Lauren Hemmings
Czarna orchidea
1
Niechże pan jedzie szybciej! Samolot nie będzie na nas czekał!— głos Susan drżał z niecierpliwości.
Na kierowcy nie zrobiło to żadnego wrażenia. Z niezmąconym spokojem, dowodząc wielkiej zręczności, prowadził taksówkę zatłoczoną ulicą w Acapulco. Nie zrozumiał mnie, pomyślała nerwowo Susan. Wiem, mój hiszpański pozostawia wiele do życzenia Zrezygnowana odrzuciła głowę na oparcie i przymknęła oczy. Od samego rana wszystko szło nie tak! Tak jakby się miało coś wydarzyć — coś niespodziewanego, lecz i niepokojącego zarazem. Susan instynktownie wyczuwała takie rzeczy. Natomiast jej koleżanki Pattie nic nie potrafiło wytrącić z równowagi. Nie wiedziała, co to pośpiech. Teraz też, jakby nigdy nic, spokojnie wyglądała przez okno samochodu. Susan cała aż się gotowała. To Pattie była wszystkiemu winna! Zamiast zabrać się do pakowania swojej walizki, gdyż miały udać się w dalszą drogę do Mexico City, kręciła się tu i tam, a potem nie mogła oczywiście nadążyć z pozbieraniem swoich rzeczy. Nie po raz pierwszy zresztą Susan była zła na koleżankę w czasie wspólnego urlopu. Po prostu nie powinna była wyjeżdżać z nią razem.
Przypomniała' sobie dzień, kiedy Pattie jak bomba wpadła do biura, z rozmachem zgarnęła wszystkie papiery z biurka Susan na jedną stronę i na opróżnionym miejscu położyła dwa bilety lotnicze.
— Tak naprawdę to chciałam lecieć do Meksyku z moim chłopcem, ale nic z tego nie wyszłotłumaczyła zdumionej Susan. — Co tam! Polecę bez niego. Nie miałabyś ochoty udać się tam ze mną, Susan? Wyobraź sobie, całe dwa tygodnie w Meksyku! W pierwszej chwili Susan miała ochotę podrzucić propozycję. Nie za bardzo lubiła Pattie. Uważała ją za straszną plotkarę i na dłuższą metę trudno jej było ją znieść. Komentarze Pattie na temat wspólnych znajomych byłyz reguły niesmaczne, a jej stosunek do mężczyzn... — Tydzień w Acapulco i tydzień w Mexico City. Susan, będzie wspaniale! Tylko słońce, morze... no i cała reszta. Na wspomnienie o Mexico City Susan nadstawiła nagle uszu. Już
od dawna marzyła o tym, żeby zobaczyć to miasto.
Acapulco mniej ją pociągało. Owszem, lubiła kąpiele słoneczne, lecz nie w nadmiarze. Należała do „wariatów, którzy błądzą po nudnych ruinach, zachwycając się zakurzonymi starociami". Tak Pattie nazywała tych, co to lubili zwiedzać i chodzić na wycieczki.
Po namyśle Susan wreszcie się zgodziła, mimo uzasadnionych obaw, czy znajdą z Pattie wspólny język. Ostatecznie jednak powiedziała sobie, że lepiej jechać na urlop do Meksyku niż znosić chłodny, mokry marzec w Nowym Jorku. Odkupiła więc od Pattie bilet i w ten sposób przesądziła sprawę. Nie żałowała tej decyzji. Od pierwszego dnia czuła się w Meksyku doskonale. Jedyną ciemną stroną wyjazdu była trzpiotowata Pattie. Najchętniej rozłączyłaby się z nią i spędzała czas na własną rękę, nie chciała jednak robić tego koleżance, toteż prawie wszędzie chodziły razem. Susan uwielbiała leżeć spokojnie na plażyi bujać w obłokach, słuchając fal rozbijających sięłagodnie o brzeg i snując marzenia, Pattie natomiast dopiero wtedy była zadowolona, gdy nadarzała się okazja do flirtu. Niezmordowanie próbowała „wyzywać szczęście", jak określała specjalne zabiegi, aby tylko zwrócić na siebie uwagę. Była w tym prawdziwą mistrzynią. O dziwo, zdawało to egzamin właściwie zawsze, Pattie więc rzeczywiście nie mogła uskarżać się na brak wielbicieli.
A wyglądało to tak: już z samego rana szła na plażę i zajmowała najdogodniejsze pod względem strategicznym miejsce. Gdy tylko w pobliżu pojawiał
się jakiś miły młody człowiek, natychmiast, niby to przypadkiem, zbliżała się do niego kołysząc biodrami, a przy tym zawsze coś
upuszczała. Raz była to chusteczka do nosa, innym razem krem do opalania. W ten sposób w przeważającej części wypadków udawało jej się wywołać zainteresowanie swoją osobą. Młodzi mężczyźni z miejsca się podrywali, wywiązywała się rozmowa i dalej wszystko szło już jak z płatka. Susan też nawiązałaby bez trudu podobne znajomości, lecz nie przywiązywała wagi do przelotnych flirtów, więcej, nie lubiła ich. Ignorowała pełne podziwu spojrzenia i nikomu nie pozwalała sobie towarzyszyć. Tym razem zresztą miała coś ważniejszego do zrobienia. Musiała poważnie zastanowić się, co dalej począć ze swoim życiem. Od czterech lat pracowała jako sekretarka w biurze
notarialnym „Mather & Friend" na Manhattanie. O wiele za długo, myślała z niechęcią. Wiedziała, że szef wiążez nią wielkie nadzieje, lecz myśl o tym, że mogłaby się zestarzeć siedząc w jednym i tym samym miejscu, napawała ją przerażeniem. Nie dawało jej to spokoju. Musiała, koniecznie musiała coś
z tym zrobić.
Zaczęła od rozeznania się
w swych umiejętnościach.
Było to trudne, jużłatwiej dałoby się zliczyć
jej zaintereso-
wania. Szczególnie lubiła muzykęi konie, uwielbiała też
dzieci. Na razie postanowiła zaraz po urlopie zacząć
systematyczne przeglądanie anonsów o pracy.
Choć Susan lubiła morze i słońce, po tygodniu spędzonym
w Acapulco miała już
dość, tym bardziej więc cieszyła
sięna Mexico City. Pattie natomiast najchętniej zostałaby w
Acapulco, nie chciała jednak nawet słyszeć
o tym, że Susan
sama poleci do Mexico City.
— Nie wyobrażaj sobie, że puszczę ciebie samą
—
oświadczyła stanowczo. — Prawdę
mówiąc, moi tutejsi
wielbiciele już
i tak mi się znudzili. Kiedy ty jesteś ze mną,
przynajmniej nie są
tacy natrętni.
-— A więc to tak! — obruszyła się Susan. — Uwaga,
zły pies!
— Coś
ty! — Pattie stropiona spojrzała na koleżankę.
— A jak inaczej mam to rozumieć? — spytała z przekąsem
Susan.
— — ż
mówić, że jesteś
o wiele ładniejsza ode mnie. Z tymi swoimi cudownymi
włosami spychasz mnie zawsze na drugi plan. Według mnie
roztaczasz... hm... nie wiem, jak to nazwać. W każdym razie
jest w tobie coś
takiego, że od razu wiadomo, iż
nie można
sobie z tobą
na wszystko pozwolić.
Susan była prawdziwie zakłopotana. Nagle popatrzyła
na koleżankę
całkiem innymi oczami. Co jej się
stało?!
Pattie była zawsze taka pewna siebie. Susan naprawdę
nigdy
nie myślała, że jest zdolna spojrzeć
na siebie krytycznie, a tu
naraz...
W gruncie rzeczy Pattie jednak wcale nie chciała się
zmienić. Wolała zostać
taka, jaka jest, a poza tym mieć
trochę
rozrywki, być
rozpieszczaną
przez mężczyzn, a
myślenie pozostawić
innym. Z tego też
powodu święcie
wierzyła, że dla niej najlepszym rozwiązaniem było-
by małżeństwo z jakimś atrakcyjnym bogatym mężczyzną.
— Jadę
z tobą! Przecież
w Mexico City też są męczyźni!
— rzekła całkiem otwarcie. Susan musiała się
roześmiać.
Szarpnięcie gwałtownie hamującej taksówki przywołało
ją
brutalnie do rzeczywistości. Przez moment nie wiedziała,
gdzie się znajduje, zaraz jednak uzmysłowiła to sobie.
Przecież
miały z Pattie zdążyć
na samolot do Mexico City.
W pośpiechu wystawiała bagaże na chodnik, gdy
tymczasem Pattie płaciła kierowcy, załatwiwszy w pośpiechu
formalności, całkiem wyczerpane znalazły się
jako
ostatnie na pokładzie samolotu.
Pattie zaraz odkryła dwa miejsca w pobliżu nienagannie
ubranego mężczyzny. Trąciła Susan, mrugając okiem, i
kazała jej iść
za sobą.
Susan na moment zatrzymała się
niezdecydowanie w
przejściu, zaraz jednak musiała pokręcić głową
z uśmiechem.
Pattie była rzeczywiście niepoprawna. Susan stwierdzała
to po raz nie wiadomo który. Ledwie Pattie zobaczyła
atrakcyjnego mężczyznę, od razu rozpoczynała swoje
zwykłe zabiegi. Owszem, traciła głowę, lecz w całkiem
określony sposób. Powoli ruszyła za koleżanką
i opadła na
siedzenie obok.
— Halo! Mam na imię Pattie! Jest pan Meksykani
nem? Mówi pan po angielsku? — Pattie nie traciła czasu
zasypując swego sąsiada gradem pytań. Ten jednak zdawał
się
jej nie słyszeć, w każdym razie nie otwarł
oczu. Pattie
nie pozostawało nic innego, jak zamilknąć, co zresztą
nie
oznaczało, że tak od razu straciła nim zainteresowanie.
Susan też
przyglądała mu się
ukradkiem. Elegancki
garnitur i zadbana broda nadawały mu dystyngowany
wygląd. Tak mógłby wyglądać
prawdziwy grand hiszpański,
zastanawiała się
w duchu. W każdym razie na kogoś
takiego wyglądał. Usiłowała zgadnąć, jakiego koloru ma
oczy, zaraz jednak spuściła głowę, zauważywszy, że jego
powieki drgnęły. Znaczyło to, że na pewno nie śpi.
— Dios Mio! Dios Mio! — westchnął
naraz tuż
obok
jakiś
drżący głos.
Zaskoczona spojrzała w tym kierunku i natrafiła na trzy
pary rozszerzonych strachem oczu. Skuliwszy się
bojaźliwie
w fotelu, czekała na start młoda Meksykanka. Na jednej ręce
trzymała niemowlę, drugą
przesuwała paciorki różańca. Do
jej boku przywarł
mały chłopiec. Już
na pierwszy rzut oka
widać
było, że do tej pory nigdy nie lecieli samolotem.
Jeszcze bardziej utwierdziła się
w tym przekonaniu, gdy
maszyna drgnęła i zaczęła toczyć
po pasie startowym.
Słowa modlitwy szeptanej przez jej meksykańską sąsiadkę
brzmiały teraz rozdzierająco, z prawdziwą
rezygnacją.
Susan uśmiechnęła się
pocieszająco do zatrwożonego
chłopca. Dziecko wstydliwie spuściło głowę, zauważyła
jednak z rozbawieniem, że co chwilę zerka na nią
ukradkiem.
Przez moment oglądała wspaniały krajobraz, jaki
rozciągał
w dole, nie za długo jednak mogła się
na nim
skupić, gdyż
naraz obok rozległ
oburzony krzyk. To
Meksykanka strofowała chłopca, który zanosił
od płaczu
patrząc bezradnie po sobie. Spojrzawszy na podłogę
samolotu, Susan od razu zrozumiała, co się
stało. Nagły
wstrząs maszyny tak przeraził
dziecko, że upuściło szklankę
z lemoniadą. Gdy na domiar złego jeszcze i niemowlę
zaczęło krzyczeć, kobieta do reszty staciła głowę.
Susan nie potrafiła się
temu biernie przyglądać.
— Permitame! — uprzejmie zwróciła się
do Meksykanki.
— Jeśli pani pozwoli, pójdę
teraz z chłopcem do
toalety i przyprowadzę
go nieco do porządku.
Mimo że Susan słabo mówiła po hiszpańsku, bezradna
młoda matka natychmiast ją
zrozumiała i uśmiechnęła się
z wdzięcznością. Szorstko rozkazała swemu synkowi, aby
poszedł
z Susan.
Susan podniosła się
i ujęła malca za rękę. Chłopiec wstał
z ociąganiem.
— Mam na imię Susan — rzekła wskazując przy tym
na siebie palcem. — A ty?
— Marco — wyszeptał
bojaźliwie i spuścił głowę.
Ubranko Marca było rzeczywiście w opłakanym stanie.
Zaczęła ścierać
lepkie plamy, a przy tym rozmawiała z
chłopcem, próbując go nieco ośmielić. Kiedy wreszcie
wrócili na swoje miejsca, Marco już
zdążył
uspokoić
i
nawet uśmiechał
się lękliwie. Susan wzięła go na kolana,
gdzie pozostał
już
do końca lotu. Bardzo szybko wynaleźli
sobie nowe zajęcie. Marco wymawiał
różne słowa, tłumacząc,
co one oznaczają, a Susan była uczennicą. W bardzo
krótkim czasie poznała określenia na nos, usta, podbródek, i
tak dalej. Z wymową
było nieco gorzej. Marco raz po raz
wybuchałśmiechem, gdy Susan źle wymówiła jakieś słowo
lub zaakcentowała je nieprawidłowo.
Nagle jej wzrok padł
na mężczyznę
z naprzeciwka.
Zaskoczona odwróciła szybko oczy, stwierdzając, że mężczyzna
obserwuje. Właściwie nie rozzłościło jej to wcale,
zaniepokoił ją
tylko wyraz twarzy nieznajomego. Co się
na
niej malowało: strach, smutek, depresja? A może rezygnacja?
Spojrzała znów na niego. Z jego oczu wyczytała
głęboki smutek. Była wstrząśnięta. Jej wesołość
prysła jak
bańka mydlana. Marco gawędził
dalej, lecz Susan zabrakło
siły, żeby go słuchać.
Na moment przymknęła oczy, zastanawiając się, co tego
człowieka może gnębić. Musiał
mieć
za sobą
jakieś
smutne
przeżycia, to pewne. Naraz i ją
opadły niewesołe
wspomnienia. Nie mogła nie pomyśleć
o śmierci swoich
rodziców. Miała wtedy trzynaście lat i przez długi czas nie
udawało jej się
tego w sobie przezwyciężyć. Z trudem
wróciła wtedy do równowagi, coś
z tego smutku już
jej
jednak pozostało. Czyżby ten mężczyzna też
stracił
kogoś
bliskiego? Lecz w jego spojrzeniu odnajdywała nie tylko
smutek. Odkrywała coś
więcej, jakąś
osobliwą
gorycz. Ku
swemu zdziwieniu zdała sobie sprawę, że bardzo chętnie
zgłębiłaby tę
tajemnicę...
Po wylądowaniu w Mexico City i pożegnaniu się z
małym Marco i jego matką Susan jeszcze przez chwilę
pozostała na miejscu, przymknąwszy nawet oczy. Nagle
wydało jej się, że nieznajomy mężczyzna wstał
i z niezdecydowaniem
jej przygląda. Lękała się
unieść
powieki,
tak niepokoiło ją
jego spojrzenie. Gdy wreszcie nabrała
przekonania, że odszedł, podniosła się
i ruszyła do wyjścia.
Raptem jak spod ziemi wyrósł
przed nią
obcy zastawiając
sobą
drogę. Patrzył
na nią
przy tym dziwnym wzrokiem.
Susan stanęła jak wryta, upuszczając z wrażenia swoją
torebkę.
A więc znów wpatrywały się
w nią
te niewymownie
smutne oczy! Susan zapomniała o bożym świecie, wpatrując
w nie jak zahipnotyzowana. Wszystko, co się
później
wydarzyło, przeżyła jak we śnie. Mężczyzna ujął ją
za
ramiona, przez jedwab bluzki uczuła ciepło jego rąk, potem
znienacka pochylił
nad nią
i przycisnął
swoje wargi do
jej ust.
Zamknęła oczy, zniewolona dziwnym uczuciem, które ją
niespodziewanie opanowało. Było w nim upojenie, jakiego
jeszcze nigdy dotąd nie zaznała.
Nagle obcy ją
puścił. W jego piersi wezbrało westchnienie,
mimo to uparcie nie odrywał
od niej wzroku.
Susan niezdolna była się
poruszyć.
— Kocham cię
— szepnął
gorąco mężczyzna. Jego
twarz zdradzała prawdziwą
udrękę.
To było wszystko. Susan patrzyła za nim niemo,
a myśli kłębiły się
w jej głowie. Trudno jej było pojąć, co
tak naprawdę
...
hildahasz