Dumas_Aleksander-Czarny_tulipan.pdf

(1080 KB) Pobierz
Aleksander Dumas
Czarny tulipan
Tytuł oryginału francuskiego
LA TULIPE NOIRE
Przełożyła
Janina Karczmarewicz―Fedorowska
Iskry 1990
1. Wdzięczny lud
Dwudziestego sierpnia 1672 roku Haga, lśniąca, biała, ożywiona,
kokieteryjna, jak gdyby każdy dzień tygodnia był niedzielą, Haga ze
swym cienistym parkiem, z rozłożystymi drzewami pochylającymi
się nad tłumem gotyckich kamieniczek, z szerokimi lustrzanymi
taflami kanałów, w których odbijają się dzwonnice o niemal oriental-
nych kopułach, Haga ― stolica siedmiu Zjednoczonych Prowincji *
wezbrała czarno-czerwonym strumieniem obywateli wypełniających
wszystkie jej arterie, spieszących, zziajanych i zatrwożonych, bieg-
nących ― ten z nożem u pasa, ów z muszkietem na ramieniu, inny
jeszcze z kijem w garści ― w stronę Buytenhofu, gdzie mieściło się
olbrzymie więzienie, którego okratowane okna możemy oglądać po
dziś dzień. Przebywał w nim wówczas, od chwili oskarżenia go przez
chirurga Tyckelaera o morderstwo, brat byłego wielkiego pensjona-
rza Holandii, ** Kornel de Witt.
Gdyby historia tego okresu, a zwłaszcza tego roku, w którym
rozpoczynamy opowieść, nie była w sposób nierozerwalny związana
z dwoma zacytowanymi nazwiskami, parę słów wyjaśnienia, jakich
zamierzamy udzielić, mogłoby się wydać zbędnym balastem. Ale
musimy uprzedzić czytelnika, że to wyjaśnienie jest w równej mierze
potrzebne dla przejrzystości naszej opowieści, jak do zrozumienia
doniosłych wydarzeń politycznych, wśród których się ona rozgrywa.
Kornel lub Cornelius de Witt, Ruart de Pulten, czyli inspektor
tam wodnych kraju, eks-burmistrz Dordrechtu, swego rodzinnego
* Z j e d n o c z o n e P r o w i n c j e ― nazwa republiki utworzonej w r. 1581 przez
siedem prowincji północnoniderlandzkich (największa z nich to Holandia) w wyniku
walki wyzwoleńczej Niderlandów z absolutyzmem hiszpańskim. Republika ta uznana
została przez Hiszpanię w traktacie westfalskim w r. 1648.
** W i e l k i p e n s j o n a r z ― tytuł państwowy w Niderlandach najwyższego urzęd-
nika miasta lub prowincji. Od r. 1653 funkcję wielkiego pensjonarza prowincji Holan-
dia pełnił Jan de Witt (1625―72) sprawujący faktycznie władzę w całej Republice.
2
miasta i delegat do Stanów Holenderskich, * liczył lat czterdzieści
dziewięć, gdy naród, zmęczony republiką, tak jak ją pojmował Jan
de Witt, wielki pensjonarz Holandii, zapałał gwałtowną miłością do
stathouderatu, ** który, na mocy wieczystego edyktu, narzuconego
przez Jana de Witta Zjednoczonym Prowincjom, został był po wsze
czasy zniesiony w tym kraju.
Ale tak to już bywa na świecie, że kapryśny w swoich uczuciach
lud łączy z każdą sprawą osobę jakiegoś człowieka, więc i tym razem
za Republiką widziały mu się surowe oblicza braci de Witt, owych
Katonów Holandii, mających w pogardzie schlebianie uczuciom pa-
triotycznym i będących nieugiętymi rzecznikami wolności bez swa-
woli i dobrobytu bez zbytku, za stathouderatem zaś ― pochylona,
poważna i myśląca twarz młodego Wilhelma Orańskiego.
Obaj bracia de Witt liczyli się bardzo z Ludwikiem XIV, widzieli
bowiem, jak wzrastają jego wpływy moralne w całej Europie, jego
zaś przewagę militarną odczuli w Holandii, gdy król odniósł sukces
w kampanii nad Renem. Była to wyprawa, która w ciągu trzech mie-
sięcy obaliła potęgę Zjednoczonych Prowincji.
Ludwik XIV od dawna już był wrogo usposobiony do Holendrów,
którzy prześcigali się w obelgach i kpinach pod jego adresem, co
prawda wypowiadając je zawsze ustami Francuzów, szukających
schronienia w Holandii. Duma narodowa czyniła zeń nowego Mitry-
datesa walczącego z Republiką. Animozja, jaką wzbudzali bracia
de Witt, miała zatem dwie przyczyny: pierwszą był opór przeciwko
dostojnikom tępiącym uczucia patriotyczne, drugą zaś ― zniecier-
pliwienie, jakie ogarnia wszystkie zwyciężone narody, gdy nabierają
przeświadczenia, że dopiero nowy wódz zdoła uchronić je od zagłady
i hańby.
Tym nowym wodzem, czekającym z boku i gotowym do zmierze-
nia się z Ludwikiem XIV ― choć gwiazda tego ostatniego zdawała
się wschodzić w olśniewającym po prostu blasku ― był Wilhelm
książę Orański, syn Wilhelma II i wnuk, poprzez Henriettę Stuart,
* S t a n y H o l e n d e r s k i e ― przedstawicielstwo Holandii w Stanach General-
nych ― najwyższym organie władzy ustawodawczej Republiki.
** S t a t h o u d e r a t ― (stathouder ― hol. „namiestnik”) w Niderlandach urząd
zajmowany początkowo przez przedstawiciela króla hiszpańskiego; później tytuł stat-
houdera oznaczał najwyższego urzędnika Republiki w poszczególnych prowincjach.
W Holandii od r. 1572 (z przerwami) funkcję tę pełnili książęta Orańscy.
3
króla Anglii Karola I; milczący młodzian, którego cień, jak już rzek-
liśmy, majaczył za instytucją stathouderatu.
W 1672 roku Wilhelm liczył lat dwadzieścia dwa. Jego nauczy-
cielem był Jan de Witt i on to starał się wychować go tak, by zrobić
z dawnego władcy dobrego obywatela. On to, powodowany miłością
do ojczyzny, silniejszą niż miłość do ucznia, odebrał mu edyktem
wieczystym wszelką nadzieję na urząd stathoudera. Lecz Pan Bóg
przekreślił zamiary ludzi, którzy kreują i obalają władców ziemskich
nie licząc się z władcą niebieskim; wykorzystując kaprys Holendrów
i grozę, jaką w nich wzbudzał Ludwik XIV, Bóg pokrzyżował politykę
wielkiego pensjonarza i sprawił, że odwołano edykt wieczysty i przy-
wrócono stathouderat dla Wilhelma Orańskiego, co do którego miał
swoje plany, na razie ukryte w tajemniczych otchłaniach przyszłości.
Wielki pensjonarz przychylił się do woli swych rodaków. Kornel
de Witt był bardziej oporny i pomimo śmiertelnych gróźb ze strony
tłumu, trzymającego za księciem Orańskim i oblegającego dom Kor-
nela w Dordrechcie, odmówił podpisania aktu przywracającego
urząd stathoudera.
Wreszcie, ulegając namowom szlochającej żony, złożył swój pod-
pis, dodając jednak obok swego nazwiska dwie litery: V.C. ― vi
coactus , co oznacza: „ulegając sile”.
Cud to był prawdziwy, że tego dnia nie spadły na niego ciosy z ręki
wrogów.
Co się tyczy Jana de Witta, to jego szybsze i łatwiejsze poddanie
się woli rodaków wcale nie wyszło mu na dobre. Przed paroma
dniami padł ofiarą zbrodniczego zamachu i dziw, że pokłuty sztyle-
tem, nie zmarł pomimo dużego upływu krwi.
To jednak nie zaspokajało zwolenników domu Orańskiego. Żywi
bracia de Witt stali ciągle na przeszkodzie ich zamiarom, toteż oran-
żyści błyskawicznie zmienili taktykę i postanowili osiągnąć oszczer-
stwem to, czego nie zdołali dokonać sztyletem.
Dość rzadko się zdarza, aby we właściwym momencie znalazł się,
za sprawą boską, wielki człowiek potrzebny do dokonania wielkiego
dzieła, toteż gdy przypadkiem zajdzie taki opatrznościowy zbieg
okoliczności, historia natychmiast rejestruje imię wybrańca i prze-
kazuje je potomności do adoracji.
Natomiast gdy diabeł miesza się do spraw ludzkich, ażeby znisz-
czyć jaką egzystencję lub ocalić cesarstwo, bardzo rzadką jest rzeczą,
4
żeby nie nawinął się natychmiast pod rękę jakiś nędznik, któremu
wystarczy szepnąć słówko na ucho, a niezwłocznie bierze się do
dzieła.
W tym wypadku nędznik, czekający w pogotowiu jako narzędzie
złego ducha, nazywał się ― jak to już chyba powiedzieliśmy ― Tyc-
kelaer i był z zawodu chirurgiem.
Złożył on oświadczenie, że Kornel de Witt, doprowadzony do roz-
paczy zniesieniem edyktu wieczystego ― o czym zresztą świadczy
jego dopisek ― i pałający nienawiścią do Wilhelma Orańskiego, zlecił
pewnemu zbrodniarzowi misję uwolnienia Republiki od nowego
stathoudera. Tym mordercą miał być on, Tyckelaer, lecz nękany wy-
rzutami sumienia na samą myśl o przestępstwie, jakiego odeń zażą-
dano, woli przyznać się do zamiaru zbrodni, niżeli ją popełnić.
Można sobie łatwo wyobrazić wrzenie, jakie wywołała wśród
oranżystów wiadomość o planowanym zamachu. Dnia szesnastego
sierpnia 1672 roku prokurator wydał nakaz aresztowania Kornela
de Witta w jego własnym domu. Ruart de Pulten, szlachetny brat
Jana de Witta, został poddany w sali Buytenhofu torturze wstępnej,
mającej na celu wydarcie mu, jak najpodlejszemu zbrodniarzowi,
wyznań o rzekomym spisku przeciwko Wilhelmowi.
Lecz Kornel obdarzony był nie tylko wielkim umysłem, ale i wiel-
ką duszą. Pochodził z rodu męczenników, którzy ― silni wiarą po-
lityczną, tak jak ich przodkowie wiarą religijną ― uśmiechają się na
mękach; podczas tortur recytował mocnym głosem, skandując
zgodnie z rytmem, pierwszą strofę z Justum et tenacem Horacego,
nie przyznał się do niczego i ostudził nie tylko zapał, ale i fanatyzm
swoich oprawców.
Niemniej jednak sędziowie uwolnili Tyckelaera od winy i wydali
na Kornela wyrok, pozbawiający go wszelkich funkcji i godności,
skazujący na zapłatę kosztów sądowych i na wieczystą banicję z te-
rytorium Republiki.
Dla zaspokojenia ludu, którego interesów stale bronił Kornel de
Witt, taki wyrok na niewinnego, a w dodatku wybitnego obywatela,
już coś znaczył. Mimo to, jak później zobaczymy, okazał się niewy-
starczający.
Gdy rozeszły się pierwsze pogłoski o postawieniu brata w stan
oskarżenia, Jan de Witt zrzekł się urzędu wielkiego pensjonarza.
I on został sowicie wynagrodzony za swoje oddanie dla ojczyzny.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin