: “Tak, wiem, że jestem najlepsza”. Musisz powtarzać to każdemu. Dopóki to do nich nie dotrze. Dopóki nie zaczną powtarzać za tobą. Okropnie jest słuchać, jak mówisz o sobie zupełnie tak, jakbyś przepraszała za to, kim jesteś. Nie możesz się tak zachowywać.

Pani Oliver pomyślała, że zachowuje się raczej jak początkująca aktorka, usiłująca nauczyć się roli, której reżyser właśnie wypomniał, że kompletnie nie rozumie jego wskazówek. Cóż, teraz przynajmniej nie spodziewała się sporych trudności. Kiedy wstaną od stołu, natknie się najwyżej na kilka wyczekujących kobiet. Ze dwie krążyły już w pobliżu. Nie miało to większego znaczenia. Podejdzie do nich, uśmiechnie się uprzejmie i powie: “Jak miło z pani strony. To taka przyjemność słyszeć, że moje książki się podobają”. Stare, oklepane frazesy. Zupełnie jakby wkładało się rękę do pudełka i wyciągało potrzebne słowa powiązane już w zdania niczym wisiorek z paciorków. A później, dużo później, będzie mogła wyjść.

Jej wzrok powędrował wokół stołu, gdyż obok prawdopodobnych wielbicieli mogło siedzieć paru przyjaciół. Tak. przy odległym końcu dostrzegła zabawną i sympatyczną Maurine Grant. Nadszedł czas, gdy pisarki i inni zaproszeni na obiad goście wstali od stołu. Przeszli sznurem w stronę krzeseł, stolików do kawy, sof i dyskretnych kącików. Pani Oliver uważała, że to właśnie jest niebezpieczny moment, choć myślała tak w czasie koktajli, a nie literackich przyjęć, na których przecież rzadko bywała. Zagrożenie mogło pojawić się w każdej chwili, w postaci kogoś, kogo kompletnie nie pamiętała, a kto pamięta ją, albo kogoś, z kim absolutnie nie chciała rozmawiać, ale nie mogła go zbyć. Tym razem zaszła pierwsza z przewidywanych okoliczności. Podeszła do niej ogromna kobieta. O obfitych kształtach i dużych, mocnych białych zębach. Po francusku nazwano by ją une femme formidable[1], lecz była nie tylko groźna we francuskim sensie tego słowa, ale i nadzwyczaj apodyktyczna. Najpewniej albo znała panią Oliver, albo była zdecydowana poznać ją tu i teraz. Drugie przypuszczenie okazało się prawdą.

- Och, pani Oliver - powiedziała piskliwym głosem. - Jak miło, że tu panią spotykam. Czekałam na to od dawna. Po prostu uwielbiam pani książki. Podobnie mój syn. A mój mąż nalegał zawsze, żebyśmy na podróż zabrali co najmniej dwie powieści pani autorstwa. Ale może lepiej usiądźmy. Chciałabym zapytać panią o tyle rzeczy.

To nie jest mój ulubiony typ kobiety, oceniła w duchu pani Oliver. Ale nie ta, to byłaby inna.

Nowa znajoma poprowadziła ją zdecydowanie, jak uczyniłby to policjant, do małej kozetki w rogu. Zamówiła dwie kawy, dla siebie i dla pani Oliver.

- Proszę. Teraz będzie wygodniej. Chyba nie zna pani mojego nazwiska. Jestem Burton-Cox.

- Ach tak - odpowiedziała pani Oliver, jak zwykle w takich wypadkach zakłopotana. Pani Burton-Cox? Czy ona też pisze książki? Nie, naprawdę nie mogła sobie nic przypomnieć. Ale chyba słyszała już to nazwisko. Coś jej słabo chodziło po głowie. Książka o polityce? Nie powieść, nic zabawnego, nie kryminał. Może to wykształcona intelektualistka o politycznym zacięciu? W takim razie sprawa załatwiona, pomyślała pani Oliver z ulgą. Po prostu pozwolę jej mówić, wtrącając od czasu do czasu: “Jakie to interesujące!”

- Zdziwi panią zapewne to, co powiem - zaczęła pani Burton-Cox - ale czytając pani książki odniosłam wrażenie, że ma pani wiele współczucia dla innych i rozumie ludzką naturę. I mam wrażenie, że o ile istnieje ktokolwiek, kto mógłby odpowiedzieć na moje pytanie, to jest to właśnie pani.

- Naprawdę nie sądzę... - zaczęła pani Oliver, próbując znaleźć odpowiednie słowa, by wyrazić, że raczej nie jest w stanie wznieść się na wyżyny, jakich się od niej oczekuje.

Pani Burton-Cox zanurzyła kostkę cukru w kawie i wgryzła się w nią krwiożerczo jak w kość. Prawdziwe kły - oceniła pani Oliver, błądząc myślami. Kły? Psy mają kły, podobnie jak morsy i słonie, oczywiście. Wspaniałe, duże kły z kości.

- Najpierw muszę zapytać panią, choć jestem pewna, że się nie mylę, czy ma pani chrzestną córkę? Chrzestną córkę nazwiskiem Celia Ravenscroft?

- Och - odezwała się pani Oliver, raczej mile zaskoczona. Czuła, że z chrzestną córką sobie poradzi. Miała wiele chrzestnych córek - i synów, jeśli już o tym mowa. Musiała przyznać, że wraz z upływem lat zdarzało jej się zapomnieć o paru. Ze swoich zobowiązań wywiązywała się na czas: najpierw były to zabawki na Boże Narodzenie, potem obowiązkowe odwiedziny u chrześniaków i ich rodziców albo zaproszenie do domu, może wyprawa gdzieś po szkole. A potem nadchodziły dni chwały. Albo dwudzieste pierwsze urodziny, kiedy to chrzestna matka powinna załatwić pewną sprawę i dopilnować jej wykonania, albo ślub, który pociągał za sobą taki sam podarunek plus błogosławieństwo, najczęściej pieniężne. W końcu dzieci oddalały się mniej lub bardziej. Żeniły się, wyjeżdżały do innych krajów, uczyły w zagranicznych szkołach albo zajmowały się działalnością społeczną. Powoli znikały z życia chrzestnej matki. Było jej miło, gdy pojawiały się nieoczekiwanie na horyzoncie, co czasem się zdarzało. Ale wypadało zapamiętać, kiedy widziała je po raz ostatni, czyje to córki i dlaczego właśnie ją wybrano na matkę chrzestną.

- Celia Ravenscroft - powtórzyła pani Oliver, podejmując ogromny. wysiłek. - Tak, oczywiście. Na pewno.

Nie żeby przed jej oczyma pojawił się obraz Celii Ravenscroft, w każdym razie starszej od niemowlęcia. Pojechała na chrzest Celii i znalazła na prezent bardzo ładne srebrne sitko z czasów królowej Anny. Naprawdę bardzo ładne. Odpowiednie do cedzenia mleka. Można je też było sprzedać za stosowną sumkę, gdyby jej chrzestna córka potrzebowała kiedyś żywej gotówki. Tak, rzeczywiście dokładnie pamiętała “sitko królowej Anny” - z 1711 roku. Ze znakiem Królestwa Brytanii. O ile łatwiej było przypomnieć sobie srebrne dzbanuszki do kawy, sitka czy kubki niż same dziecko.

- Tak - powiedziała - oczywiście. Ale nie widziałam Celii od wielu lat.

- No tak. To raczej impulsywna dziewczyna - stwierdziła pani Burton-Cox. - To znaczy, ciągle ma nowe pomysły. Jest oczywiście bardzo inteligentna, dobrze jej szło na studiach, ale te jej polityczne zapatrywania... Chyba wszyscy młodzi mają teraz poglądy polityczne.

- Obawiam się, że nie mam za wiele do czynienia z polityką - wtrąciła pani Oliver, dla której polityka zawsze była przekleństwem.

- Muszę się pani zwierzyć. Wyjaśnię pani dokładnie, czego chciałabym się dowiedzieć. Na pewno nie ma pani nic przeciwko. Od tylu osób słyszałam, jak bardzo jest pani życzliwa i chętna do pomocy.

Ciekawe, czy chce pożyczyć ode mnie pieniądze, pomyślała pani Oliver. Wiele rozmów zaczynało się właśnie w ten sposób.

- Widzi pani, dla mnie to sprawa najwyższej wagi. Coś, co muszę bezwzględnie odkryć. Celia wychodzi albo przynajmniej zamierza wyjść za mojego syna Desmonda.

- Doprawdy? - rzuciła pani Oliver.

- Takie w każdym razie ma obecnie plany. Oczywiście, zawsze lepiej wiedzieć jak najwięcej o bliźnich. I właśnie czegoś chciałabym się dowiedzieć. Samo pytanie jest dość niezwykłe i nie mogłabym, w każdym razie nie za bardzo, zapytać kogoś obcego. Ale pani, droga pani Oliver, nie uważam za obcą.

A szkoda, pomyślała pani Oliver. Zaczynała się denerwować. Zastanawiała się, czy Celia nie ma nieślubnego dziecka albo nie zamierza go mieć, i czy ona, pani Oliver, powinna o tym wiedzieć i przedstawić szczegóły. Byłoby to bardzo niezręczne. Z drugiej strony, kontynuowała swe rozważania pani Oliver, nie widziałam jej od pięciu czy sześciu lat, więc teraz musi mieć dwadzieścia pięć, może sześć. W takim razie mogę przecież powiedzieć, że o niczym nie wiem.

Pani Burton-Cox nachyliła się bliżej i ciężko westchnęła.

- Jestem pewna, że pani o wszystkim wie albo domyśla się. jak do tego doszło. Czy to jej matka zabiła ojca czy raczej ojciec zabił matkę?

Czegoś podobnego Ariadna Oliver nie mogła się spodziewać. Wpatrzyła się w panią Burton-Cox z niedowierzaniem.

- Ależ ja nie... - przerwała. - Ja... ja nie rozumiem. To znaczy... z jakich powodów...?


- Droga pani Oliver, pani musi wiedzieć... Taka znana sprawa... Oczywiście, wiem, minęło wiele lat, chyba dziesięć, dwanaście co najmniej, ale wtedy ich śmierć wzbudziła wiele rozgłosu. Na  pewno pani pamięta, Pani musi pamiętać.

Pani Oliver szukała desperacko w pamięci. Celia jest jej córką chrzestną. To prawda. Matka Celii... tak, oczywiście: jej matką była Molly Preston-Grey, znajoma pani Oliver, choć niezbyt bliska. Wyszła za jakiegoś oficera. Jak brzmiało jego nazwisko? Tak, sir Jakiśtam Ravenscroft. A może był ambasadorem? Niesamowite, że takich rzeczy nigdy się nie pamięta. Nie pamiętała nawet, czy była druhną na ślubie Molly. Tak przypuszczała. Całkiem wytworny ślub w Guards Chapel. Chyba. Tyle się zapomina. Nie widzieli się przez wiele lat - Ravenscroftowie gdzieś wyjechali. Na Bliski Wschód? Do Persji? Iraku? Może do Egiptu lub na Malaje? Spotykała ich czasem, bardzo rzadko, kiedy wracali do Anglii. Przypominali fotografie zrobione dawno temu i czasem oglądane. Sylwetki wydają się znajome, ale tak wyblakłe wraz z upływem lat, że nie można ich rozpoznać ani przypomnieć sobie, kim byli. A teraz pani Oliver nie potrafiła sobie przypomnieć, czy sir Jakiśtam Ravenscroft i lady Ravenscroft, z domu Molly Preston-Grey, znaczyli wiele w jej życiu. Raczej nie. Chociaż dawniej... pani Burton-Cox wciąż na nią patrzyła. Jakby rozczarowana brakiem savoir-faire[2] pani Oliver, niemożnością przypomnienia sobie tego, co najwyraźniej było cause celebre[3].

- Zabici? Ma pani na myśli wypadek?

- Och nie. Żaden wypadek. To stało się w jednym z tych nadmorskich domów. Chyba w Kornwalii. Gdzieś, gdzie są skały. Mieli tam dom. Oboje znaleziono nad urwiskiem, zastrzelonych. Policja nie mogła stwierdzić, czy to żona zabiła męża, a potem siebie, czy też mąż zastrzelił najpierw żonę, a siebie potem. Zbadano kule i tak dalej, sama pani wie, ale sprawa okazała się bardzo trudna. Policja uważała, że było to podwójne samobójstwo. Nie pamiętam wyniku śledztwa. Chyba nieszczęśliwy wypadek. Ale oczywiście wszyscy wiedzieli, o co chodziło. Krążyło wiele historyjek...

- Prawdopodobnie wszystkie zmyślone - zauważyła z nadzieją pani Oliver, usiłując przypomnieć sobie przynajmniej jedną z nich.

- Cóż, może. Być może. Trudno powiedzieć. Mówiono o kłótni, do której doszło tamtego dnia lub dzień wcześniej. Mówiono też o innym mężczyźnie, no i oczywiście o innej kobiecie. Nigdy nie wiadomo, która strona zawiniła. Myślę, że sprawę zatuszowano ze względu na wysoką pozycję generała Ravenscrofta. Wspominano chyba, że leczył się tamtego roku w prywatnej klinice. Przeszedł jakieś załamanie i nie całkiem odpowiadał za swoje czyny.

- Niestety, ale obawiam się - powiedziała pani Oliver zdecydowanym tonem - że nic o tym nie wiem. Pani słowa przypomniały mi samą sprawę: pamiętam nazwiska, rzeczywiście znałam Ravenscroftów. ale nigdy nie wiedziałam, co się naprawdę stało. Nie mam najmniejszego pojęcia...

I doprawdy, pomyślała żałując, że nie ma dość odwagi, by to powiedzieć na glos, że też jest pani na tyle impertynencka, by zadawać mi takie pytanie!

- To dla mnie bardzo ważne - oświadczyła pani Burton-Cox. - Zmrużyła twarde jak marmur oczy. - Ważne, ponieważ mój chłopiec, mój drogi chłopiec chce poślubić Celię.

- Nie mogę pani pomóc - stwierdziła pani Oliver.

- Nigdy nic nie słyszałam.

- Ależ pani musi wiedzieć - upierała się pani Burton-Cox. - Pisze pani swoje wspaniale historie i wie wszystko o zbrodni. Wie pani, kto popełnił przestępstwo i dlaczego. Na pewno mnóstwo ludzi zawierza pani swoje sekrety. Przecież ciągle myśli się o takich sprawach.

- Nic nie wiem - powtórzyła pani Oliver tonem, w którym nie pozostało już wiele uprzejmości, natomiast pobrzmiewał spory niesmak.

- Ale przecież widzi pani, że nie mam do kogo pójść? Nie mogłabym iść na policję po tylu latach. I tak nic by mi nie powiedzieli, skoro najwyraźniej próbowali wszystko zatuszować. A ja uważam, że trzeba dojść prawdy.

- Ja tylko piszę książki - powiedziała pani Oliver chłodno. - Są od początku do końca zmyślone. Osobiście nic nie wiem o zbrodni i nie mam zdania na temat kryminologii. Tak więc obawiam się, że w żaden sposób pani nie pomogę.

- Ale mogłaby pani zapytać swoją chrzestną córkę. Mogłaby pani spytać Celię.

- Spytać Celię! - Pani Oliver spojrzała na rozmówczynię zaszokowana. - Nie wyobrażam sobie, bym mogła to zrobić. Ona... przecież była dzieckiem, kiedy doszło do tragedii.

- Mimo to sądzę, że wiedziała o wszystkim - upierała się pani Burton-Cox. - Dzieci zawsze wszystko wiedzą. Na pewno by pani powiedziała.

- Będzie lepiej, jeśli sama ją pani zapyta.

- Nie mogłabym - stwierdziła pani Burton-Cox. - Rozumie pani, to raczej nie podobałoby się Desmondowi. On jest dość... dość drażliwy, jeżeli chodzi o Celię. i nie sądzę... nie. Na pewno wszystko opowie pani.

- Nawet nie powinnam o tym myśleć - powiedziała pani Oliver. Udała, że patrzy na zegarek. - Och, mój Boże, ależ długo trwał ten wspaniały obiad. Muszę już lecieć, mam bardzo ważne spotkanie. Do widzenia, pani... mhm... Bedley-Cox, tak mi przykro, że nie mogę pani pomóc, ale sprawa jest raczej delikatnej natury i... w sumie czy to, kto kogo zabił, ma jakieś znaczenie dla pani?

- Ależ to ma podstawowe znaczenie.

W tej chwili obok przeszła pisarka, którą pani Oliver bardzo dobrze znała.

- Louise, moja droga, jak miło cię widzieć. Nie zauważyłam cię wcześniej.

- Och, Ariadno, tyle lat się nie widziałyśmy! Chyba bardzo wyszczuplałaś?

- Zawsze mówisz mi takie miłe rzeczy - powiedziała pani Oliver, biorąc znajomą pod rękę i oddalając się od kozetki. - Muszę pędzić na spotkanie.

- Nie mogłaś pozbyć się tej okropnej kobiety? - spytała jej przyjaciółka, spoglądając na panią Burton-Cox nad ramieniem Ariadny.

- Stawiała niezwykle pytania - wyjaśniła pani Oliver.

- Ach tak. I wiedziałaś, jak na nie odpowiedzieć?

- Nie. Zresztą i tak nie dotyczyły mnie. Nic nie wiedziałam. A nawet gdyby... i tak nie odpowiedziałabym.

- Chodziło o coś interesującego?

- Tak sądzę - zgodziła się pani Oliver, a w jej głowie pojawił się pewien pomysł. - To mogłoby być ciekawe, tylko że...

- Ta kobieta wstaje, żeby cię ścigać - powiedziała znajoma. - Chodźmy. Odprowadzę cię i podwiozę dokąd zechcesz, jeśli nie masz tu swojego samochodu.


- Nigdy nie jeżdżę samochodem po Londynie. Trudno znaleźć miejsce do parkowania.

- Wiem. Można się zabić.

Pani Oliver pożegnała się z resztą gości. Podziękowała i wyraziła, jak było jej miło. Teraz jechały wokół londyńskiego placu.

- Eaton Terrace, prawda? - spytała jej życzliwa znajoma.

- Tak - odrzekła pani Oliver - ale muszę pójść do... chyba do Whitef...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin