Hollanek, Adam - Ukochany z księżyca.rtf

(293 KB) Pobierz

Adam Hollanek

 

 

Ukochany z księżyca

 

 

Wyd. I, Warszawa 1979r.

 

Krajowa Agencja Wydawnicza

 

 

UKOCHANY Z KSIĘŻYCA

Tak naprawdę to byłem ciekaw jego prywatnego życia, ale po długiej niebytności w kraju nie miałem odwagi odwiedzić go od razu w domu.

Zwłaszcza że przebąkiwano o jego nie najlepszych stosunkach z piękną żoną, w której podkochiwała się swego czasu połowa miasta, ze mną włącznie. Istota ta, o niezwykle delikatnej urodzie, nie widziała poza nim świata i rzecz jasna nie dostrzegała tłumu adoratorów.

Wolałem się jak najszybciej wycofać z takiej sytuacji i na pewno zawiedzione uczucia były przyczyną moich gorączkowych wojaży zagranicznych.

Zawsze drażnił mnie jego sposób kochania, jego stosunek do ubóstwiającej go kobiety.

Nauczył ją spędzania całego jej czasu w domu i tylko w domu. Ale nawet w tym domu, w którym rzadko przebywali razem, on prawie się nie odzywał. Nie wytrzymałem i zapytałem kiedyś, dlaczego właściwie tak postępuje, dlaczego mając ją obok siebie, zdaje się w ogóle jej nie dostrzegać.

- Nie doceniasz jej?- pytałem go wówczas.

- Bez niej nie umiałbym żyć - odparł.

l wówczas zrozumiałem, że stanowi ona tak integralną część jego istnienia jak serce, nerki, płuca, jak mózg; jest nim. l dlatego się jej nie czuje.

Gdy wróciłem i posłyszałem niejasne relacje o niesnaskach tych dwojga, ogarnęła mnie fala dawnego sentymentu, który nie zdążył wywietrzeć w podróży, więc podjąłem decyzję zobaczenia tylko jego. Jej nie miałem jeszcze odwagi zobaczyć.

Na  razie  nie  miałem  odwagi.

Stąd moja wizyta w jego wielkim, laserowym laboratorium, o którym opowiadano cuda.

Byłem zapowiedziany, ale musiałem trochę poczekać w gabinecie pełnym ekranów, jak studio filmowe. Ekrany były nieczynne, tworzyły tylko wypukłą dekorację na kolosalnej ścianie.

Naprzeciw stało staromodne, ciemnobrązowe biurko i, jak to zwykle u uczonych, wisiało kilka fotogramów - również staromodnych - z jakichś międzynarodowych zjazdów. Na każdym widniała szczupła twarz i sylwetka Piotra. Wszędzie, bez względu na datę zdjęcia (a każde było datowane), nosił tę samą fryzurę na jeża i te same czarne wąsiki, przystrzyżone po angielsku.

Wszedł zaaferowany i ściskając mnie serdecznie, jak to zwykł dawniej czynić, powiedział:

- Chodź  do  sąsiedniej   salki,   coś   ci zademonstruję.

Zachowywał się tak, jakby mnie wczoraj widział. Jakby nie dzielił nas zupełnie dystans tych kilku lat. A jednak dobrze pamiętał o rozstaniu i przerwie w przyjaźni.

- Chciałbyś pewnie porozmawiać z Anią? - zapytał znienacka.

Zaczerwieniłem się. Poczułem uderzenie krwi do głowy i dojrzałem jego lekko drwiące, lecz w gruncie rzeczy życzliwe, spojrzenie.

- Chciałbyś?

Skinąłem tylko głową.

- No to chodź.

Poszedłem za nim, lecz zamiast zmierzać ku wyjściu, które - jak zapamiętałem z dawnych czasów - znajdowało się po lewej stronie korytarza, trochę zakamuflowane, udaliśmy się w przeciwną stronę i znaleźliśmy się w niewielkiej amfiteatralnej salce.

- W pierwszej chwili - powiedział - poczujesz się trochę podrażniony tą porcją światła i niewidzialnego promieniowania, jakim ciebie - i siebie zresztą także - potraktuję. Nic sobie z tego nie rób. jest to przykre uczucie niezwykle prędko mijające, l na razie o nic nie pytaj.

Usiedliśmy w głębokich skórzanych fotelach przy stoliku o podwójnym białym blacie, który znakomicie konweniował ze śnieżnymi obiciami foteli. W srebrnych, wystających z blatu oprawkach, tkwiły szklanki.

Wino rozlewał malutki, błyszczący robot o miniaturowych lecz niezwykle chwytliwych łapkach - prawie jedyny na razie rekwizyt nowoczesności w tym pomieszczeniu.

Istotnie poczułem się bardzo nieswojo, gdy nagle wszystko zrobiło się takie oślepiające jakby całe słońce wtargnęło do środka.

Było trochę tak, jak podczas nieustannego rozbłysku fleszów na wielkich uroczystościach. Flesze zlały się w jedno pasmo jasności, która sprawiała ból nie tylko oczom (nie pomagało zaciskanie powiek), lecz także całemu ciału.

To ogromnie przykre wrażenie przeminęło równie prędko, jak przyszło, choć jasność pozostała. Można było teraz bez obawy otworzyć oczy. Gdy powiodłem nimi dokoła, stwierdziłem, że amfiteatr zniknął, a znacznie bliżej od jego pierwszych ław znajdowała się teraz ściana pełna starych obrazów, które znałem i spośród których wiele lubiłem i ceniłem. Były to przecież obrazy Piotra, jego biblioteka o bardzo archiwalnym i muzealnym charakterze.

Nie zdążyłem nic powiedzieć. On także milczał, obserwując mnie i z pewnym niepokojem zerkając w stronę drzwi. Otworzyły się i weszła Ania.

Zanim mnie zauważyła w głębi skórzanego fotela, powiedziała do Piotra:

- Znowu, znowu to zaczynasz.

Zanim zdążyłem do niej podejść - znalazła się obok mnie i spostrzegłem, że wita mnie z zadowoleniem, a może nawet i z lekko tylko tłumioną radością. Ucałowałem jej ręce i twarz.

- No już, szok minął? - zapytał - oboje jesteście zadowoleni?

Nie   mogłem   zaprzeczyć.

Poczułem bowiem coś na kształt szczęścia. Nie miałem więc nawet ani czasu, ani ochoty na zadawanie Piotrowi pytań o sposób, w jaki nas przeniósł do swego własnego domu.

Rozmawialiśmy przede wszystkim o mojej podróży. W gruncie rzeczy tylko z Anią. On, zamyślony, zatopiony w sobie, prawie się nie odzywał i jeśli włączał się do dialogu, to w zupełnie nieprzytomny sposób, pytając mnie lub Anię o to, czego absolutnie nie dotyczyła nasza rozmowa. Jej tematem było ratowanie Wenecji. Należałem do artystycznego nadzoru tego wielkiego międzynarodowego przedsięwzięcia i starałem się je opisać jak najdokładniej, znając dobrze sympatię Ani do tego miasta, w którym, jak nieraz dawniej twierdziła, spędziła najmilsze chwile swego życia.

Moje opisy były więc przeplatane wspomnieniami, westchnieniami, banalnymi uwagami o uroku różnych zakątków Wenecji. Ania pytała nawet czy jeździłem kąpać się na Lido lub na Punta Sabbioni, na co odpowiedziałem potakująco, dodając, że tamtejsze plaże świecą teraz pustką właśnie dlatego, aby nie stanowiły punktu wypadowego do miasta na wodzie, które stało się na okres naszych operacji całkowicie zamknięte.

- A starzy Wenecjanie, ci, którzy nigdy nie chcieli opuścić smrodliwych wprawdzie, lecz pełnych uroku uliczek?

- Tych jeszcze znajduje się tam czasami i z trudem eksmituje. Przeważnie przy użyciu siły. Dopóki oni czuwają, ze spokojnym sercem pracuję z ekipami naukowymi nie drżąc, że kiedyś, po naszych wszystkich działaniach, to miasto będzie inne. Ludzie w nim zakochani uczynią je identycznym.   Myślę że  zgo... Przerwał mi w pół słowa:

- Aniu - powiedział - odchodzimy. Innym razem się nagadacie. Chciałem mu tylko pokazać.

Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać, gdyż nie było już Ani w gabinecie - amfiteatrze. W instytucie panował półmrok a cała poprzednia scena jakby nie istniała, jakby stanowiła tylko specjalnie wywołany sen.

- Nigdy przecież nie zajmowałeś się wywoływaniem snów - powiedziałem mimo woli na głos.

- Bo to nie był żaden sen. Ja pozostałem wierny moim laserom. Tylko one nie zawsze są mi wierne.

- Nie rozumiem - odparłem ze zniecierpliwieniem.

- Zaraz ci wytłumaczę. Ale najpierw chcę wiedzieć, jak znalazłeś Anię?

- Jest smutna.

- To prawda. Ożywiła się trochę, gdy ciebie zobaczyła. No cóż, przeskoczyłeś do wspomnień, to naturalne. Jej smutek jest denerwujący. Nie mogę wytrzymać w domu. Wysiaduję całymi dniami w tym laboratorium, l ciągle nie mogę w swoich laserach czegoś zrozumieć. Dlatego powiedziałem, że one nie zawsze dochowują mi wierności. Zaraz ci po kolei wszystko wyjaśnię.

l zaczął tę swoją opowieść, w której pasja naukowa nieprzerwanie przeplatała się z wybuchami wielkiego uczucia.

- Od początków swojej asystentury - mówił - pracowałem nad rozwinięciem możliwości holografii. A właściwie mój kontakt i moje marzenia o zastosowaniach holografii rozpoczęły się, gdy po raz pierwszy, na jednej z wystaw, ilustrujących postępy techniki, zobaczyłem małą grupkę figurynek, które promienie laserowe tak wiernie przerzucały w przestrzeń, że można było je niemal całkowicie oglądać z trzech stron. Obserwowało się te figurki jakby były plastyczne, trójwymiarowe, zupełnie identyczne z ich stojącymi obok wzorami.

Jeszcze podczas studiów zacząłem dobierać specjalne lasery. Wiele z nich konstruowano w laboratoriach według mego pomysłu. Zagęszczające się wiązki spójnego promieniowania oddawały coraz plastyczniej obrazy rzeczywistości.

Doszło do tego, że dla obejrzenia wewnętrznych organów człowieka wnikało się do wnętrza ciała promieniami laserowymi, odzwierciedlając na zewnątrz, wiernie i trójwymiarowo każdy z nich - i natychmiast lokalizując w nim chore miejsca.

Mieliśmy kontakt ze szpitalami.

To przecież tam, po doświadczeniach ze zwierzętami, szukaliśmy ludzi, którym moje pomysły mogłyby naprawdę pomóc. Byłem wtedy tak przejęty swoimi pracami, tym nieustannym wydobywaniem jak gdyby na zewnątrz - wszystkiego co istnieje w środku naszych ciał, że naprawdę - i to stanowi jakąś moją wewnętrzną zadrę - nie pamiętam twarzy ani jednego z tych, których udało mi się przez postawienie holograficznej diagnozy uratować od śmierci.

Dostawałem zresztą i dostaję po dziś dzień setki listów z całego świata. Jedni mi dziękują za wprowadzoną do praktyki diagnostykę holograficzną. Inni klną mnie na czym świat stoi, że nie potrafiłem im pomóc, że moja metoda okazała się w ich przypadku bezużyteczna. Tak to już jest.

Na początku mojej współpracy z klinikami, wtedy kiedy zaczęły się te listy i towarzysząca im dobra i zła sława, byłem już od dwóch lat żonaty. Ożeniłem się, jak wiesz z cichą, potulną dziewczyną, którą udało mi się nie tylko oczarować swoją wzrastającą sławą i możliwościami, lecz także niemal kompletnie uwięzić w domu.

Gdy wracałem - zawsze późno, zawsze o zmroku - dręczyłem ją pytaniami o każdy szczegół tego, co robiła podczas mojej nieobecności.

Rozliczałem ją z każdej niemal minuty. Były to awantury najpierw jednostronne, przegradzane jej pocałunkami i prośbami o zaprzestanie. Potem zaczęła się buntować, co mnie wprawiało w prawdziwy szał złości. Przeklinałem chwilę, w której ją poznałem, wyrzucałem jej, że nic nie jest warta, że do niczego się nie nadaje, że nic właściwie pożytecznego nie robi. Po co więc jest, komu jest potrzebna?

Te sceny kończyły się w początkowym okresie mojego szaleństwa wybuchami rozpaczy Ani. Później błagała, abym ją od siebie oddalił, wyrzucił, zniszczył.

Wreszcie wpadła w apatię i kiedy wracałem i próbowałem się z nią kłócić, w ogóle się nie odzywała. Siedziała prawie bez ruchu, zagłębiona w wielkim pluszowym fotelu, smutna i zgaszona, jakby spała, a gdzieś w głębi niej dział się sen, którego za żadne skarby nie chciała uzewnętrznić. Jakby przeżywała coś zakazanego, ukrywając to przede mną.

Potrząsałem nią. Wściekałem się. W końcu błagałem o jedno chociaż jej słowo. Milczała.

Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, na jaką samotność ją skazałem.

W jaki sposób można by to odwrócić? Jak ją uratować? - były to pytania, na które szukałem odpowiedzi nie tylko po powrotach do jakby opustoszałego domu, ponieważ Ania zachowywała się tak, jak gdyby przestała w ogóle istnieć.

.Nie miałem nawet pojęcia czy i kiedy cokolwiek jadła. Widziałem jak traci, jak zrzuca z siebie stopniowo, cicho i bezszelestnie swoją ludzką egzystencję i drżałem, iż nie potrafię na to nic a nic poradzić. Była to udręka i w pracy i w domu.

Co chwila jawił mi się jej obraz, siedzącej nieruchomo, z oczami otwartymi, wybiegającymi gdzieś poza ściany mieszkania, nie widzącymi co się dzieje dookoła.

Mówiłem do niej - nie odpowiadała. Byłem pewien, że w ogóle mnie nie słucha.

Próbowałem ją oczywiście namawiać do zmiany trybu życia, zachęcałem do odwiedzania znajomych, szukania wrażeń w teatrach, kinach. Przełamując swoją potrzebę nieustannego wyczuwania jej obecności blisko siebie, wręczyłem jej nawet pewnego dnia bilety, otwierające drogę na cudowne błękitne Południe, za którym na początku małżeństwa, wtedy kiedy ty jeszcze tu byłeś, przepadaliśmy oboje.

Tylko wtedy nie mogliśmy sobie na taką podróż pozwolić. Wyjeżdżaliśmy niedaleko i przeważnie - tak przynajmniej mi się dziś wydaje - każde wakacje psuła nam brzydka deszczowa pogoda.

Niestety... o wyjeździe samotnym czy ze mną nie chciała już słyszeć. Darłem z wściekłością ciągle na nowo kupowane bilety, i wówczas chyba, gdy zrozumiałem, że w kontaktach naszych z drugim człowiekiem zachodzą zjawiska zupełnie nieodwracalne, postanowiłem wykorzystać ostatnią szansę, którą stały się moje najnowsze doświadczenia.

Przerwał,  odetchnął  głęboko.

- Wiedziałem o nieodwracalności wydarzeń między dwojgiem żyjących blisko siebie ludzi. Jest to bariera, powstająca nagle, nie wiadomo dlaczego, niewytłumaczalna.

Bo przecież można do drugiej osoby czule przemówić, można jej przyrzec, że wszystko się odmieni, można faktycznie zmienić tryb swego życia i metody postępowania, a bariera, która się pojawiła, pozostanie. Więcej; będzie rosła jak samoistna żywa istota, jak nowotwór drążący myśli i uczucia partnerów, egzystujący na koszt obojga.

Tak, wiedziałem, że wdaję się w sprawę beznadziejną, ale pragnąłem chociażby uratować pozory naszej dawnej tkliwości.

Nie chce jechać, nie chce zaznać nowych wrażeń? Przeniosę ją więc jak gdyby na skrzydłach. Moje doświadczenia z odwzorowywaniem wybranego fragmentu rzeczywistości za pomocą laserów nabrały odtąd ogromnego, niezwykłego rozmachu. Wykonując je, znowu zapomniałem o Ani, o swych marzeniach pojednania, o potrzebie ekspiacji. Pal sześć! Brnąłem w te zupełnie niezwykłe pomysły, wmawiając sobie, że przecież robię to wszystko me dla siebie.

Przenosić na skrzydłach? To prymityw.

Potrzeba do tego obcych skrzydeł i długiego obcego czasu, przez który te skrzydła niosą - czasu i przestrzeni.

Podróże są ciągle jeszcze tym, czym dla medycyny jest cała dziedzina paskudnej, bolesnej, szokującej chirurgii inwazyjnej. Wciskasz w swe zamknięte, nieprzystosowane do otwierania ciało różnego rodzaju ostrza i inne narzędzia, wjeżdżasz aparaturą podpatrującą w głąb istoty stanowiącej odrębną, jedyną w swoim rodzaju twierdzę.

Ratujesz, raz na zawsze kalecząc tę cudowną, delikatną, spójną budowlę ludzkiego ciała.

Czy tylko ciała? Czyż można oddzielać uczucia od myśli, materię od duszy?

Mnie, fizykowi, widzącemu wspaniałą, niewidzialną zresztą, jednolitość materialnego świata i wszechświata, dzielenie go na fragmenty, na różne frakcje czy postaci jest całkowicie obce.

Podróżowanie jest czymś tak samo obcym dla istoty ludzkiej, tak paskudnie inwazyjnym jak chirurgia. Powiedziałem więc sobie - precz z podróżowaniem. Doprowadzę do zagłady samoloty i samochody, powozy, tramwaje, trolejbusy, dyliżanse czy autobusy, kolejki i rakiety. Zniszczę to wszystko za jednym zamachem.

Pierwszą podróż bez podróżowania odbyliśmy tak jak to było z tobą: z mego laboratorium, z tej salki z amfiteatrem do domu. Do naszego mieszkania. Pojmujesz?

- Tak, zaczynam rozumieć. Sądzisz, że technika może uratować uczucia ludzkie, człowieka... Przynajmniej tak sądziłeś. Wtedy...

- Myślisz, że jestem naiwny, że być uczonym znaczy być fantastycznie naiwnym. Rościć sobie prawo do wyrokowania co t. każdym t. nas będzie dziś, jutro i pojutrze, kiedy jedna mała refleksja lub instynktowny odruch potrafi pokrzyżować wszelkie bogato inkrustowane matematyką przepowiednie. Ale chciałem spróbować z techniką, wykorzystać ją.

Przerwał. Pomyślałem wtedy: Ania była smutna, ale nie apatyczna. Cieszyła się wyraźnie ze spotkania ze mną. Przeraziła ją nagła jego ingerencja w nasze spotkanie. Pamiętam jej twarz ściągniętą tym przerażeniem, kiedy Piotr przerywał swoje doświadczenie.

- Czy jej  kogoś wtedy sprowadziłeś? - zapytałem.

- To mądre pytanie - odparł bez cienia urazy.

Wyjaśnił, że wtedy za pierwszym razem nie sprowadził do niej nikogo, choć już tłukł mu się w umyśle taki pomysł. Podstawić kogoś innego za siebie. Niech zacznie od nowa. Odrodzi się w ten sposób.

Setki cieniutkich laserowych wiązek wyrzucane z różną mocą i pod różnymi kątami, koncentrowane i sterowane wielkimi elektromagnesami nadprzewodzącymi porywały niejako obraz, na który je skierowano i przenosiły w wyznaczone miejsce. Obok lub kilkadziesiąt metrów dalej, setki metrów, tysiące, tysiące kilometrów.

Światło biegnie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, cóż to za wspaniały, nadzwyczajny pojazd dla wszystkiego co nas otacza i dla nas samych. Jest to przy tym pojazd tak błyskawiczny, że jego istnienia się w ogóle nie czuje i nie dostrzega.

- Jesteśmy w tej salce, a za chwilę... Nie, nie wstawaj, nie protestuj, siedź. Za chwilę, za ułamek chwili już jesteśmy w naszej stacji odbiorczej na morzu. Spójrz, wkoło fale, ludzie wpływają w strefę naszego działania. Możesz z nimi rozmawiać, możesz ich dotykać.

- No proszę, poznajmy się - zwrócił się do młodzieńca, który ociekający wodą, jakby skamieniały patrzył na nas ze zdziwieniem.

Słońce prażyło nasze głowy, fale lizały nogi. Równocześnie przestrzeń zachowała niektóre elementy sali i tamten chłopak, tkwiąc po kostki w błękitnym morzu, stał równocześnie na parkietowej podłodze naszej salki. Było to zadziwiające, ale zarazem zupełnie naturalne.

Młodzieniec przerwał nagle swój letarg zdziwienia i prysnął w fale, znikając nam za chwilę z oczu.

Widocznie Piotr wyłączył aparaturę, ponieważ znowu salka nabrała wymiarów pełnej rzeczywistości. Stała się tylko tym, czym była przedtem- salą z amfiteatrem, niczym więcej.

Gdy minęła chwila przykrego uczucia, właściwie dotkliwego cierpienia, zapytałem Piotra:

- Jak robisz tę dziwną sztuczkę, jak mieszasz dwa różne oddalone od siebie układy?

- To można szczegółowo naukowo uzasadnić - zaśmiał się. - Widzisz, a tak pogardzałeś możliwościami nauki. Nie jest chyba obojętne, co się z nami dzieje czy będzie się działo, jeśli czegoś bardzo, bardzo zapragniemy?

- Wcale nie pragnę w ten sposób dostawać się nad morze. Myślę, że Ania...

- Ona także nie chciała nigdzie przenosić się w ten sposób. Początkowo absolutnie sobie tego nie życzyła. Sztywniała i obojętniała jeszcze bardziej, gdy próbowałem z nią tych - jak ty to określasz - sztuczek.

Rzecz w tym, że promieniowanie laserowe odpowiednio sterowane z szybkością światła odwzoruje nas wiernie w wybranym przez nas miejscu. To znaczy w miejscu wyposażonym w odpowiednie urządzenie odbiorcze.

t kolei te urządzenia, również składające się z tysięcy skoncentrowanych, zminiaturyzowanych aparatów laserowych, oddają przechwycony obraz z powrotem. Jest to stałe wahanie, stała oscylacja odbywająca się z prędkością 300 tysięcy kilometrów na sekundę. W ten sposób, bez tradycyjnego podróżowania, nie ruszając się z miejsca ani nawet nie zmieniając pozycji, możemy znaleźć się zawsze

15

tam, gdzie się nam być zamarzy. A ci, którzy do nas przyjdą- i w tamtym miejscu i w domu, z którego wyruszamy, będą nam towarzyszyć.

- Niepojęte.

- Ale autentyczne. Niech ci się zdaje, że samolot tak przyśpieszył swój bieg, że krajobraz, który widziałeś przy starcie zmieszał się z krajobrazem przy lądowaniu. Przecież to sobie można całkiem dobrze wyobrazić.

- Wszystko sobie można wyobrazić.

- Oczywiście. Nie o to mi chodziło. Jest to także możliwe rachunkowo: po prostu można obliczyć takie zmieszanie krajobrazów. To tylko kwestia czasu i przestrzeni, no i szybkości podróżowania. Oczywiście, naprawdę to lasery przenoszą tylko nasz obraz w jedną a potem w drugą stronę. Ale ponieważ w tym przenoszonym obrazie jesteśmy identyczni z prawdziwymi - czujemy i myślimy tak samo, a rzecz dzieje się niezmiernie szybko - nie spostrzegamy więc żadnej mistyfikacji.

- Przyznajesz, że to oszustwo?

- Jeśli nawet użyje się tego zbyt mocnego słowa to i tak nie zmieni ono istoty rzeczy. Naprawdę, czy na niby - jesteśmy identyczni. O to mi chodziło.

Pomyślałem sobie, że był to bardzo chytry pomysł. Nie tracąc Ani, nie pozwalając jej się od siebie oddalić, mój przyjaciel Piotr pokazywał jej różne odmiany raju, mogąc w każdej chwili pełnić rolę archanioła wyganiającego ją stamtąd. Nieźle pomyślane.

Chciałem mu to powiedzieć. Zastanawiałem się, czy i on to w ten sposób pojmował, czy robił tak celowo, czy też bezwiednie brnął w te swoje naukowe fantazje, pragnąc przy ich pomocy ocalić ukochaną istotę.

- Pozwolisz mi - powiedziałem - jeszcze raz zobaczyć się z Anią. Tylko w normalny, naturalny sposób.

- Ależ oczywiście. Drzwi naszego domu są zawsze dla ciebie otwarte. Przychodź, przychodź. Pogadajcie sobie.

- Myślisz, że to jej dobrze zrobi?

- Nie  żartuj,  jestem  w   bardzo  trudnym   położeniu.

- Nie rozumiem. Przecież, jak widać, udało ci się w końcu wyprowadzić Anię z jej apatii. To sukces.

- Trwał  zbyt   krótko.

Chciałem mu wyrzucić egoizm, krótkowzroczność i jaszcze wiele innych wad, ale dojrzałem w jego oczach, w jego całej twarzy prawdziwą rozpacz i bezradność.

- Zgubiłem człowieka, straciłem go z oczu, zniknął - powiedział załamującym się głosem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin