Obietnica - Deveraux Jude.doc

(1649 KB) Pobierz
Prolog

Jude Deveraux

Obietnica

 

 

Prolog

 


Judyta Revedoune uniosła głowę znad rejestru i spojrzała na ojca. Obok niej stała jej matka, Helena, Judyta nie czuła przed ojcem lęku, choć od lat robił wszystko, by się go bała. Niedawno stracił dwóch ukochanych synów, okrutnych i prymitywnych jak on sam. To z żalu po nich miał takie zaczerwienione i podkrążone oczy.
Judyta patrzyła na niego nieco zaintrygowana. Nigdy nie zawracał sobie nią  głowy. Odkąd pierwsza żona umarła, a druga, spłoszona kura, dała mu zaledwie jedno dziecko, na domiar złego córkę, uznał, że z niewiast nie ma żadnego pożytku.
- Czego chcesz? — spytała cicho.
Robert przyglądał się jej, jak gdyby widział ją pierwszy raz w życiu. Dziewczyna większość życia spędziła w odosobnieniu, ukryta wraz z matką w odległej części zamku, wśród ksiąg i rejestrów. Skonstatował z zadowoleniem, że Judyta jest podobna do Heleny w jej wieku. Miała te dziwne złote oczy, za jakimi niektórzy mężczyźni szaleli, choć jego akurat one drażniły; włosy kasztanowe, czoło szerokie i silne, takąż brodę, nos prosty, usta pełne. Dobrze, pomyślał, trzeba z tego zrobić jakiś użytek.
— Tylko ty mi zostałaś — powiedział, nie kryjąc odrazy, jaką do niej żywił. — Postanowiłem, że wyjdziesz za mąż i urodzisz mi wnuki.
   Judyta osłupiała. Przez całe życie matka przygotowywała ją do życia w klasztorze. I nie polegało to bynajmniej na zapamiętywaniu modlitw czy pieśni kościelnych, lecz na nauce rzeczy praktycznych, potrzebnych do wykonywania jedynego zawodu dostępnego niewieście szlachetnie urodzonej, mianowicie zawodu przeoryszy. Mogła nią zostać jeszcze przed ukończeniem trzydziestego roku życia. Różnica między przeoryszą a zwykłą niewiastą była taka, jak między królem a giermkiem. Przeorysza rządziła ziemiami, majątkami, wioskami, ba, całymi hrabstwami — kupowała je i sprzedawała według własnego sądu. Jej mądrość znajdowała jednakowe poszanowanie tak u mężczyzn jak i niewiast. Przeorysza rządziła, nią zaś nikt nie rządził. Judyta potrafiła prowadzić księgi dużego majątku, jasno wyrażać swe sądy w dysputach i wiedziała, ile pszenicy trzeba posiać, by wyżywić tylu a tylu ludzi. Umiała czytać i pisać, potrafiłaby zgotować przyjęcie królowi i poprowadzić szpital; nauczono ją wszystkiego, co jako przeorysza powinna wiedzieć. Miałaby te umiejętności zmarnować, zostając służącą jakiegoś mężczyzny?                                                                                                                                                       — Nie wyjdę za mąż. — Powiedziała te słowa cicho, ale wykrzyczane zabrzmiałyby nie mniej donośnie.

     W pierwszej chwili Roberta Revedoune zatkało. Jeszcze nigdy żadna niewiasta nie obdarzyła go równie zuchwałym spojrzeniem. Prawdę mówiąc, gdyby nie wiedział, że ma do czynienia z niewiastą to po wyrazie twarzy mógłby ją wziąć za mężczyznę. Otrząsnąwszy się w końcu z zaskoczenia, uderzył Judytę tak, że przeleciała przez pół komnaty. Ale nawet leżąc za ziemi i krwawiąc z kącika ust, patrzyła na niego wzrokiem, w którym nie było strachu, a tylko głęboka pogarda i jakby iskierka nienawiści. Wstrzymał oddech. Ta dziewczyna niemal go przerażała. Helena skoczyła do córki i upadłszy obok niej na kolana wyciągnęła zza paska sztylet. Na widok tej taniej sceny Robert uspokoił się. Helena była niewiastą którą rozumiał. Przybierała pozę rozjuszonego zwierzęcia, ale wiej oczach czaił się wielki strach. Gdy schwycił ją gwałtownie za ramię, nóż pofrunął pod przeciwległą ścianę. Robert uśmiechnął się do córki, a następnie objął dłońmi ramię żony i złamał jej kości, jak się łamie suche gałęzie.                                             Helena zwinęła się bezgłośnie u jego stóp. Spojrzał pytająco na Judytę, która wciąż leżała na podłodze, nie będąc jeszcze zdolna uwierzyć w jego okrucieństwo.                                                  — Co mi teraz odpowiesz, córko? Wyjdziesz za mąż, czy nie? Skinąwszy głową Judyta zwróciła się ku nieprzytomnej matce.

  1

Księżyc rzucał długie cienie za starą kamienną warownią, która liczyła sobie trzy piętra wysokości i, jak się wydawało, znużona patrzyła spode łba na nadgryziony zębem czasu mur obronny. Wybudowano ją dwieście lat przed ową wilgotną nocą kwietniową 1501 roku. Teraz panowały spokojne czasy i nikt już nie musiał mieszkać w kamiennej wieży, ale ta należała do człowieka nie idącego z duchem czasu. Żył w niej jego pradziad, kiedy takie twierdze były w modzie, a Mikołaj Valence uważał, o ile tylko wytrzeźwiał na tyle, by coś uważać, że wieża służy mu wystarczająco dobrze i z powodzeniem może służyć jeszcze następnym pokoleniom. Nad bezpieczeństwem rozpadającego się muru obronnego i starej twierdzy czuwała masywna strażnica. Chrapał w niej jeden strażnik z opróżnionym do połowy bukłakiem wina w objęciach. Na dole w warowni spały psy wespół z rycerzami, których zardzewiałe zbroje walały się pod ścianami wśród brudnych mat z sitowia, służących do przykrywania dębowej posadzki. To właśnie była posiadłość Valence”ów — nędzne, rozpadające się, staroświeckie zamczysko, z którego dworowano sobie w całym kraju. Mówiono, że gdyby jego fortyfikacje były tak mocne jak wino, które żłopał Mikołaj Valence, to wytrzymałyby najazd całej Anglii. Tylko że nikt ich nie najeżdżał. Bo po cóż by? Przed wielu laty większość ziem zabrali Mikołajowi młodzi, pełni werwy, za to biedni jak myszy kościelne rycerze, którzy ledwo co zdobyli ostrogi. Została mu jedynie ta stara twierdza, którą zdaniem wszystkich należało obrócić w perzynę, łącznie z kilkoma sąsiednimi gospodarstwami, utrzymującymi rodzinę Valence”ów przy życiu. W oknie komnaty na samej górze było światło. Panował w niej ziąb i wilgoć, która nie schodziła ze ścian nawet w najsuchszą letnią pogodę. Pęknięcia w kamieniach porastał mech, a po podłodze nieustannie coś pełzało. Ale właśnie w tej komnacie przeglądało się w zwierciadle całe bogactwo starej warowni. Alicja Valence zbliżyła twarz do zwierciadła i na krótkie, jasne rzęsy nałożyła czernidło. Kosmetyk ten sprowadzano z Francji. Odchyliwszy się, spojrzała na siebie krytycznie. Do swego wyglądu miała obiektywny stosunek: wiedziała, czym dysponuje i potrafiła jak najlepiej to wykorzystać.                                                                                                                             Ze zwierciadła patrzyła na nią mała owalna twarz o delikatnych rysach, szczupłym, prostym nosie i usteczkach przypominających różany pączek. Najsilniejszym atutem urody Alicji były błyszczące niebieskie oczy w kształcie wydłużonych migdałów. A także jasne włosy, które nieustannie płukała w soku cytrynowym i occie. Naciągnąwszy na czoło Alicji jasnożółtą przepaskę dworka Ela włożyła jej francuski kaptur z ciężkiego brokatu, obramowany szerokim mankietem z pomarańczowego aksamitu.

Alicja rozchyliła wargi, by kolejny raz przyjrzeć się swym zębom. Zęby, krzywe i trochę wystające, były zdecydowanie najsłabszym punktem jej urody. Ale przez lata nauczyła się je zasłaniać, uśmiechać się bez ich obnażania, mówić cicho z lekko pochyloną głową. Maniera ta miała swą dobrą stronę, bo działała na wyobraźnię mężczyzn. Myśleli, że Alicja nie zdaje sobie sprawy, jaka jest piękna i każdy żywił nadzieję, że właśnie jemu będzie dane odkryć przed tym nieśmiałym kwiatuszkiem tajemne uroki tego świata.

Wstała, obciągnęła suknię. Jej szczupłe ciało miało niewiele wypukłości — ani bioder, ani wcięcia w pasie, jedynie małe piersi. Alicja bardzo je lubiła. W porównaniu z ciałami innych niewiast wydawało się wdzięczne i zgrabne.

Przyodziewek jej był bogaty, nie pasujący do tej obskurnej nory. Składała się nań noszona na gołe ciało koszulka z płótna cienkiego jak mgiełka oraz suknia z tego samego ciężkiego niebieskiego brokatu co kaptur. Suknia miała przy szyi głębokie kwadratowe wycięcie; stanik był ciasno dopasowany, spódnica wdzięcznie rozkloszowana, u dołu obszyta białym futrem z królika, z którego zrobiono też szerokie mankiety zwisających rękawów. Do tego pas z niebieskiej skóry wysadzany granatami, szmaragdami i rubinami.

Gdy Alicja tak stała, napawając się swym wyglądem, Ela zarzuciła jej na ramiona brokatową pelerynę podbitą królikami.                                                                                                                  — Nie możesz do niego jechać, pani. Teraz, kiedy masz...                                                                 — . ..poślubić innego — dokończyła Alicja, przypinając do ramion ciężką pelerynę. Ostatnie spojrzenie do lustra wielce ją usatysfakcjonowało. To zestawienie pomarańczowego z niebieskim było wprost porażające. W takim stroju trudno ostać nie zauważoną.                                            — A co ma jedno do drugiego?                                                                                                             — Wiesz, pani, że to grzech. Nie możesz spotykać się z mężczyzną, który nie jest twym małżonkiem.                                                                                                                                                    Alicja prychnęła, układając fałdy na pelerynie.                                                                                    — Chciałabyś, żebym jeździła na schadzki z moim przyszłym? Z drogim Edmundem? — Spytała ironicznie. I zanim Ela zdążyła odpowiedzieć, dodała: — Nie potrzeba, żebyś ze mną jechała. Znam drogę, a poza tym do tego, co robię z Gawinem, nie potrzebuję towarzystwa.     Ela zbyt długo służyła Alicji, by poczuć się zgorszona. Alicja robiła, co chciała i kiedy chciała.  — Pojadę. Ale tylko po to, by mieć pewność, że nie przydarzy ci się, pani, coś złego.               Alicja puściła mimo uszu jej słowa, jak zwykle zresztą. Z ciężkiego lichtarza stojącego obok łóżka wyjęła świecę i podeszła do okutych żelazem dębowych drzwi.                                                   — Teraz bądź cicho — rzuciła przez ramię, otwierając drzwi zawieszone na dobrze naoliwionych zawiasach. Zebrawszy brokatową suknię, przerzuciła ją sobie przez rękę. Nie mogła oprzeć się myśli, że za kilka krótkich tygodni opuści tę walącą się wieżę i zamieszka w rezydencji hrabiego Chatworth, w otoczonym wysokim murem domu z kamienia i drewna.           — Cicho! - rozkazała Eli. Przywarła plecami do wilgotnego muru ciemnej klatki schodowej i uderzeniem w żołądek zmusiła służącą do tego samego, bo właśnie jeden ze strażników ojca przeszedł chwiejnym krokiem koło schodów, by po zawiązaniu trykotów tą samą drogą wrócić na słomiane posłanie. Alicja w porę zdmuchnęła świecę; bała się tylko, czy tamten na dole nie usłyszał jęknięcia służącej. Ale wokół panowała gęsta ciemna cisza starego zamku.                       — Wychodzimy — szepnęła, nie mając czasu ani ochoty wysłuchiwać protestów Eli.                       Noc była jasna i chłodna i, jak się Alicja spodziewała, czekały już na nie dwa konie. Alicja z uśmiechem dosiadła ciemnego ogiera. Później wynagrodzi chłopca stajennego za sumienne spełnianie jej życzeń.                                                                                                                                                      — Pani! — jęknęła zrozpaczona Ela.                                                                                                           Alicja dobrze wiedziała, że gruba służąca nie dosiądzie konia bez pomocy. Ale nie odwróciła się. Nie mogła marnować cennego czasu na stare i bezużyteczne babsko — nie teraz, kiedy czekał na nią Gawin.

Bramę zostawiono dla niej otwartą. Wcześniej padał deszcz i ziemia była mokra, ale w powietrzu czuło się wiosnę. A wiosna niosła z sobą obietnicę... i namiętność.  Kiedy Alicja nabrała pewności, że na zamku nie usłyszą już stukotu kopyt jej konia, nachyliła się nad nim i wyszeptała:                                                                                                                                                   — Ruszaj, czarny diable. Zanieś mnie do umiłowanego. — Ogier stanął dęba, by pokazać, że zrozumiał, po czym wyrzucił daleko przed siebie wyprostowane przednie nogi. Znając drogę, mknął teraz w szybkim galopie. Oddawszy się władzy i mocy tego wspaniałego zwierzęcia, Alicja potrząsnęła głową i wystawiła twarz na wiatr. Gawin. Gawin. Gawin, wystukiwały kopyta, gdy mknęli po ubitej drodze. Umięśnione cielsko konia między jej udami sprawiało, że myślała wyłącznie o Gawinie. O jego dużych męskich dłoniach na jej ciele, o jego sile, która czyniła ją słabą z pożądania, o jego twarzy, kościach policzkowych odbijających światło księżyca, o jego oczach błyszczących nawet w najciemniejszą noc.                                                                                           — Wolniej, mój słodki — cicho powiedziała, ściągając cugle. Teraz, kiedy była już blisko miejsca schadzki, zaczęła ją dręczyć myśl, którą do tej pory udawało się jej odsunąć od siebie, a mianowicie, że Gawin w końcu pewnie usłyszał o jej planowanym zamążpójściu i będzie na nią zagniewany. Wystawiwszy twarz na wiatr, tak długo mrugała oczyma, póki nie pojawiły się w nich łzy. Łzy powinny pomóc. W ciągu minionych dwóch lat rzadko je roniła, bo Gawin nie znosił jej płaczu. Nie, absolutnie ich nie nadużywała; do łez uciekała się tylko w ostateczności.

Westchnęła. Dlaczego nie mogła porozmawiać z Gawinem otwarcie? Dlaczego z mężczyznami trzeba obchodzić się tak delikatnie? Przecież skoro ją kochał, to powinien kochać wszystko, co robiła, nawet jeśli było mu to nie w smak. Ale gdzież tam, marzenie ściętej głowy. Gdyby wyjawiła mu prawdę, porzuciłby ją natychmiast. I gdzie znalazłaby sobie innego kochanka? Na wspomnienie jego ciała, twardego, napierającego, Alicja mocniej przywarła piętami swych miękkich butów do konia. O tak, użyje łez i w ogóle wszystkiego, co się da, by zatrzymać Gawina Montgomery, sławnego rycerza, który w walce nie miał sobie równych... i należał do niej, tylko do niej! Nagle przyszły jej na myśl denerwujące pytania Eli. Skoro pragnęła Gawina, to dlaczego obiecała rękę Edmundowi Chatworthowi, który miał skórę barwy rybiego brzucha, tłuste, miękkie dłonie i wstrętne małe wargi zwinięte w ryjek? Dlatego, że Edmund był hrabią. Nie dość, że jego włości sięgały z jednego końca Anglii na drugi, to jeszcze posiadał dobra w Irlandii, Walii i Szkocji i, jak fama niosła, również we Francji. Alicja oczywiście nie wiedziała, ile naprawdę tego jest, ale wszystko w swoim czasie. Jak już zostanie jego żoną dowie się dokładnie. Głowę Edmund miał równie słabą jak ciało, więc zapanowanie nad nim i jego posiadłościami me zajmie jej dużo czasu. Potem sprowadzi mu dla uciechy kilka dziewek publicznych, sama zaś będzie rządzić majątkami, nieskrępowana żadnymi męskimi zachciankami czy wymaganiami. Alicja pałała namiętnością do przystojnego Gawina, ale nie traciła z tego powodu zdrowego rozsądku. Bo kimże był Gawin Montgomerych? Takim sobie baronem — nie bogatym, nie biednym. Owszem, szermierz wspaniały, mężczyzna silny, przystojny, ale chudopachołek — w każdym razie w porównaniu z Edmundem. Czym byłoby życie z Gawinem? Nocami wypełniałaby je namiętność i esktaza, ale dniami... Gdyby go poślubiła, musiałaby całymi dniami siedzieć w komnacie i zajmować się haftowaniem. Bo jeszcze się łaka nie urodziła, która byłaby w stanie rządzić Gawinem Montgomerym. Jako mąż będzie tak samo apodyktyczny, jak teraz jako kochanek. Ściągnęła cugle. Chciała mieć jedno i drugie — bogactwo i pozycję Edmunda oraz namiętność Gawina. Uśmiechnęła się i poprawiła złote zapinki utrzymujące pelerynę na ramionach. Gawin bez wątpienia ją kocha i tej miłości nic nie zagraża. No bo jak? Czy jakaś niewiasta może się równać z nią urodą?     Zamrugała powiekami. Kilka łez go przekona, że jest zmuszona do poślubienia Edmunda. Gawin to człowiek honoru. Zrozumie, że ona musi podporządkować się woli ojca. Postępując rozważnie, będzie miała jedno i drugie: namiętność Gawina w nocy, a w dzień bogactwa Edmunda.

Gawin stał nieruchomo i czekał. Poruszał tylko mięśniami twarzy — naprężając je i rozluźniając. Od kości policzkowych odbijało się światło księżyca, upodabniając je do stalowych ostrzy. Ściągnął surowo proste, stanowcze wargi. Jego szare oczy były aż czarne od gniewu, niemal tak czarne jak włosy, które zwijały się w loki na wysokości kołnierza wełnianej kurty i wieloletnim, mozolnym ćwiczeniom rycerskim potrafił uzewnętrzniać emocji. Ale w środku kipiał. Tego ranka wiedział się, że niewiasta, którą miłował, miała poślubić innego, i co za tym szło, dzielić z innym łoże, rodzić mu dzieci. W pierwszym odruchu chciał pognać do siedziby Valence”ów i domagać się zaprzeczenia tej wieści. Powstrzymała go jednak duma. A ponieważ ta schadzka była umówiona od dawna, po-stanowił poczekać, aż znowu ujrzy Alicję, weźmie w ramiona i usłyszy z jej ust — jej słodkich ust — to, co spodziewał się usłyszeć. Ze poślubi tylko jego. A tego był pewien.                                                                                                                                  Wytężał wzrok w pustkę nocy i nadsłuchiwał odgłosu kopyt. Okolica jednak tonęła w głuchej ciszy, ciemność znaczyły jeszcze ciemniejsze cienie. Od drzewa do drzewa biegał pies, łypiąc czujnie w stronę Gawina, bo wolał wystrzegać się tego milczącego człowieka. Noc przywołała w Gawinie wspomnienie pierwszego spotkania z Alicją pod całunem gwiaździstego nieba na tej osłoniętej od wiatru polanie. Za dnia można było tędy przejechać i wcale jej nie zauważyć, lecz nocą cienie przekształcały ją w wyścieloną aksamitem czarną szkatułkę, w której mieścił się jedynie klejnot.

Gawin poznał Alicję na weselu jednej z jej sióstr. Chociaż Montgomerowie i Valence”owie sąsiadowali z sobą, rzadko się spotykali. Ojciec Alicji był moczy gębą. Niezbyt troszczył się o swe posiadłości, a żył tak nędznie — zmuszając do tego żonę i pięć córek — jak niektórzy poddani wieśniacy. Gawin udał się na to wesele jako przedstawiciel rodziny, wyłącznie z obowiązku, z którego bracia wykręcili się sianem.

I właśnie na tej kupie łajna ujrzał Alicję. Jego piękną, niewinną Alicję . Z początku nie mógł uwierzyć, że jest siostrą tamtych grubych, brzydkich dziewuch. Ubrana w szaty z najprzedniejszych tkanin, dobrze ułożona, delikatna w obejściu, a jej uroda...

Usiadł i wraz z innymi młodzieńcami po prostu gapił się na nią. Była chodzącą doskonałością — jasne włosy, niebieskie oczy i słodkie usteczka. 0, ileż by dał, żeby się uśmiechnęły. Zapałał do niej namiętną miłością jeszcze nim zamienił z nią słowo. Później, chcąc zająć miejsce u jej boku, musiał użyć łokci. Jego gwałtowność zgorszyła pannę, a jej spuszczone oczy i cichy głos podziałały na niego jeszcze silniej. Była nieśmiała i tak powściągliwa w mowie, że ledwo odpowiadała na jego pytania. Znajdował w niej wszystko, czego pragnął, a nawet więcej — nieskalaną niewinność, a równocześnie kobiecość.

Tej nocy poprosił ,  by go poślubiła. Zaskoczona spojrzała na niego oczyma, które przybrały na moment wygląd szafirów. A potem spuściła głowę i powiedziała coś niewyraźnie o ojcu. Następnego dnia Gawin udał się do niego i poprosił o rękę Alicji, ale tamten zamiast się zgodzić wygłosił jakąś niedorzeczną mowę. O tym, że dziewczyna jest potrzebna matce. Deklamował, jak gdyby powtarzał wyuczony tekst. Żadne argumenty Gawina nie były w stanie zmienić jego zdania.

Gawin odszedł napełniony odrazą, wściekły, że odmówiono mu niewiasty, którą sobie wybrał. Nie odjechał daleko, kiedy ją znowu zobaczył. Miała odkrytą głowę, a jej włosy złociły się w zachodzącym słońcu. Granatowy aksamit sukni podkreślał błękit jej oczu. Czekała , by dowiedzieć się, co powiedział ojciec. Gawin ze złością powtórzył jego słowa i wtedy ujrzał jej łzy. Alicja próbowała je ukryć, ale on je po prostu czuł. Zeskoczył z konia i ją też ściągnął na ziemię. Dalej niewiele pamiętał. Tam ją pocieszał, a za chwilę byli już tu — w tym tajemnym miejscu: ubrania na ziemi, oni w namiętnym zespoleniu. Nie wiedział, czy się wstydzić, czy cieszyć, że ją posiadł. Wszak słodka Alicja nie była wieśniaczką , którą po prostu rzucało się na siano; Alicja to pani, która pewnego dnia zostanie jego panią. No i była dziewicą. Widział krople krwi na jej szczupłych udach.

Dwa lata! Dwa lata minęły od tamtego dnia. Gdyby nie to, że większość tego czasu spędził w Szkocji na patrolowaniu granic, do tej pory wymógłby już na jej ojcu, żeby mu ją oddał. Teraz, kiedy wrócił, zamierzał się tym zająć. W razie potrzeby zwróciłby się nawet do króla. Nie ulegało wątpliwości, że ten Valence jest niespełna rozumu. Alicja opowiedziała Gawinowi o swych rozmowach z ojcem, o tym, jak go prosiła i błagała, wszystko daremnie. Raz pokazała siniak, efekt jej starań. Wtedy o mało nie oszalał. Wyciągnął miecz i chciał wyzwać jej ojca na pojedynek, ale Alicja przywarła do niego i ze łzami w oczach błagała, by nie robił mu krzywdy. Widok jej łez obezwładnił go, schował miecz do pochwy i obiecał, że jeszcze poczeka. Alicja zapewniła go, że  ojciec w końcu się opamięta. Spotykali się więc dalej w tajemnicy, jak niegrzeczne dzieci, j choć sytuacja ta napawała Gawina odrazą. Ale Alicja błagała go, by jej zostawił przekonanie ojca.

    I Gawin zmienił pozycję i ponownie zaczął nadsłuchiwać. Wciąż jednak panowała głucha cisza. Tego ranka dowiedział się, że Alicja ma poślubić obleśnego Edmunda Chatwortha. Chatworth zapłacił królowi dużo pieniędzy, by nie wzywał go na żadne wojny. W opinii Gawina nie był mężczyzną. Nie zasługiwał też na tytuł hrabiego. Żeby Alicja miała poślubić kogoś takiego — to mu się w głowie nic mieściło.

Nagle wszystkie zmysły Gawina wyostrzyły się, bo usłyszał stłumiony stukot kopyt końskich po wilgotnej ziemi. W mgnieniu oka znalazł się przy Alicji, która wpadła mu w objęcia.             — Gawinie — wyszeptała. — Mój słodki Gawinie. — Przylgnęła do niego całym ciałem, jak gdyby czymś przerażona.             Chciał odciągnąć ją od siebie i zobaczyć jej twarz, lecz nie miał odwagi, bo przytulała się do niego tak rozpaczliwie. Gdy na szyi poczuł wilgoć jej łez, cała wściekłość, którą czuł w dzień, gdzieś się podziała. Tulił Alicję do siebie, szepcząc jej do ucha czułe słówka, głaszcząc włosy.                                                                                                                    - Powiedz mi, co się stało? Kto cię skrzywdził?                                                                                   Odsunęła się, by na niego spojrzeć, wiedząc, że w nocy nie widać, czy ma zaczerwienione oczy. — To takie straszne — szepnęła ochryple. — Ja tego nie zniosę.                                                     Gawin zesztywniał, przypomniawszy sobie, co słyszał o jej planowanym zamążpójściu.                         — Więc to prawda?                                                                                                                                Pociągnęła nosem, palcem dotknęła kącika oka i spojrzała na niego przez rzęsy,                                     — Ojca nie da się przekonać. Głodowałam nawet, by zmusić go do zmiany postanowienia, ale on kazał jednej kobiecie... Nie, nie powiem ci, co mi zrobili. Ojciec powiedział... 0, Gawinie, nie mogę ci tego powtórzyć. — Poczuła, że Gawin stężał.                                                                         — Pójdę do niego i...                                                                                                                                         — Nie! — Alicja krzyknęła jak szalona, zaciskając dłonie na jego muskularnych rękach. — Nie wolno ci. To znaczy... — opuściła ręce i powieki. — To znaczy, stało się. Kontrakt małżeński zastał podpisany w obecności świadków. Nic już nie da się zrobić. Gdyby ojciec zrezygnował teraz z wydania mnie za Chatwortha, musiałby zapłacić mu równoważność mego posagu.                       — Ja zapłacę — rzekł Gawin zimno.                                                                                                    Spojrzała na niego zdumiona i w jej oczach zebrało się jeszcze więcej łez.                                                 — To by niczego nie zmieniło. Ojciec nie pozwoli mi ciebie poślubić. Wiesz przecież o tym. 0, Gawinie, co mam robić? Będę zmuszona poślubić człowieka, którego nie kocham. — Spojrzała na niego z taką rozpacz że Gawin przytulił ją mocno do siebie. — Jak zniosę utratę ciebie, kochany? — szeptała mu w szyję. — Jesteś dla mnie jedzeniem i piciem, dniem i nocą. Ja... ja umrę, jeśli ciebie stracę.                                                                                                                                                        — Nie mów tak. Jak możesz mnie stracić? Wiesz, że czuję to samo do ciebie.                            Odsunęła się, by spojrzeć na niego.— A więc mnie kochasz? — spytała, nagle o wiele szczęśliwsza.                                                                                                                                                    — Naprawdę mnie kochasz? Czy mogę na ciebie liczyć, jeśli nasza miłość zastanie poddana próbie?                                                                                                                                                      Gawin zmarszczył czoło.                                                                                                                                 — Poddana próbie?                                                                                                                                  Alicja uśmiechnęła się przez łzy.                                                                                                                          — Czy będziesz dalej mnie kochał, gdy poślubię Edmunda?                                                                                                                          — Gdy poślubisz? — Krzyknął niemal, odpychając ją od siebie.                                                               — Zamierzasz poślubić tego człowieka?                                                                                                             -A mam inny wybór? — Stali w milczeniu. Gawin patrzył na Alicję, która spuściła powieki. — Pójdę więc — powiedziała cicho. Zniknę ci z oczu. Nie będziesz musiał już nigdy mnie oglądać. Prawie  siedziała na koniu, kiedy zareagował. Chwycił ją gwałtownie za ramiona i wpił się w jej wargi, raniąc je. Nie padły żadne słowa, ale nie były potrzebne. Ich ciała rozumiały się wzajemnie, nawet jeśli oni nie mogli się porozumieć. Nieśmiałą panienkę zastąpiła teraz namiętna Alicja, którą Gawin znał już tak dobrze. Niecierpliwie zrywała z niego ubranie i rzucała na ziemię.                                                                                                                                        Kiedy wreszcie stanął przed nią nago, zaśmiała się gardłowo. W wyniku wieloletnich ćwiczeń ciało miał muskularne. Był wyższy ud Alicji co najmniej o głowę, a ona przewyższała wzrostem niejednego mężczyznę. Ramiona miał szerokie, pierś — potężną. W biodrach natomiast był wąski, brzuch miał płaski, mięśnie silnie rozwinięte. Wskutek noszenia ciężkiego rynsztunku jego uda i łydki były jak z żelaza. Alicja zrobiła krok do tyłu i napawała się jego widokiem. Zagiętymi niby szpony palcami przyzwała go do siebie. Gawin przyciągnął Alicję, pocałował jej małe wargi. Otworzyła szeroko usta i językiem zaczęła szukać jego języka. Dotyk sukni działał podniecająco na jego gołą skórę. Przyciągnął Alicję jeszcze bliżej. Jego wargi przesunęły się ku jej policzkowi i dalej ku szyi. Przed nimi była cała noc, którą Gawin zamierzał spędzić na pieszczeniu Alicji.                                                                                                                              — Nie! — Zniecierpliwiła się i odepchnęła go gwałtownie. Jednym ruchem zerwała płaszcz z ramion, nie bacząc na drogi materiał. Zdjęła palce Gawina z klamry swego paska. — Robisz to zbyt powoIi — powiedziała tonem nagany.

Gawin nachmurzył się, ale w miarę jak szaty Alicji spadały na ziemię. zmysły znów zaczęły brać górę. Pragnęła go równie gorąco, jak on jej. Po prostu nie lubiła zbyt długo czekać na zetknięcie się ich ciał.

Gawin chętnie by przez chwilę smakował szczupłe ciało Alicji, ale ona pociągnęła go gwałtownie na ziemię i dłonią natychmiast wprowadziła do swego wnętrza. Przestał myśleć o leniwych pieszczotach czy pocałunkach. Alicja była pod nim i nakłaniała go do pośpiechu. Oparła dłonie na jego biodrach i wydając chrapliwe dźwięki popychała jego ciało ku sobie, silniej, jeszcze silniej. Gawin obawiał się, czy nie sprawia jej bólu, ale ona wyraźnie czerpała z tego przyjemność.

— Teraz! Teraz! Wydała niski, gardłowy okrzyk tryumfu, kiedy posłusznie spełnił jej życzenie.

Jak zwykle prawie natychmiast wysunęła się spod niego i przewróciła na brzuch. To dlatego, że nie potrafiła pogodzić swego niezamężnego stanu z namiętnością, jak mu wielokrotnie tłumaczyła. Gawin wolałby potrzymać ją dłużej w ramionach, bardziej nacieszyć się jej ciałem, a może nawet jeszcze raz ją posiąść. Teraz, gdy pierwsza namiętność została już zaspokojona, nie śpieszyłby się1 wcale. Próbował nie myśleć o pustce, jaką odczuwał. To było tak, jak gdyby tylko spróbował czegoś, na co miał wielki apetyt.

— Czas na mnie — stwierdziła, po czym usiadła i zaczęła się ubierać.

Lubił patrzeć, jak naciągała pończochy na szczupłe nogi. Przynajmniej wtedy zapominał o smutku. Wtem przypomniał sobie, że wkrótce inny mężczyzna będzie miał prawo ją dotykać. Nagie zapragnął zranić ją tak, jak ona zraniła jego.

— Mnie też zaproponowano małżeństwo.

Z pończochą w dłoni Alicja znieruchomiała i spojrzała na niego wyczekująco.

— Z córką Roberta Revedoune”a.

— Przecież on nie ma córki, tylko synów. Obaj od dawna żonaci.

Zdziwiła się. Revedoune był jednym z królewskich hrabiów z takim majątkiem, przy którym posiadłości Edmunda wyglądały jak gospodarstwo wieśniaka. Wprawdzie zabrało to jej trochę czasu — Gawin był wtedy w Szkocji — ale zrobiła przegląd wszystkich najbogatszych ludzi w Anglii, nim zdecydowała, że najłatwiej będzie jej złapać Edmunda.                                                                                                                       — To nie słyszałaś, że obaj zmarli przed dwoma miesiącami na zarazę morową?                              Popatrzyła na niego zdumiona.                                                                                                               -Ale nigdy nie było mowy o córce.

-Młoda dziewczyna o imieniu Judyta, młodsza od braci. i, że matka szykowała ją do klasztoru. Dlatego trzymają ją zamkniętą w domu ojca.

- I tobie zaproponowano, żebyś ją poślubił? Przecież ona będzie dziedziczyć po ojcu. To bogata niewiasta. Czemu zaproponowano ją właśnie... — przerwała, bo przypomniała sobie, że powinna ukrywać swe myśli przed Gawinem.

Odwrócił się od niej, by nie mogła zobaczyć, jak ściągnęła mu się twarz. Jego goła pierś, ciągle jeszcze trochę spocona, lśniła w świetle księżyca.

- Czemu zaproponowano takie bogactwo Montogomery”emu? - dokończył za nią lodowatym głosem. Kiedyś jego ród był tak bogaty, że obudził zazdrość króla Henryka IV. Ogłosiwszy ich zdrajcami postanowił zniszczyć. I udało mu się. Dopiero teraz,  w sto lat później, zaczęli odzyskiwać to, co niegdyś utracili. Ale pamiętano o ich pozycji i nikomu nie trzeba było przypominać, kim niegdyś byli Montgomery”owie.

— Byśmy go razem z braćmi bronili — odparł po chwili.

— Ziemie Revedoune”a od północy graniczą z naszymi, a on się boi Szkotów. Zrozumiał, że będzie bezpieczny, jeśli połączy się z naszą rodziną. Poza tym jeden z dworskich śpiewaków słyszał, jak Revedoune zachwycał się, że Montgomery”owie wydali na świat tylu synów. Wydaje się więc, że dostaję jego córkę po to, by płodzić synów.

Alicja była już prawie ubrana. Patrzyła na niego w zamyśleniu.

- Dzięki temu małżeństwu twój najstarszy syn otrzyma tytuł hrabiego i ty również, po śmierci jej ojca.

Gawin odwrócił się gwałtownie. Nawet mu to do głowy nie przyszło. Dziwne, że Alicja, która przecież nie dbała o dobra materialne, pomyślała o tym.

— Więc poślubisz ją? — spytała, stojąc nad nim i przyglądając się, jak on w pośpiechu wkłada ubranie.

— Nie podjąłem jeszcze decyzji. Zaproponowano mi to małżeństwo zaledwie dwa dni temu, a ja myślałem...

— Widziałeś ją? — przerwała mu Alicja.

— Kogo? Córkę Revedoune”a?

Zacisnęła zęby. Czasami mężczyźni byli straszliwie tępi. Ale opanowała się.

— Ona jest bardzo piękna, ja wiem — powiedziała płaczliwie.

— Zapomnisz o mnie, kiedy ją poślubisz. Gawin wstał z ziemi. Sam już nie wiedział, czy złościć się na nią, czy nie. Mówiła o tych zaślubinach tak, jak gdyby nie miało to żadnego znaczenia dla ich związku.

— Nie widziałem jej — odparł cicho. Nagle wydało mu się, że ta noc go osaczyła. Chciał, by Alicja zaprzeczyła plotkom na temat swoich zaślubin, a tymczasem to on zaczął opowiadać o swym ewentualnym ożenku. Zmęczyła go złożoność kobiecej psychiki, zatęsknił za zdrowym rozsądkiem i żelazną logiką swych braci.

— Nie wiem, co będzie.

Wziął niezadowoloną Alicję za rękę i poprowadził do konia.

— Kocham cię, Gawinie — zapewniła go pośpiesznie. — Cokolwiek się stanie, będę cię zawsze kochała i pragnęła.

Podsadził ją na siodło.

— Musisz wrócić, zanim ktoś odkryje twoją nieobecność. Nie chcielibyśmy, by doszło to do odważnego i szlachetnego Chatwortha, prawda?

— Jesteś okrutny — powiedziała, ale tym razem głos jej nie zabrzmiał płaczliwie. — Czy karzesz mnie za coś, na co nie mam wpływu, co nie leży w mojej mocy?

Nie odpowiedział.

Gdy pochyliła się, by go pocałować, poczuła z przerażeniem, że Gawin myślami jest już gdzie indziej. Spięła konia i pogalopowała w noc.

Było już bardzo późno, kiedy Gawin ujrzał na horyzoncie zamek Montgomerych. Gdy pazerny król zagarnął wszystkie ich włości, zostały im tylko te mury. Montgomery”owie żyli w nich od ponad czterystu lat — od zdobycia Anglii przez Wilhelma, z którym przybyli z Normandii już jako bogaty i potężny ród.

W ciągu tych stuleci zamek rozbudowywano, umacniano i zmieniano, póki murami o grubości czternastu stóp nie otoczono ponad trzech akrów. Obszar ten w środku podzielony był na dwie części.

W zamku dolnym mieszkała służba, załoga twierdzy, a także setki innych ludzi oraz zwierząt, potrzebnych do sprawnego funkcjonowania warowni. Zamek dolny miał również za zadanie bronić zamku górnego, gdzie mieszkali czterej bracia Montgomery”owie z wasalami. Stał na szczycie wzgórza, za którym przepływała rzeka. W odległości pół miii wycięto wszystkie drzewa, by wróg nie mógł zaatakować z ukrycia. Przez cztery stulecia forteca ta opierała się najazdom. Gawin popatrzył z durną na majaczące w oddali mury, będące jego domem. Podjechał do miejsca, gdzie do zamku wpływała rzeka, tam zsiadł i poprowadził konia wąskim korytarzem. Poza bramą od fontu było to jedyne wejście do zamku. Główną bramę osłaniała spuszczana na łańcuchach ciężka krata, u góry zakończona kolcami. Żeby ją podnieść teraz, w nocy, strażnicy musieliby zbudzić co najmniej pięciu ludzi. Dlatego udał się do tylnego wejścia. Do przebycia miał ćwierć miii korytarza między murami o wysokości ośmiu stóp, cała, noc strzeżonymi przez spacerujących po nich uzbrojonych strażników. Idąc stale odpowiadał na ich wezwania. Nikt, komu życie było miłe, nie odważyłby się spać w czasie służby.                                                                                                                                   Za rządów obecnego króla, Henryka VII, większość zamków zaczęła chylić się ku upadkowi. Zasiadając przed szesnastu laty na tronie, a było to w roku pańskim 1485, Henryk postanowił, że położy kres panowaniu magnatów. Zakazał więc utrzymywania prywatnych wojsk, a kontrolę nad produkcją prochu powierzył ministrom. Gdy możnowładcy przestali ciągnąć korzyści z prywatnych wojen, utrzymanie zamków warownych stało się dla nich zbyt kosztowne. Jeden po drugim opuszczali grube mury i przenosili się do dworów.

Ale były również rodziny, które dzięki mądremu zarządzaniu i ciężkiej pracy potrafiły zachować stare warownie w dobrym stanie. Do nich należeli Montgomery”owie, rodzina, która cieszyła się szacunkiem całej Anglii. Ojciec Gawina wprawdzie wybudował solidną, wygodną rezydencję dla swych pięciorga dzieci, ale nie gdzieś na zewnątrz, lecz w obrębie zamku górnego.

Znalazłszy się na dziedzińcu zamkowym Gawin stwierdził, że panuje tam niezwykły jak na tę porę ruch.

— Co się stało? — spytał chłopca stajennego, oddając mu konia.

— Panowie właśnie wrócili od pożaru, który wybuchł na podgrodziu.

— Groźny?

— Nie, sire. Spłonęło kilka domów mieszczan. Panowie niepotrzebnie się turbowali. — Wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że czasami panów jest trudno pojąć.

Zostawił go i wszedł do dworu wybudowanego przy starej kamiennej wieży, która teraz służyła co najwyżej jako magazyn, bo bracia woleli mieszkać w wygodnym, dużym domu. Kilku rycerzy przygotowywało się właśnie do snu. Skinąwszy im ręką, Gawin pobiegł szerokimi dębowymi schodami do swych komnat na drugim piętrze.

-A o to i nasz  brat, co chadza własnymi drogami - zawołał  Raine na jego widok. — Prawda, Miles, że Gawin włócząc nocami nie wiadomo gdzie, zaniedbuje obowiązki? Gdyby nie my spłonęłoby pół wioski.

Raine, trzeci z braci, był z nich najniższy i najbardziej krępy. Zaliczał się do silnych, twardych mężczyzn. Potrafił wyglądać groźnie i na polu bitwy rzeczywiście budził postrach, normalnie jednak — tak jak w tej chwili — jego niebieskie oczy śmiały się a w policzkach tworzyły się głębokie, podłużne bruzdy.

Gawin skinął swym młodszym braciom, ale się nie uśmiechnął. Miles, którego ubranie było czarne od sadzy, nalał do pucharu wina i podał je Gawinowi.

— Dostałeś jakieś złe wiadomości? — spytał. Miles był najmłodszym braci, poważnym mężczyzną o szarych, żywych oczach, którym nic nie mogło umknąć. Uśmiech rzadko gościł na jego twarzy.

— Coś się stało? — stropił się Raine.

Gawin wziął wino i usiadł ciężko w ustawionym przy palenisku fotelu z drzewa orzechowego. Znajdowali się w ogromnej sali. Podłoga była tu dębowa, przykryta tu i ówdzie wschodnimi  kobiercami; na ścianach wisiały wełniane gobeliny ze scenami polowań i wypraw krzyżowych, sufit zaś tworzyły wygięte w łuk ciężkie belki, dekoracyjne i funkcjonalne zarazem; odstępy między nimi wypełniono białym gipsem. Jak zwykle w męskich komnatach ogromne, ciemne meble były przesadnie rzeźbione. W południowej ścianie było okno dzielone kamie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin