Harmut Gagelmann - Kaj znów się śmieje.doc

(257 KB) Pobierz

 

 

Harmut Gagelmann

 

 

Kaj znów się śmieje

 

 

 

Przełożył: Ryszard Turczyn

 

 

 

 

 

 

Iskry, Warszawa 1988r.

 

Wstęp

 

 

„Będzie to ciężko upośledzone dziecko”. Gdybym był kobietą w ciąży,

zdanie takie z pewnością nie na żarty by mnie przeraziło. Ale nie byłem kobietą w ciąży. Byłem beztroskim dziewiętnastoletnim studentem, który odmówił służby wojskowej. Kiedy powiedziano do mnie przytoczone na wstępie słowa odbywałem już służbę zastępczą pracując z dziećmi upośledzonymi. Tyle ze nie było to dla mnie coś zastępczego, tylko raczej głębokie doświadczenie, którego nic w moim życiu nie może mi zastąpić. Temu doświadczeniu na imię w pierwszym rzędzie Kaj.

Kiedy go wtedy spotkałem, miał dziesięć lat. Przez te dziesięć lat nie powiedział ani jednego słowa, albo nie potrafił, albo nie chciał. Nie chciał też jeść. Przez dziesięć lat odżywiano go sztucznie lub karmiono siłą. Ale za to bardzo dużo krzyczał i płakał. Wielu  ludziom, którzy chcieli się nim zająć, powyrywał włosy, niejednemu podrapał do krwi twarz i ręce. Zdzierał tapety ze ścian i firanki z okien. Kiedy narobił w spodnie, zjadał to, rozmazywał sobie po twarzy, po ścianach pokoju.

Takiego cię poznałem Kaj. Wypaliłeś swoje imię w mojej duszy. Stanąłeś jak góra, o której myślałem że, jest nie do pokonania. Wiedliśmy ze sobą straszliwą wojnę. Nieraz krew leciała ci z nosa, często moja twarz i ręce krwawiły rozranione twoimi paznokciami.

Obaj wiele się napłakaliśmy, ty  w ciągu dnia, zanim wreszcie zasnąłeś z wyczerpania około północy, a ja nocą, kiedy już nie wiedziałem, jak zniosę następny dzień, jak zniosę ciebie.

              Ale wygrałeś tę wojnę, bo zmusiłeś mnie, bym cię zrozumiał i pokochał. Któregoś dnia wypowiedziałeś moje imię, trudno mi było je zrozumieć, ale domyśliłem się, że chodzi ci o mnie. Zacząłem drzeć na całym ciele, bo przecież wiedziałem że ty nie mówisz – nie robiłeś tego przez całe dziesięć lat swojego życia. Ale zacząłeś mówić. Pewnego dnia przestałeś robić w spodnie i do łóżka. Pewnego dnia zacząłeś sam jeść. I pewnego dnia wyraziłeś chęć pójścia ze mną, kiedy musiałem odejść, a nie mogłem wziąć cię ze sobą.

              Przyszedłeś dla mnie na świat jak moje własne dziecko, ale miałeś już wtedy dziesięć lat. I musiałem ci pozwolić odejść jak własnemu synowi, bo nie byłeś moim synem. Tylko

kawałek szliśmy razem tą twoją trudną drogą. Ale na tym trudnym odcinku zdążyłeś zostać moim własnym dzieckiem człowiekiem którego kochałem i do dziś najbardziej kocham.

              Nie byłeś taki jaki powinien być w moim wyobrażeniu człowiek. Byłeś tak zupełnie inny, że niczego w tobie nie umiałem pojąć. Tak długo plułeś mi jedzeniem w twarz, tak długo wydzierałeś mi garściami włosy, tak długo jadłeś własny kał, aż wreszcie zrozumiałem, że ty też jesteś człowiekiem. Że za pomocą rąk i nóg krzyczysz o miłość.

                  Pokazałeś mi że to ja jestem upośledzony, ponieważ przychodzę z gotowymi wyobrażeniami o tym, jak powinien zachowywać się człowiek.

Nie wolno robić w lóżko! Trzeba jeść zupę! Nie wolno drapać innych!

Zmusiłeś mnie, bym powiedział „tak”, bym pogodził się z myślą, że istnieje Kaj który zachowuje się jak zwierzę. I dopiero wówczas otworzyłeś mi drzwi do swojej duszy.

              Być może rozśmieszę kogoś iż rzekomo normalny człowiek dziękuje upośledzonemu. Ja jednak mimo wszystko to zrobię, ponieważ zawdzięczam ci coś najważniejszego, czyli to, że potrafię zaakceptować ludzi takich jacy są. Obojętnie, czy nie umieją śpiewać, mówić, czytać czy chodzić. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami, wszyscy walczymy z własnymi ułomnościami, z naszymi słabościami, z naszym własnym upośledzeniem.

              Kaj – ty i wszyscy upośledzeni musicie stanąć twarzą w twarz  z tak zwanymi normalnymi. Musicie im powiedzieć, że wy również macie swoje życie, nawet jeśli zupełnie inaczej ono wygląda. Musicie im powiedzieć, że wy także macie swój los, nawet jeśli jest on o tyle cięższy. Nie wolno wam się ukrywać w zakładach i domach opieki musicie do nas przyjść i nas obudzić.

              Piszę tę książkę dla chłopca imieniem Kaj oraz dla wszystkich upośledzonych, żeby choć trochę przyczynić się do przyspieszenia tego spotkania.

 

 

             

 

 

                                                                                                                              Hartmut Gagelmann

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przeczucia

 

 

Berlin, Riemeistorstrasse 107. Mój pierwszy samodzielny adres. Jest lato stulecia: tygodnie błękitnego nieba, tygodnie palącego słońca. Studiuję muzykę. W tym celu od czasu do czasu zjawiam się na uczelni. Najczęściej jednak wyleguję się nad Krumme Lanke prażąc się w słońcu. Lektury, marzenia, pływanie. Kąpiel jest w tym jeziorze zabroniona. Prawdopodobnie właśnie dla tego taki tu zawsze tłok i ścisk. Tylko nocą zdarza się czasem, że jestem sam. Golusieńki wypływam wtedy kawałek na jezioro, odwraca się na plecy i pozwalam unosić się wodzie, mając przed oczyma roziskrzone gwiazdy w ciemnym obramowaniu wierzchołków sosen.

              Potem siadam sobie w ogródku maleńkiego lokalik przy stacji metra, który ma śmieszną nazwę „ omlecik”. Lipy rozsiewają ostatnie smugi czarownej woni, sypiąc małymi żagielkami nasion, które wirują coraz szybciej i szybciej spadają na ławki i stoliki. Popijam jasne piwo berlińskie z sokiem malinowym i czytam Tomasza Manna, czytam Goethego, czytam Hessego. Od czasu do czasu piszę jakiś wiersz.

              Tak właśnie wyobrażałem sobie studia, to mój pierwszy semestr. Z marzeń wyrwał mnie list 1 września mam zacząć służbę wojskową. A wiec na razie jest to mój semestr ostatni. Ponieważ nie miałem ochoty pucować karabinów, będę teraz przez osiem miesięcy wycierał tyłki starcom lub dzieciom. Obojętne jak bardzo miało by to być nieprzyjemne, uważam, że jest w tym przynajmniej jakiś sens. Urzędowe pismo wymieniało kilka możliwości: szpitale, domy starców, zakłady opiekuńcze dla dzieci i inne placówki specjalne. Wybrałem zakład opiekuńczy dla dzieci upośledzonych.

              Na początku lipca mam już adres: Brahenreuthe pod Uberlingiem nad Jeziorem Bodeńskim. Pakuję dwa kartony książek i walizkę, mówię „ adios jeziorku Krumme Lanke, „ omlecikowi” oraz pani u której wynajmowałem pokój i wyjeżdżam do rodziców na wakacje. Ponieważ jednak wakacyjne dni nawet latem są najkrótszymi dniami roku, niedługo znowu jestem w drodze… Na dróżkach żółcą się i czerwienią opadłe liście. Stoję pod wielkim pełnym załamań domem. Na werandzie wiszą rzędy dojrzałych  gruszek. Wokół pola, łąki, drzewa owocowe. W oddali błyszczy tafla jeziora Bodeńskiego. Brahenreuthe. Dopiero co przyjechałem, jeszcze trzymałem w ręku walizkę. Żwirową ścieżką, podrygując i szarpiąc bezwładnie rękami, zmierza w moją stronę jakieś dziecko. Upada. Nie płacze wstaje i potykając się idzie dalej. Pod drzwiami w inwalidzkim wózku siedzi mała tłuściutka dziewczynka i strasznie zezuje. Nie mam pojęcia czy w ogóle mnie widzi, czy mam jej powiedzieć „dzień dobry”. W tej chwili z domu wychodzi jakaś kobieta i wita mnie bardzo serdecznie. To Adelajda Peters, tutejsza szefowa. Trzyma za rękę dziewczynkę, która przez cały czas przygryza wargi i patrzy gdzieś, mijając mnie wzrokiem, gdzieś hen daleko, gdzie wzrok Mie napotyka już żadnych przedmiotów. Dziewczynka ma na twarzy piany krwi.

Pani Peters pokazuje mi moją izdebkę na poddaszu.

- Niech się pan w spokoju rozpakuję – mówi. – Łazienka po prawej przy schodach. Jak pan już zejdzie, przedstawię panu dzieciaki. A wiec rozpakowuję się. Kiedy schodzę na dół, pani Peters czeka w holu. Posyła mi serdeczny uśmiech i mówi:

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, mówmy sobie po imieniu, wszyscy jesteśmy tu na ty, tak jest prościej.

Jeszcze raz podajemy sobie ręce.

- A to jest Adolf - mówi następnie. Z jadalni wychodzi biały blondynek o kulach. Opiera się o ścianę, odstawia kulę i podaje mi uprzejmie rękę.

- Jak długo zostaniesz? – pyta.

- Och bardzo długo… A gdzie reszta?

- Na dworze.

              Wychodzimy z domu i witam się z małą grubiutką Carolą w inwalidzkim wózku. To jedyna dziewczynka w mojej grupie. Kiedy biorę ją za rękę unosi głowę i patrzy na mnie. Mam takie wrażenie jakby wzrok rozmijał się ze mną z obu stron. Chłopczyk, którego spotkałem na samym początku, siedzi na ziemi jakieś dziesięć metrów od nas i bawi się kamykami.

              - Arnd jest spastykiem, poza tym jest głuchoniemy – objaśnia Adelajda. – Ale to prawdopodobnie  nasze najinteligentniejsze dziecko. Zobaczysz jakie maluje piękne obrazki. Arnd podrywa się niezdarnie na nogi i nieskoordynowanymi ruchami usiłuje podać mi rękę. Cała twarz promienieje w uśmiechu. Właściwie to całkiem ładny chłopczyk. Idziemy za dom, przechodząc obok wielkiego buku, przy garażu spotykamy Huberta i Klausa. Hubert ma zdeformowaną stopę, którą ciągnie trochę za sobą. Biegnie w nasza stronę jąkając się rozemocjonowany:

- T-t-t-to Ha-ha-harmut?

Od razu pada też następne pytanie:

- K-k-k-kiedy m-masz u-u-urodzi-dzi-dziny?

Podaję mu datę. Adelajda śmieje się:

- Hubert pyta każdego datę urodzin i co najśmieszniejsze, nie ma mowy, żeby ją później zapomniał.  Zna daty urodzin co najmniej setki osób. Niestety – dodaję cicho – to właściwie jedyne, co naprawdę wie.

              Tymczasem podszedł Klas, bardzo delikatny chłopczyk o wielkich, rozmarzonych oczach. Są tak samo czarne jak jego gładki włosy. Bezustannie wysuwa język przed zęby. Nie umie mówić. A wiec to są te „moje” dzieci. Wszystkie w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. W ciągu pół godziny „urodziło” mi się pięcioro dzieci, pięcioro na raz. I wszystkie pięcioro upośledzone. W skrytości ducha zadaję sobie pytanie, czy aby sam jestem na tyle wolny od problemów, żeby tak bez wysiłku dać sobie radę z problemami tych maluchów.  

 

              Przy kolacji poznaję pozostałe dzieci. Sigrid. Malutką dziewczynkę po conterganie *,

 

Contergan – lek uspokajający który zażywany w czasie ciąży szkodził dziecku, dzieci rodziły się bez kończyn, upośledzone lub niskiego wzrostu.

która ma tylko jedną nóżkę, i nieśmiałą Martinę z porozdrapywaną twarzą.  Nocą kiwa się w łóżku w przód i w tył i bije głową o  ścianę, aż uśnie z wyczerpania. Wydrapuje sobie przy tym nie omal dziury w twarzy i na piesiach. Najczęściej kładzie się ją do łóżka skrępowaną. Są jednak okresy, kiedy nie trzeba jej krępować. Ale zawsze w którymś momencie napada ją to znowu, a kiedy dobiega do nas z pokoju dziecinnego rytmiczny stuk, jest już przeważnie za późno.

              Dokładnie naprzeciw mnie w drewnianym foteliku siedzi Michael. Jedyne co zawdzięcza ojcu, to kiła. Michael ma osiem lat, ale wielkością przypomina czterolatka. Ma chudziutkie raczki, nóg nie widzę bo przykrywa je wełniany koc. Twarz Michaela jest blada, dolna szczęka opuszczona, z otwartych ust skapuje mu na piersi ślina. Już prawie nie ma zębów. Rosemary, rudowłosa Angielka z mnóstwem piegów na twarzy, próbuje go nakarmić. Papka która wkłada mu łyżką do buzi, częściowo wypływa powrotem kącikiem ust. Odwracam wzrok, wbijam oczy w talerz. Nie mogę jeść. Coraz bardziej dławi mnie w gardle, czuję że jeszcze chwila i zwymiotuję. Jeśli zaraz nie wstanę od stołu, to dojdzie do najgorszego. Ale musze nakarmić Carolę. Cały czas powtarza „bababa” i okropnie się ślini.

              Wreszcie koniec kolacji i jestem szczęśliwy, że mogę położyć dzieciaki do łóżek. Chłopcy są właściwie dość samodzielni. Adolfowi i Klausowi trzeba pomagać przy rozbieraniu. Hubert pomaga Klausowi, a ja Adolfowi. Myją się sami, chociaż wywołuję to drobną powódź w łazience.  

              Podnoszę Carolę z wózka. Ma pełne majtki. Znowu czuję dławienie w gardle. Carola zezuje na mnie, mówi „bababa”. Wybiegam z pokoju. Na korytarzu przełykam trzy razy ślinę, weź się w garść, chłopie, mówię do siebie, od tej odrobiny smrodu na pewno nie zginiesz. Ale prawie ginę. Zaciska zęby i myję Carolę. Robię sobie długie przerwy, stoję przy zlewie puszczając wodę, dopóki dławienie nie przejdzie. Wytrzeć do sucha ręcznikiem, pudrowanie, pielucha i zanoszę Carolę do łóżka. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, jak potrafi być ciężka taka mała dziewczynka. Ale w równym stopniu nie zdawałem sobie sprawy, jak musi być ciężko takiej małej dziewczynce. Gładzę ją po czółku i myślę sobie: dla ciebie to tez pewnie żadna przyjemność Carola omija mnie wzrokiem. A może zresztą patrzy na mnie? Na pewno, wie że jestem. Przechodzę od łóżeczka do łóżeczka. Hubert pyta o datę urodzin mojej mamy. Podaję mu ją mając nadzieję, że w przyszłym roku we wrześniu nie omieszka mi o niej zawczasu przypomnieć.

              Klaus chwyta mnie za rękę i przytrzymuje ją na chwile. Jego język pracuje bez przerwy, ale oczy ma zupełnie spokojne. Odnoszę wrażenie, że miałby mi wiele do opowiedzenia, tyle że nie potrafi mówić. Adolf ma jeszcze ochotę rozmawiać, opowiada mi o swoim ojcu –jakie to on mu przynosi prezenty i ile mu jeszcze przyniesie. Wiem że Adolf nie ma ojca, ale widzę też, jak bardzo go potrzebuje. Wiec pozwalam mu się łudzić i słucham jego przechwałek.

              Później idę do Arnda. Znowu promienieje na twarzy, jest szczęśliwy. Wyciąga swoje niezdarne rączki, żeby mnie objąć. Potem uśmiecha się radośnie i pada plecami na poduszkę. Ponad tym uśmiechem sięgam do kontaktu, gaszę światło i jeszcze raz mówię w ciemności „dobranoc”. Odpowiada mi tylko Adolf. Zamykam drzwi.

              W ciemnym korytarzu smuga światła z łazienki. Dzień się jeszcze nie skończył. Zacieranie śladów: szmata na podłogę, pasta do zębów do umywalki, pieluchy Cairoli do nocnika. Mechanicznie porządkuję łazienkę, wycieram podłogę na mokro potem na sucho.

Teraz już mam pojęcie o tym, co mnie tu będzie czekało każdego dnia.

Spotykam na schodach Adelajdę.

- Choć pogadamy trochę – mówi. Idę za nią do jadalni.

- Zobaczysz to szybko pójdzie - pociesza mnie – Tylko pierwsze dni są trochę trudne.

Przytakuję, nie bardzo jednak przekonany.

- Poza tym - ciągnie dalej Adelajda – te nasze dzieci nie stanowią jeszcze takiego problemu, jak powiedzmy Kaj

- Kto to jest Kaj? – pytam.

- Takie dziecko – mówi Adelajda. Nie dodaje nic więcej.

Opowiadam trochę o sobie, o rodzicach, o Berlinie. Potem żegnamy się. Nakładam kurtkę i wychodzę na dwór. Jest zimno. Na nocnym niebie świecą jasne gwiazdy. Mijam zabudowania gospodarskie i idę dalej drogą. Wokół ciemno, tylko w oddali parę świateł.

              Przed oczami stają mi kolejno wszystkie dzieci. Ich obraz zapala się jak pochodnia, potem gaśnie. Jeden pozostaje: syfilityczne dziecko, Michael. Znowu wzbiera we mnie fala wstrętu, a wraz z nią jedno jedyne życzenie: mogę robić wszystko, dosłownie wszystko, ale błagam, nie zmuszajcie mnie, żebym karmił to dziecko. Pieluchy Caroli jakoś jeszcze zniosę, ale tego nigdy.

              Wzbiera we mnie jakaś nieokreślona pewność, że nie wątpliwie coś mnie te dzieciaki będą kosztowały: albo nerwy, albo zdrowie, albo wiarę w życie. Tej nocy nie mogłem jeszcze wiedzieć, że tym, co tu zostawię, będzie moje serce.

 

              Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – Carola znowu ma pełne majtki. Cale łóżko zapaskudzone, wszystko już przesiąkło.

- No, mogliśmy sobie spokojnie darować te pieluchy – mówię.

- Bababa – odpowiada Carola i ładuje mi pomazane na brązowo paluszki pod nos. Nie bardzo mnie to wprawdzie zachwyca, ale mimo wszystko cieszę się, bo to pierwszy znak, pierwszy gest Caroli którym dała mi do zrozumienia, że mnie dostrzega. Biorę jej pobrudzone paluszki w dłonie – w końcu co to za różnica, i tak mnie to nie ominie. Najpóźniej przy myciu Caroli musiał bym zrobić to samo.

- Będziemy musieli się tego jak najszybciej oduczyć, jasne? – mówię możliwie surowo, usiłując spojrzeć jej przy tym w oczy. Gdzieś tam na ich dnie prze sekundę objawia mi się w zezowatym spojrzeniu zwykłe dziecko o imieniu Carola i nagle pojmuję, dlaczego tak sobie usmarowała rączki, których sama nie może umyć. Przypuszczalnie chciała jakoś pozbyć się tej kupy z majtek.

Czepiając się łóżek Adolf wlecze się bez kul do drzwi.

- Ona nie robi tak codziennie – zwraca się do mnie z wyrzutem w głosie.

- W takim razie nie jest jeszcze tak źle – odpowiadam – No, Carola, chodź.

Biorę ją na ręce i niosę do łazienki. Hubert i Klaus już skończyli się myć – tak przynajmniej twierdzą. Nie mam teraz czasu, żeby to sprawdzić. W tej chwili mydło i woda najbardziej potrzebne są Caroli, a ja mam w końcu tylko dwie ręce. Arnd macha na wszystkie strony ociekającą wodą ściereczką do mycia. Po cichu liczę na to, że trafi jakoś do twarzy, zanim zatopi całą łazienkę. Po jakimś czasie jestem już sam z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin