Księżyc w nowiu oczami Edwarda 1-3.doc

(236 KB) Pobierz
Fanfiction autorstwa fanów twórczości Stephenie Meyer z : http://www

Fanfiction autorstwa fanów twórczości Stephenie Meyer z : http://www.twilightseries.fora.pl/

Autor: Evi

Księżyc w Nowiu, rozdział I "Przyjęcie", strona 26.



1 Przyjęcie
 

 

Widziałem, jak bardzo Bella nie chce wychodzić, jak bardzo nie chce spędzać czasu z moją rodziną udając szczęśliwą ze swoich osiemnastych urodzin, z wielkiego tortu, czy prezentów. Nie chciałem, by cierpiała.
Ale z drugiej strony wiedziałem, że to ja i tylko ja byłem temu wszystkiemu winien. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, gdyby traktowała mnie, jak każdy normalny człowiek - to jest ze strachem, nieraz mieszanym z wstrętem - żyłaby normalnie. I jak każdy normalny człowiek, cieszyłaby się ze swoich osiemnastych urodzin. Nie mogłem dopuścić, by coś ją omijało. I tak wiele już traciła, zyskując mnie. Nieporównywalnie więcej.
Charlie oczywiście zgodził się na wyjście Belli. Wszystko, byleby móc obejrzeć mecz.
Uśmiechnąłem się. Ludzie są tacy przewidywalni, nawet bez grzebania w ich umysłach.
Delikatnie ująłem rękę swojej ukochanej i poprowadziłem ją do furgonetki. Otworzyłem jej drzwiczki od strony pasażera, czekając, aż wsiądzie. Posłała mi dziwne, badawcze spojrzenie, po czym umościła się na fotelu. Cóż. Jak zwykle nie wiedziałem, o czym też może myśleć ta skryta istota. Ona zdecydowanie nie była przewidywalna. Jej umysł na zawsze pozostanie dla mnie zagadką.
Zamknąłem za nią drzwiczki i usiadłem za kierownicą. Przekręciłem kluczyk w stacyjce - ryk silnika standardowo niemal przyprawił mnie o zawał. A raczej przyprawiłby, zważając na pewne uszczerbki w moim organizmie. Osoba bez serca raczej nie mogła dostać zawału.
Wrzuciłem bieg i ruszyliśmy. Gdy minęliśmy granicę miasteczka, miałem tego wozu już po dziurki w nosie. Patrząc na deskę rozdzielczą uparcie przedstawiającą 80km/h i ani kilometra więcej, uświadomiłem sobie, że szybciej byłbym w stanie się czołgać.
- Na miłość boską, zwolnij - zdenerwowała się nagle Bella.
Odwróciłem głowę od starej tarczy i spojrzałem na nią błagalnie.
- Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne, sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy...
Westchnąłem. Jakże wspaniale Bella by się prezentowała w takim cudzie. I jaka byłaby to dla mnie ulga - nie musiałbym się zamartwiać, czy dojedzie do szkoły (nigdzie indziej chyba nie puściłbym jej tym wrakiem!) w jednym kawałku. Furgonetka wyraźnie zbliżała się powoli do swojej śmierci. Naturalnej oczywiście. Nigdy nie zraniłbym Belli, psując jej samochód. Wiedziałem, jak go kocha.
Zaśmiałem się w duchu. Tak, Bella zdecydowanie kocha same potwory niewarte jej miłości.
- Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny? - spojrzała na mnie podejrzliwie.
Ze wszystkich sił starałem zachować się powagę. Nie, nie kupiłem jej nic. Ale to chyba nie znaczy, że nie mogłem zrobić czegoś sam? Mimowolnie się uśmiechnąłem. Udało mi się ją przechytrzyć.
- Nie wydałem na ciebie ani centa - odparłem spokojnie.
- Twoje szczęście.
Ach, ta jej upartość! Każdy normalny człowiek cieszyłby się z przyjęcia urodzinowego na jego cześć, z prezentów tym bardziej. I jak tu takiej dogodzić?
- Wyświadczysz mi przysługę? - zapytałem, poważniejąc.
- Zależy jaką.
Westchnąłem. Najlepiej będzie wyłożyć kawę na ławę. Bez zbędnych ceregieli.
- Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę serca i przestań się dąsać.
- Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.
Nagle sobie coś przypomniałem.
- Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić...
- Tak?
- Mówiąc "oni", mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.
Jej reakcja była natychmiastowa. Usłyszałem przyśpieszające tętno, odetchnęła głęboko.
- Wszystkich? Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?
- Emmettowi bardzo na tym zależało.
- A Rosalie? - głos jej mimowolnie zadrżał, gdy wymawiała jej imię.
- Wiem, wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.
Zapadła cisza. Spojrzałem w kierunki Belli. Jej twarz była odwrócona w stronę bocznego okna. Ciszę wypełniały jedynie ryki furgonetki i bicie jej tętna. Nie przeszkadzałem jej, wiedziałem, że musi sobie to wszystko poukładać. Skupiłem się na jej sercu. Powoli wracało do zwyczajnego, rytmicznego bicia. Jak zwykle, oddałem się całkowicie temu najpiękniejszemu dla mnie dźwiękowi na całym świecie. Gdybym mógł, pewnie spędziłbym miesiące, może nawet lata nasłuchując tego odgłosu. Właściwie, to spędzałem tak każdą noc. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem. Co wieczór zasypiała bezpiecznie w moich ramionach, ciepła, krucha, delikatna... I co rano budziła się z uśmiechem na twarzy, jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie, co było oczywiście nieprawdą. Nikt nigdy nie mógłby być szczęśliwszy niż ja teraz. Miałem ją. Miałem sens swego istnienia. Gdybym mógł oddałbym jej swoje zimne serce na tacy, oddałbym jej wszystko. Problemem było jedynie to, że Bella nie chciała ode mnie nic, prócz mojej miłości. A było to tak mało, przynajmniej jak dla niej. Mnie samego nieraz przytłaczała siła mojego uczucia. Nigdy nie sądziłem, że można kogoś tak mocno kochać.
- Skoro nie pozwalasz sobie kupić mi audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na urodziny? - spytałem, niby to swobodnie, ale byłem naprawdę ciekaw jej odpowiedzi. Może jednak istniało coś, co mógłbym jej dać i z czego byłaby zadowolona?
Odwróciła głowę w moją stronę. Na jej twarzy malował się dziwny niepokój.
- Wiesz, o czym marzę - wyszeptała ledwo dosłyszalnie.
Natychmiast poczułem ogarniającą mnie wściekłość, jak za każdym razem, kiedy Bella poruszała ten przerażający mnie temat. Nienawidziłem rozmów o tym, nie chciałem poświęcać nawet jednej setnej myśli tej sprawie. I po cóż zadawałem to bezsensowne pytanie?!
- Starczy już, Bello. Proszę.
- Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje...
Mimowolnie warknąłem. Wiedziałem, że żartuje, ale nic dotyczącego tej kwestii mnie nie bawiło.
- To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka - powiedziałem hardo.
- To nie fair!
Rozwścieczony, zacisnąłem zęby, powstrzymując się od kolejnego komentarza. Nie chciałem kontynuować tej kłótni.
Do końca jazdy, w aucie panowała cisza. Jeśli ciszą można oczywiście było nazwać akompaniament warkotu silnika starej, zardzewiałej furgonetki. Skręciliśmy w leśną drogę i kilka minut później byliśmy już pod domem.
We wszystkich oknach paliły się światła, gdzieniegdzie wisiały różnokolorowe lampiony a na schodkach prowadzących na werandę stały ogromne wazony róż. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy Alice nie urodziła się przypadkiem w epoce baroku. Albo czy nie była po prostu bezduszną sadystką.
Spojrzałem na Bellę. Patrzyła w stronę przyozdobionej werandy i cicho jęknęła. Jeśli już teraz była załamana, to strach było wprowadzać ją do środka.
Popatrzyła w moją stronę swoimi czekoladowymi oczami, które teraz były szeroko otwarte. Usta miała wygięte w podkówkę. Wyglądała tak uroczo! Nie, nie mogłem się na nią wściekać. Nie potrafiłem.
- To przyjęcie na twoją cześć. Doceń to i zachowuj się przyzwoicie - czułem się, niczym ojciec strofujący niegrzeczną córkę, ale co poradzić. Nie chciałem zranić swoich bliskich. A Bella powinna spędzić swoje urodziny jak należy. Nie mogłem jej ograniczać, odbierać niczego, co ludzkie.
- Wiem, wiem - wymamrotała cicho spuszczając wzrok.
Wyszedłem, w swym naturalnym tempie dotarłem do drugiej strony wozu i otworzyłem jej drzwiczki.
- Mam pytanie - zaczęła wygramoliwszy się z samochodu z moją pomocą.
No nie, i znowu się zaczyna. Tylko dlaczego teraz?
- Jak wywołam ten film, to będziecie widoczni na zdjęciach? - spytała nieśmiało zezując na nowy aparat od Charliego.
Chociaż starałem się okazać powagę, nie wytrzymałem. Mimowolnie wybuchnąłem śmiechem. Ona naprawdę była najbardziej uroczą istotą pod słońcem!
Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, wziąłem sens mego istnienia za rękę i poprowadziłem oświetlonym trawnikiem w stronę domu.

Otworzyłem szeroko drzwi. Cała moja rodzina natychmiast wykrzyknęła: "Wszystkiego najlepszego, Bello!".
Westchnąłem. Zdecydowanie oglądali za dużo amerykańskich filmów. Dziwne, że nie wyskoczyli wszyscy razem zza kanapy.
Spojrzałem na Bellę. Jej mina świadczyła, że jedyne, o czym marzy, to prysnąć stąd jak najszybciej. Objąłem ją i pocałowałem w głowę. Jak zwykle, trochę oszołomił mnie subtelny, słodki zapach jej skóry, ale tylko uśmiechnąłem się do siebie. Nie sprawiał mi on takiego bólu, jak kiedyś.
Wszyscy po kolei zbliżali się składać życzenia. Bella, wyraźnie skrępowana, dziękowała wszystkim z większą zawziętością, niż wymagałaby tego sytuacja. Chyba jednak przesadzili. Dziewczyna zaraz mogła zemdleć ze nerwów.
Gdy wszystkie formalności zostały już za nami, Emmett spojrzał porozumiewawczo na Alice. Cóż, patrząc na jego zachowanie, mogłem spokojnie stwierdzić, że dobrym aktorem to on nie był.
- Muszę teraz wyjść na moment. Tylko powstrzymaj się przed robieniem głupstw, kiedy mnie nie będzie! - krzyknął do niej na odchodnym głośno rechocząc, po czym zniknął za drzwiami.
- Postaram się - odparła poważnie Alice, po czym podeszła do Belli i uściskała ją. - Czas otworzyć prezenty! - zawołała uradowana i pociągnęła ją za sobą w stronę stołu, na którym stały trzy paczuszki.
Poszedłem posłusznie za Bellą, ciągnącą mnie delikatnie za rękę. Zdecydowanie potrzebowała mojego wsparcia. Alice była bezwzględna.
- Mówiłam ci, Alice, że nie chcę żadnych... - zaczęła, ale ta jedynie zachichotała.
- Ale cię nie posłuchałam - Alice sięgnęła po prezent od Rose, Jaspera i Emmetta i podała go Belli. - Masz. Otwórz ten pierwszy.
Bella sięgnęła po prezent, spojrzała na karteczkę przyklejoną do brzegu opakowania i nieśmiało rozerwała papier. Spod niego wychynęło opakowanie radia samochodowego. Puste, oczywiście.
- Ehm... Dzięki - mruknęła tylko. Byłem pewien, że nie wiedziała nawet, co mogło uprzednio mieścić się w tym pudełku.
Usłyszałem, jak Rose zaśmiała się bezgłośnie. Była oczywiście niezmiernie dumna, że wprowadziła Bellę w zakłopotanie. Tak, to był zdecydowanie jej pomysł.
Nagle rozległ się też śmiech Jaspera - ten był jedynie rozbawiony emocjami, jakie odbierał od zdezorientowanej Belli.
- To radio samochodowe z wszystkimi bajerami - zaczął wyjaśniać wciąż się uśmiechając. - Do twojej furgonetki. Emmett właśnie je instaluje, żebyś nie mogła go zwrócić.
Spojrzała na niego zszokowana i jakby lekko zawiedziona. No tak, gdyby nie zamontował go teraz, pewnie schowałaby je gdzieś na dnie szafy.
- Dziękuję, Jasper. Dziękuję, Rosalie. - tej nie było nawet za co dziękować. - Dzięki, Emmett!
Do naszych uszu doszedł głupkowaty śmiech Emmetta. Niemal jęknąłem. Cóż za wspierająca rodzinka. I jak tu ma się Bella nie załamać?
Jednak ona również się zaśmiała. Spojrzałem na nią zaskoczony. Jest nieprzewidywalna. Ale po chwili poczułem ulgę, na szczęście poprawił jej się nastrój.
- A teraz mój i Edwarda. - zapiszczała Alice. Podała jej paczuszkę.
Bella spojrzała na mnie oburzona.
- Obiecałeś! - wykrzyknęła z wściekłością. A przynajmniej próbowała. Najwyraźniej i jej trudno było się na mnie wściekać. Powstrzymałem się od uśmiechu.
- Zdążyłem! - wrzasnął Emmett zatrzymując się tuż przy mnie.
Podszedłem jeszcze bliżej Belli i poprawiłem delikatnie niesforny kosmyk jej cudownych włosów, upajając się jednocześnie ich zapachem. Wyraźnie poczułem jak przyśpieszyło jej tętno.
- Nie wydałem na ciebie ani centa.
Spuściła wzrok na srebrny pakunek.
- Dobrze. Zobaczmy co to. - mruknęła tylko i zaczęła odrywać papier.
Nagle usłyszałem głos Alice.
Edward!
Spojrzałem na nią zdezorientowany. Wzrok miała zamglony. Natychmiast wsłuchałem się w jej wizję. Ale było już za późno, wizja właśnie zaczęła się spełniać.
- Cholera - powiedziała cicho Bella i ujrzałem kropelkę krwi ściekającą z jej palca, gdy papier wbił się w jej skórę.
Natychmiast poczułem tą nieporównywalną do niczego innego woń. Delikatnie rozchodziła się po całym moim ciele, szybko, a zarazem i długo, jakby chciała przedłużyć moje męki, doprowadzając każdą komórkę mego ciała do agonii. Moje usta napełniły się jadem, potwór zaczął głośno zawodzić w mojej głowie.
Nie! Musiałem się opanować. Przestałem oddychać, odwróciłem wzrok od dłoni Belli.
Wszystko te emocje przepłynęły przeze mnie w ułamku sekundy.
Nagle usłyszałem syk Jaspera.
Tak! - rozległ się krzyk w jego głowie, a więc i w mojej.
- Nie! - ryknąłem, jakby odpowiadając na jego myśl i rzuciłem się w kierunki Belli. Nie zastanawiając się, co robię, pchnąłem ją w kierunku stołu. Usłyszałem trzask tłuczonego szkła. Jednak nie to było teraz istotne. Musiałem bronić Belli przed wściekłym, spragnionym jej krwi wampirem.
Jasper wybił się właśnie z kucków w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Bella. Również wyskoczyłem, by stanąć mu na drodze. Złapałem go wpół, moje uszy wypełniło warknięcie, które wydawał z siebie nie przypominający teraz w najmniejszym aspekcie człowieka, mój brat.
Po chwili poczułem, że ktoś pomaga mi ujarzmić napastnika. Ujrzałem Emmetta, jak łapie Jaspera od tyłu.
Donośny charkot, dobywający się wciąż z jego ust nie był jednak w stanie zagłuszyć bicia serca Belli, jej przyśpieszonego oddechu. Spojrzałem na nią. Z trudem łapiąc powietrze, patrzyła przerażona w moim kierunku. Zupełnie, jakby to mnie się bała...
Gdyby moje serce było wciąż tam, gdzie być powinno, zapewne pękłoby wpół.


2 Szwy

 

- Emmett, Rose, wyprowadźcie Jaspera na zewnątrz, proszę - głos Carlisle'a sprowadził wszystkich na ziemię.
Rozejrzałem się nieprzytomnie. Wszyscy stali niczym sparaliżowani wokół mnie, nikt prócz Carlisle'a nawet nie udawał, że oddycha. W rogu pokoju, najbardziej oddalona od wszystkich stała Esme, wyraźnie spięta, patrzyła uparcie w okno. Słyszałem jej myśli, pełne sprzeczności. Z jednej strony pragnęła podbiec do Belli i pomóc jej wstać, z drugiej zaś obawiała się, że byłaby w stanie jedynie rozszarpać ją na strzępy. Odruchowo obnażyłem jeszcze szerzej swoje zęby, jednak po chwili na powrót się uspokoiłem. Kto dopiero co przed chwilą musiał ujarzmiać potwora wrzeszczącego z pragnienia w swojej głowie? Nie byłem wcale od niej lepszy.
Metr ode mnie stał Carlisle. Wyraźnie niepokoił się, choć z jego twarzy nie można było wyczytać nic prócz opanowania.
Błagam, niech go natychmiast stąd wyprowadzą! - usłyszałem jego myśli.
- Idziemy, Jasper. - powiedział zdecydowanie Emmett, poprawiając uścisk.
Jasper zaczął się szarpać, wyciągając głowę w kierunku Belli. Warknąłem wściekły, ujrzawszy w jego myślach brutalne wizje jego i Belli w rolach głównych.
Rosalie podeszła swobodnie i stanowczo odsunęła mnie od Jaspera, po czym złapała go w pasie i wyprowadziła razem z Emmettem.
Może wreszcie coś do nich dotrze. Może Edward przejrzy na oczy... Tutaj nie ma miejsca dla Belli - jej myśli raniły mnie, niczym sztylety wbijane jeden za drugim prosto w serce. A raczej w miejsce, gdzie powinno ono się mieścić.
Nie.
Słowami czy myślami Rosalie nie mogłem się nigdy przejmować. Nie warto. Była jedynie pustą lalą, zazdrosną o Bellę i miłość, jaką darzyli ją pozostali członkowie naszej rodziny.
Mimo to, gdzieś głęboko we mnie, cichy głosik wbrew wszystkiemu przyznawał jej rację. Co ona, delikatna, krucha Bella, robiła wśród wiecznie spragnionych krwi potworów? Nie należeliśmy do jej świata. Nie powinniśmy w ogóle po nim stąpać.
Poczułem jeszcze większy ból w klatce piersiowej. Nie o tym należało teraz myśleć. Musiałem bronić mojej miłości. Musiałem bronić mojej delikatnej, kruchej Belli.
Pochylony do przodu, nasłuchiwałem odgłosów z zewnątrz. Słyszałem, jak Emmett cierpliwie uspokaja Jaspera. Głosy coraz bardziej się oddalały.
Po chwili ujrzałem Esme, wychodzącą pośpiesznie za nimi.
- Tak mi przykro, Bello - zawołała wyraźnie zawstydzona swoją słabością.
- Będziesz mi potrzebny, Edwardzie - mruknął Carlisle.
Nie zwróciłem większej uwagi na jego słowa, wciąż nasłuchiwałem.
Już w porządku - usłyszałem myśli Emmetta, jakby ten domyślał się, że czekam na jakiś sygnał.
Wyprostowałem się, ale wciąż tkwiłem w tym samym miejscu. Nie mogłem oderwać nóg od drewnianych paneli, zupełnie, jakby ktoś trzymał mnie na niewidzialnym magnesie. Powoli odwróciłem głowę w stronę swego ojca.
Carlisle klęczał pochylony nad Bellą i badał jej zakrwawioną rękę. Przyjrzałem się ranie - ciągnęła się od nadgarstka aż po zagięcie jej łokcia. No tak. Pchnąłeś ją na szklany stół. Czego innego mogłeś się spodziewać?
Alice posłała mi ukradkowe spojrzenie, ale myślami była daleko. Jakieś trzy kilometry stąd, gdzie jej ukochany dochodził do siebie pilnowany przez swoje rodzeństwo.
- Proszę - podała Carlisle'owi ręcznik.
- W ranie jest za dużo szkła - pokręcił głową, po czym oderwał kawałek obrusa i zawiązał go w formie opaski uciskowej na ręce Belli.
Wciąż nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy. Ba, nie byłem nawet w stanie się ruszyć! Uparcie wpatrywałem się w skupioną twarz Carlisle'a.
- Bello, czy odwieźć cię do szpitala, czy wolałabyś, żebym zajął się tobą na miejscu? - zapytał ją ojcowskim tonem.
- Żadnego szpitala - wymamrotała szybko Bella, wyraźnie zamroczona. Zapomniałem już, jak reagowała na zapach krwi. O ironio, zapach ten odrzucał nas teraz oboje. Co prawda, z niewielką różnicą. Jej było od niego niedobrze. Ja zaś, najzwyczajniej w świecie, nie chciałem jej zabić.
Byłem potworem.
- Pójdę po twoją torbę - rzuciła Alice i zniknęła na schodach. Nawet nie zastanawiałem się, do kogo skierowała swoje słowa.
- Zanieśmy ją do kuchni. - zaproponował Carlisle, ale nie końca to do mnie dotarło. Wciąż stałem nieruchomo.
Edwardzie, no rusz się! Ona krwawi!
Ocknąłem się z odrętwienia i spojrzałem mimowolnie na Bellę. W jej oczach nie dostrzegłem nic, prócz przerażenia i szoku. Usta miała lekko uchylone, oczy szeroko otwarte.
Spokojnie, tylko spokojnie..., upomniałem się w myślach. Zachowuj się naturalnie.
Delikatnie podniosłem spiętą z nerwów Bellę, wpatrzoną we mnie z przerażeniem, zaniosłem do kuchni i posadziłem na drewnianym krześle. Patrzyłem w przestrzeń, starając się zachować jak najbardziej normalny wyraz twarzy.
- Poza tym nic ci nie jest? - spytał Carlisle Bellę.
Człowieku, zastanów się, chciałem wykrzyczeć mu w twarz. Naprawdę myślisz, że poza tym, że cierpi katusze fizyczne nic jej nie jest?! Spójrz na nią! Ona się boi o własne życie. I to z naszego powodu.
Czułem, że z bezsilności zaraz się rozpłaczę. Swoją drogą ciekawe, czy wampir byłby w ogóle w stanie zapłakać?
- Wszystko w porządku - odparła dzielnie, siląc się na spokój.
Wokół mnie krzątała się Alice, przygotowując miejsce pracy dla Carlisle'a, nie zwracałem jednak na nią uwagi.
Biedaczysko. - pomyślała do siebie, zerkając na mnie.
Powstrzymałem się, by nie warknąć. Alice nawet w jednej setnej nie była świadoma tego, co teraz czułem.
Spróbowałem zaczerpnąć powietrza. To był poważny błąd.
Moje nozdrza na powrót wypełniła paląca woń czerwonego płynu, spływającego delikatnie po nadgarstku niewinnej, bezbronnej dziewczyny siedzącej nieopodal mnie. Dziewczyny, będącej wszechświatem mężczyzny, który jedyne, czego teraz pragnął to wgryźć się w jej miękkie, ciepłe ciało i wyssać z niego życie. Poczułem się, jakby moje ciało spalano na stosie, rozdzierano je na strzępy, przygniatano ze wszystkich stron niewidzialnymi siłami. Jakby to wszystko działo się naraz, w jednej chwili. Ból był dotkliwszy niż kiedykolwiek. Bezlitosny potwór w mojej głowie podsuwał mi pod oczy różne obrazy, z każdą chwilą coraz bardziej brutalne... Moje dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści.
Poczułem do siebie obrzydzenie, jakiego w życiu jeszcze nie zaznałem. Przymknąłem na moment powieki, by jakoś doprowadzić się do porządku.
Na powrót przestałem oddychać i po chwili stałem już opanowany obok wciąż zdezorientowanej Belli, którą opatrywał Carlisle. Patrzyłem pustym wzrokiem na drobne szkiełka, leżące na blacie stołu, które doktor delikatnie wyciągał jedno za drugim z ręki Belli.
Nienawidziłem siebie.
- Idź już, nie męcz się - powiedziała nagle podnosząc na mnie wzrok.
Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie mogłem uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Poczułem się jeszcze gorzej niż przed chwilą.
- Poradzę sobie - odparłem hardo, wściekły na siebie, wściekły na nią. Na wszystkich.
- Nikt ci nie każe odgrywać bohatera - ciągnęła. - Carlisle opatrzy mnie i bez twojej pomocy. Idź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Patrzyłem, jak krzywi się z bólu nad swoją ręką.
- Poradzę sobie - powtórzyłem uparcie. Musiałem.
- Musisz być takim masochistą?
Nagle włączył się Carlisle.
- Edwardzie, sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziesz odnaleźć Jaspera, zanim oddali się za daleko. Na pewno jest załamany. Wątpię, by ktokolwiek oprócz ciebie mógł teraz przemówić mu do rozumu.
Swoją obecnością nie pomagasz jej dojść do siebie. - dodał w myślach.
Wytrzeszczyłem jeszcze szerzej oczy.
- Tak, tak, idź poszukać Jaspera - zawtórowała mu Bella.
- Zróbże coś pożytecznego - dodała Alice.
Spojrzałem wściekły na swojego ojca i siostrę, po czym odwróciłem się napięcie i wyszedłem w mrok.
Spojrzałem w górę. Niebo jak zwykle przykryte było grubą warstwą chmur.
Odetchnąłem świeżym powietrzem i ruszyłem w kierunku ściany lasu powoli się rozpędzając.
Edward, czekaj! - usłyszałem myśli Alice. Najwyraźniej i ona się poddała. Z daleka docierały do mnie odgłosy jej cichych kroków.
Nie zwróciłem na nią najmniejszej uwagi.
Edwardzie, proszę, zatrzymaj się! - wołała za mną błagalnie moja siostra.
Przyspieszyłem kroku. Chciałem być teraz sam. Zupełnie sam.
W końcu nie słyszałem już nic, prócz kojącego świstu powietrza w moich uszach.

Od początku znałem cel swojej wędrówki, nie zastanawiając się nawet, dokąd biegnę. Niedługo potem stanąłem na skraju okrągłej, zacienionej przez otulające ją zewsząd drzewa, polany - mojego, naszego azylu.
Całe swoje wakacje Bella spędziła w moim towarzystwie, a większą ich część na tej polanie. To tu po raz pierwszy poznała moje mroczne tajemnice, tu nauczyła się grać w szachy i to właśnie tu usiadła kiedyś przypadkiem na wielkim mrowisku.
Uśmiechnąłem się na te wspomnienia. Wydawała się być tutaj taka szczęśliwa. Patrzyła ufnie w moje oczy, przytulała, jakby drżenie o własne życie w moim towarzystwie było dla niej spełnieniem marzeń.
Refleksyjny uśmiech powoli spełzał z moich ust, pozostawiając za sobą wściekły grymas.
Byłem największym egoistą, jakiego widział świat. Dopuszczałem do tego, by cierpiała, by traciła przyjaciół i całe swoje normalne, ludzkie życie. I to w imię czego? Wampira, który nie powinien w ogóle istnieć. Nie zasługiwałem na nią.
Tkwiłem tak na brzegu polany dłuższą chwilę. Różnobarwne myśli biegały chaotycznie po mojej głowie, pozostawiając za sobą jedynie smutek i gorycz.
W końcu westchnąłem zrezygnowany, powoli wyszedłem z cienia drzew i usiadłem na mokrej trawie.
Z brodą opartą na podkurczonych kolanach schowałem twarz w dłoniach. Przed oczami stawały mi po kolei różne obrazy z dzisiejszego wieczoru.
Bella w samochodzie, znów nawiązująca do tego tematu. Nieśmiały uśmiech na jej twarzy na widok szczęśliwej rodziny, składającej jej życzenia, słodki zapach jej włosów. Kropelka krwi na jej palcu. Gorąca fala pożądania przepływająca wolno przez moje ciało, nieludzka czerwień w oczach Jaspera. Przerażona twarz Belli, tkwiącej wśród szczątków szklanego stołu. Myśli Rosalie...
W gruncie rzeczy, to one najbardziej nie dawały mi spokoju. Czy Rosalie mogła mieć rację? Czy dla Belli rzeczywiście nie było miejsca wśród nas?
Odpowiedź była prosta.
Bella nie powinna ze mną być. Gdyby nie moje uparcie, moja zaciętość, moja nic niewarta miłość, pewnie nie chciałaby mnie nawet znać, tak jak cała reszta tego świata. Spędzałaby teraz swoje urodziny w towarzystwie Jessici, Angeli, Erica i ich paczki, a Mike Newton trzymałby ją pewnie za rękę, gdy zdmuchiwałaby świeczki. Wróciłaby potem do domu i położyłaby się z uśmiechem na ustach do łóżka nieświadoma w najmniejszym stopniu, jakie potwory stąpają po tym świecie. Byłaby po prostu szczęśliwa. I bezpieczna.
Sprawiałem jej tyle bólu! Swoją miłością odebrałem jej wszystko. Nie zasługiwała na to. Ja nie zasługiwałem na nią.
Moje ciało zalała nagła fala cierpienia, każdą komórkę wypełniła rozpacz. Czułem, że moja klatka piersiowa lada moment eksploduje z nadmiaru bólu. Nie byłem w stanie opuścić Belli. Nie potrafiłem.
Ale musiałem. Nie mogłem już dłużej ciągnąć tej gry. Pochodziliśmy z zupełnie innych bajek - ja z siejących postrach mitów i legend, ona zaś z normalnego, codziennego życia. Już wystarczająco szkód wyrządziłem w jej jasnym, beztroskim świecie. Nie powinienem już nigdy przyprawić ją o więcej cierpień.
Bezwiednie opuściłem ręce od twarzy i zanurzyłem je w głębokiej trawie, zaciskając dygoczące pięści. Poczułem, jak małe, zielone roślinki odrywają się od podłoża, pociągając za sobą niewielkie grudy ziemi.
A więc musiałem odejść. Zniknąć.
Tak bardzo pragnąłem teraz zapłakać, uronić chociażby jedną łzę. Nie potrafiłem. Nie byłem człowiekiem. Byłem tylko wampirem.
Zawyłem głośno z rozpaczy.
Edward? - to był Emmett. - Edward, wszyscy cię szukają. Bella za chwilę wraca do domu.
Czy warto było w ogóle się stąd ruszać, skoro niedługo miała mnie już nigdy nie zobaczyć? Czy nie powinna już teraz zacząć przyzwyczajać się do mojej nieobecności? A czy ja byłem w stanie kiedykolwiek przyzwyczaić się do jej nieobecności?
Przed oczami stanęła mi jej twarz jeszcze sprzed tygodnia. W jej głębokich czekoladowych oczach odbijały się promienie letniego słońca, usta wykrzywione były w szerokim uśmiechu. Siedziała może metr stąd, tutaj, na tej polanie i patrzyła prosto na mnie. Tak łatwo było wyczytać z jej twarzy radość bijącą od niej jaśniejącą łuną! Była szczęśliwa, bo nie wiedziała, że może wieść inne życie. Lepsze życie. Życie beze mnie. I wtedy nagle ujęła moją dłoń i z jej warg wyczytałem najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. "Kocham cię".
Otworzyłem szeroko oczy, obraz Belli rozpłynął się równie szybko, co się pojawił.
Nie mogłem zniknąć bez pożegnania.
Otrzepałem ręce i powoli, bardzo powoli podniosłem się na nogi.
Edwardzie, ruszże się! - wołały myśli Emmetta. Nie odpowiedziałem, choć wiedziałem, iż jest na tyle blisko, że usłyszałby nawet mój szept. Pewnie i tak docierały do niego ciche chrzęsty gałązek pod moimi stopami.
Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Po kilku minutach stałem już na progu domu. Do moich uszu doszły spokojne słowa Carslisle'a.
- Nie, nigdy nie żałowałem, że uratowałem Edwarda.
Zagłębiłem się w jego myślach.
Opowiadał Belli o moim narodzeniu. Przez chwilę zastanowiłem się, czy nie powinienem być wściekły. Nie byłem pewien, czy Bella powinna znać historię najgorszego momentu mojego życia.
Wszedłem powoli do kuchni.
- Odwiozę cię do domu - powiedział Carlisle, uśmiechając się do Belli. Jej ręka obwiązana była teraz białym bandażem, serce wróciło do swojego normalnego rytmu. Siedziała spokojnie na krześle wpatrzona w swego rozmówcę. Na jej twarzy malowało się jednak głęboko skrywane napięcie.
- Ja ją odwiozę - mruknąłem, choć sam nie byłem pewien, czy dobrze robię.
- Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić - odparła Bella. Przyglądała mi się badawczo. Wyraźnie coś wyczytała z mojej miny, bo po chwili jej wzrok stał się jeszcze bardziej niespokojny. Chyba musiałem się bardziej postarać ze skrywaniem swych emocji.
Odwróciłem spojrzenie od jej twarzy i przyjrzałem się krytycznie jej błękitnej bluzce. Cały rękaw szpeciły plamy zakrzepłej krwi, w niektórych miejscach dostrzegłem drobinki tortowego lukru.
- Nic mi nie jest. - powiedziałem spokojnie. - Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.
Bella również spojrzała w dół i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Odwróciłem się i poszedłem po Alice. Słyszałem jej cichy, spokojny oddech za tylną ścianą domu. Podążyłem w tym kierunku.
Alice siedziała na przewróconym pniu drzewa na samym brzegu lasu. Patrzyła zamyślona w przestrzeń. Oczy i usta miała szeroko otwarte, jakby nie była w stanie uwierzyć, że oto stoi przed nią jasna ściana budynku. Dobrze jednak znałem ten wyraz twarzy. Wiedziałem, czemu się przygląda.
Skrzywiłem się. Nie chciałem skupiać się na jej wizjach. Idąc powoli w jej stronę, czułem, jakby kolana się pode mną uginały. Już wiedziałem, co będzie chciała zaraz powiedzieć.
- Edward... - zaczęła. Wciąż patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Nie potrafiłem uciec od obrazów, przesuwających się przed jej oczami.
Zacisnąłem oczy.
- Nie teraz. - powiedziałem stanowczo, z trudem powstrzymując drżenie głosu.
Ale Edwardzie...
- Alice. Bella cię potrzebuje. Musisz dać jej coś na przebranie.
- Wiem. - westchnęła, po czym podniosła się powoli z pnia i poszła w kierunku drzwi. Bezwiednie podążyłem za nią.
Słyszałem rozmyślania Carlisle'a, Esme, Alice. Od wizji tej ostatniej starałam się jak najbardziej odosobnić.
Biedny Edward... Jak on musi to przeżywać. Przecież to nie jego wina. Ani Jaspera. To po prostu... - myśli Esme nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Nie moja wina? Przecież to ja sprowadziłem to biedne, bezbronne jagnię do klatki lwów.
- Daj, pomogę ci - usłyszałem Bellę.
Przyjrzałem się uważniej scenie w głowie Carlisle'a: przyglądał się zmartwiony, jak Esme zmywała właśnie podłogę jakimś nieprzyjemnym w zapachu detergentem. Zapewne dlatego woń krwi była już praktycznie niewyczuwalna. Niemal usłyszałem westchnienie w jego myślach, gdy ostatnia kropla czerwonawej cieczy została zmyta z powierzchni jasnych paneli. Wciąż przeżywał całe zajście.
- Jeszcze tylko kawałeczek. - Esme naprawdę czuła się winna. No tak, instynkt macierzyński wbrew zwierzęcemu pragnieniu. - I jak tam?
- Wszystko w porządku. - odparła Bella. Mogłaby właśnie konać przygnieciona ośmiotonową ciężarówką, a i tak odpowiedziałaby tak samo. - Carlisle zakłada szwy o wiele sprawniej niż którykolwiek ze znanych mi chirurgów.
Oboje moi rodzice się zaśmiali, choć w ich głowach dostrzegałem jedynie zmartwienie.
Wszedłem tuż za Alice do oświetlonego salonu.
- Chodź. - moja siostra momentalnie zmieniła swój nastrój na pogodny i raźno podeszła do Belli. - Dam ci coś na zmianę. Tę bluzkę możesz co najwyżej zachować na Halloween.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin