Straub Peter - Kraina cieni.doc

(1863 KB) Pobierz

Pet er   Straub

KRAINA CIENI

Przekład Irena Lipińska

 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1993

 

 

 

Ml

 

3ZUVSIZNVZ" M IAI01

 

Obie szkoły, stara i nowa, zostały wymyślone przez autora i nie należy mylić ich z jakimikolwiek realnie istniejącymi szkołami. Podobnie Kraina Cieni, jej usytuowanie oraz mieszkańcy, jest całkowicie fikcyjna.

Hiram Strait i Barry Price zechcą przyjąć ode mnie wiele podziękowań za wskazówki i objaśnienia dotyczące magii i czarodziejów, a Corrie Crandal za zapoznanie mnie z nimi oraz z Pałacem Czarów.

 

?wieczór. Pelerynę nosił tylko w czasie rozgrzewki, bzdurnej części przedstawienia, a potem, kiedy zabierał się do poważnego występu, odrzucał ją niemal gwałtownie i ruch ramion wskazywał, iż był zadowolony, że się jej pozbył. Nosił albo smoking, albo po prostu codzienne odzienie, w którym w „Za-nzibarze" wypijał piwo z którymś z przyjaciół. Tweedowa marynarka w nieokreślonym kolorze, krawat zwisający spod nie zapiętego na guziczek kołnierzyka koszuli od „Braci Brooks", szare spodnie, które złożone na kant, zostały wyprasowane pod materacem. Wiedziałem, że chusteczki prał w umywalce i suszył je, rozkładając na kaflach pieca. Rano odrywał je jak wielkie białe liście, roztrzepywał i jedną wkładał do kieszeni.

   — O mój stary druhu — powiedział wstając. Światło odbite

od lustra za barem osrebrzało nowo odsłonięte skrawki skóry

na skroniach. Zauważyłem, że był wciąż zadbany, miał mu

skularną sylwetkę, chociaż znużenie pogłębiło zmarszczki

wokół oczu. Wyciągnął rękę i gdy ją uścisnąłem, poczułem

zgrubiałą bliznę na jego dłoni, co zawsze było zaskoczeniem,

gdyż ręce miał delikatne. — Rad jestem, żeś mnie odwiedził.

— Usłyszałem, że jesteś w mieście. Miło znów cię zobaczyć.

   — To takie przyjemne, że się spotykamy — oznajmił. —

Nie pytasz, jak idą sztuczki?

   Był najlepszym iluzjonistą, jakiego kiedykolwiek widziałem.

— Jeśli chodzi o ciebie, nie muszę pytać — odparłem.

   — Staram się nie wyjść z wprawy — oświadczył i wyjął

z kieszeni talię kart. — Chcesz spróbować?

              Skoro dajesz mi jeszcze jedną szansę — odparłem.

Potasował karty jedną ręką, potem obiema, rozdzielił na

trzy kupki, a następnie zebrał w talię w odwrotnej kolejności.

— W porządku?

   — W porządku — odparłem, a on przesunął karty w moją

stronę.

   Uniosłem prawie dwie trzecie talii i odwróciłem kartę, która teraz znajdowała się na wierzchu. Był to walet treflowy.

   —              Połóż z powrotem. — Tom sączył piwo i nawet nie

spojrzał.

Wsunąłem kartę w inne miejsce w talii.

   —              Lepiej dobrze uważaj — uśmiechnął się Tom. — Zaraz

będzie hokus-pokus. — Uderzył w wierzch talii dość mocno, że

wywołał głuchy odgłos. — Już podchodzi. Czuję. — Znów

uderzył i mrugnął do mnie. Potem wziął kartę z wierzchu talii

1 zwrócił ją ku mnie, sam nie trudząc się nawet spojrzeć.

9

 

   Przeszło dwadzieścia lat temu, pewien niedoceniany uczeń z Arizony o nazwisku Tom Flanagan został zaproszony przez innego chłopca, aby spędził z nim, w domu jego wuja, ferie bożonarodzeniowe. Ojciec Toma Flanagana umierał na raka. W szkole nikt o tym nie wiedział, a wuj kolegi mieszkał tak daleko, że szybki powrót Toma byłby niemożliwy. Tom odmówił zatem. Pod koniec roku przyjaciel ponowił zaproszenie, tym razem Tom Flanagan przyjął je. Ojciec od trzech miesięcy nie żył, potem w szkole wydarzyła się tragedia. Tom usiłował wyrwać się z rozpaczy, wciąż jednak czuł się roztrzęsiony, wyczerpany i nieszczęśliwy. Marzył o czymś nowym, o nie-f spodziankach. Miał jeszcze jeden powód, dzięki któremu wyra-1 ził zgodę — powód niemądry, ale dla niego istotny: uważał, żef musi chronić przyjaciela. Wydawało się to najważniejszym zadaniem w życiu.

   Kiedy pierwszy raz słyszałem tę historię, Tom Flanagan pracował w nocnym klubie na zachodnim skrawku Los Angeles i wciąż był niedoceniany. „Zanzibar" był to nędzny lokal, odpowiedni akurat dla szarej eminencji show-businessu. Panowała tam atmosfera totalnego zaniedbania. Być może z pomieszczeniami podobnymi do „Zanzibaru" stykał się już od dawna i tak często, że teraz zaledwie zauważał ich szpetotę. W każdym razie Tom pracował tutaj dopiero dwa tygodnie. Zatrzymał się po prostu przed kolejną zmianą miejsca, tak jak robił to od czasów szkolnych — zatrzymywał się gdzieś, potem ruszał* dalej, zatrzymywał się i znów zmieniał miejsce.

   Nawet na tle krzykliwego, tandetnego „Zanzibaru" Tom wyglądał prawie tak samo jak przed siedmiu czy ośmiu laty, kiedy jego rudoblond, kędzierzawe włosy zaczynały się przerzedzać. Pomimo wykonywanego zawodu, mało w nim było pozy teatralnej czy scenicznej. Nie miał żadnego pseudonimu. Na wywieszonym afiszu widniało tylko: Tom Flanagan co

8

 

 

kowe pytania, robiłeś dziwne uwagi... chciałeś, żebym o tym napisał.

   Uśmiechnął się lekko i uroczo, i przez moment był znów tamtym chłopcem, którego roznosiła energia.

   — No dobrze. Rzeczywiście myślę, że mógłbyś to wykorzys

tać.

   — Tylko tyle? — zaprotestowałem. — Jest to tylko coś, co

mógłbym wykorzystać?

   — Po upływie tak długiego czasu może to być istotnie

tematem twojej książki. I ja ostatnio myślałem, że pora już, aby

0              tym opowiedzieć.

— Och, z przyjemnością posłucham.

   — Dobrze — odparł. Był chyba zadowolony. — Myślałeś

już, jak zaczniesz?

              Książkę? Myślałem, że od domu. Od Krainy Cieni.

Rozważał to przez chwilę.

   —              Nie. Do tego i tak wreszcie dojdziesz. Zacznij od aneg

doty. Zacznij od kociego króla. — Jeszcze chwilę o tym myślał

1              kiwał głową, widząc w tym problem jak w swoich sztuczkach.

Byłem świadkiem, jak ulepszał je na wiele sposobów, zmieniał

z gorliwością sumiennego rzemieślnika, starając się coraz

bardziej zbliżyć do doskonałej iluzji, co uczyniłoby go sław

nym. — Tak. Koci król. Może rzeczywiście powinieneś zacząć

od szkoły.

— No cóż, może.

— Jeśli już zaczniesz, pomogę ci.

   Znowu uśmiechnął się i jego zamyślona twarz, okraszona tym przelotnym uśmiechem zdradzała mężczyznę, który potrafi w życiu szukać. Pomyślałem, że pomimo warunków, w jakich żył, tylko ktoś całkowicie pozbawiony wyobraźni mógłby nazwać go bankrutem.

   — Może to być dobry pomysł — zgodziłem się. — Ale co to za

historia z tym kocim królem?

   — Och, tym się nie przejmuj. Samo wypłynie. Zawsze tak

bywa. Słuchaj, muszę teraz przygotować rekwizyty.

— Jesteś za dobry jak na lokal taki jak ten.

   — Tak uważasz? Nie, myślę, że zupełnie nieźle do siebie

Pasujemy. „Zanzibar" to nie najgorsza stara buda.

   Powiedzieliśmy sobie do widzenia i odszedłem od baru w stronę rysującego się jaśniej prostokąta otwartych drzwi. ?Przemknął samochód, dziewczyna w niebieskich dżinsach Przeszła w słońcu, kołysząc biodrami i zdałem sobie sprawę, że z przyjemnością opuszczam ten klub. Mimo że Tom powiedział, Ze ten klub mu odpowiada, poczułem nagle, że jest tu jak

11

 

   — Nie potrafię wyobrazić sobie, jak ty to robisz — oświad

czyłem. Gdyby chciał, mógłby wyjąć tę kartę z mojej kieszeni,

ze swojej albo z zapieczętowanego pudełka w zamkniętej

teczce.

   — Jeśli teraz nie spostrzegłeś, nigdy nie spostrzeżesz. Zo

stań przy pisaniu powieści.

— Przecież mogłeś ukryć w dłoni. Nawet jej nie dotknąłeś.

   — To dobra sztuczka, ale nie na scenę. Niezbyt też dobra

w klubie, gdzie widzowie mogą podejść blisko, ta klientela

uważa zresztą, że sztuczki karciane są nudne. — Tom spoglądał

na rzędy pustych stolików, a potem przeniósł wzrok na scenę,

jakby oceniał dzielącą je odległość i kiedy rozmyślał nad

bezużytecznością swego talentu, który przez dziesięciolecia

doprowadził do doskonałości, ja oceniałem odległość, lecz tę

pomiędzy mężczyzną, jakim był obecnie, a chłopcem, którego

niegdyś znałem. Nikt, kto znał go wtedy z jego rudoblond

czupryną wydającą się rzucać iskry i młodym ciałem promie

niującym energią, nie mógł przewidzieć przyszłości Toma

Flanagana.

   Oczywiście ci z naszych nauczycieli, którzy jeszcze żyją, uważają go za żenującego nieudacznika, to samo sądzi większość kolegów klasowych. To nie Flanagan sprawił nam najtragiczniejszy zawód, lecz Marcus Reilly, który zastrzelił się w samochodzie, kiedy mieliśmy po trzydzieści lat, ale Flanagan wprawiał w największe zakłopotanie. Inni obierali zły kierunek i szli spokojnie ku zagładzie. Jeden na przykład, o nazwisku Tom Pinfold, urzędnik bankowy, wywołał skandal, gdy rewidenci wykryli brak setek tysięcy dolarów na rachunkach deponentów. Wydawało się jednak, że tylko Tom Flanagan odwraca się rozmyślnie i wręcz z premedytacją od sukcesu.

   Tom, jakby czytając w moich myślach, spytał, czy ostatnio widziałem któregoś z kolegów i przez chwilę rozmawialiśmy o Hoganie, Fieldingu i Shermanie, naszych obecnych przyjaciołach, a przed dwudziestu laty pełnych życia, często psotnych współcierpiętnikach szkolnej niedoli. Potem Tom zapytał, nad czym obecnie pracuję.

   —              Teraz — odpowiedziałem — mam zamiar rozpocząć

książkę o lecie, które spędziliście razem, ty i Del.

   Tom odgiął się do tyłu i spojrzał na mnie z udawanym zdumieniem.

   —              Nie próbuj znowu — ostrzegłem go. — Niemal za każdym

razem, gdy cię widziałem w ciągu ubiegłych pięciu czy sześciu

lat, starałeś się zaintrygować mnie tą historią. Stawiałeś zagad-

10

 

bezbłędny01 ruchem i znów stanął na nogach. Opuścił białą chustkę na ciało kota. Chustka spadła na płaską powierzchnię stołu. Trzy cale dalej przerażony gołąb łopotał skrzydłami.

              A więc to tak — mówił czarownik. — Kot i ptak. Ptak

j j^rt — Wciąż miał uśmiech na twarzy. — Ale skoro nasz mały przyjaciel jest taki przestraszony, może będzie lepiej, żeby też zniknął. — Strzelił palcami, machnął chustką i ptaka nie kyj0 — Koty przypominają mi pewną prawdziwą historię — zwrócił się do odrętwiałych ze zdumienia chłopców. Mówił tak, jakby chciał ich tylko zabawić. — To stara opowieść, ale najprawdziwsze historie są zwykle bardzo stare. Tę opowiedział Sir Walter Scott Washingtonowi Irvingowi, potem Monk Lewis poecie Shelleyowi, a mnie mój przyjaciel, który sam to widział. Pewien podróżnik, innymi słowy mój przyjaciel, wędrował pieszo do domu swego towarzysza, nie do mego, gdzie zamierzał zanocować. Szedł przez cały dzień, było już późno i nadchodziła noc, a on był tak zmęczony, że gdy doszedł do jakiegoś opuszczonego opactwa, postanowił dać nogom odpoczynek. Usiadł, zdjął buty, oparł się o żelazne ogrodzenie i zaczął sobie masować stopy. Jakieś dziwne hałasy sprawiły, że odwrócił się i spojrzał uważnie poprzez pręty ogrodzenia. Poniżej, na pokrytej trawą starej posadzce opactwa, ujrzał procesję kotów. Uformowane były w dwa długie rzędy i bardzo powoli posuwały się naprzód. Niczego podobnego, oczywiście, nigdy dotychczas nie widział, pochylił się więc, żeby lepiej się przyjrzeć. Spostrzegł wtedy, że koty na czele procesji niosły na grzbietach maleńką trumienkę i noga za nogą zbliżały się do otwartej mogiły. Kiedy mój przyjaciel zobaczył ten grób, z przestrachem obejrzał się na trumnę niesioną przez koty. Na trumnie umieszczona była korona. Przyglądał się dalej, jak koty opuszczały trumienkę do grobu. Tak go to przeraziło, że nie chciał już ani chwili dłużej pozostać w tym miejscu, wsunął nogi do butów i pomimo zmęczenia niemal popędził do domu przyjaciela. W czasie kolacji nie zdołał się opanować, żeby nie opowiedzieć tej przedziwnej sceny, której był świadkiem. Zaledwie skończył, gdy kot jego przyjaciela drzemiący przed ogniem zerwał się na nogi i zawołał: „A więc ja jestem królem kotów!" i w mgnieniu oka wybiegł z domu przez komin. Tak było, moi mili... tak się zdarzyło, urocze ptaszęta.

   To opowiadanie nie zaczyna się naprawdę od słów „Przeszło dwadzieścia lat temu, pewien niedoceniony" itd., ale „Niegdyś, Przed wielu laty" albo „Dawno, dawno temu, kiedy wszyscy żyliśmy w lesie..."

13

 

w więzieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem go siedzącego w mroku. Rękawy koszuli miał podwinięte, wyglądał jak władca tego mrocznego, pustego pomieszczenia.

— Będziesz tu jeszcze ze dwa tygodnie?

— Dziesięć dni.

   — Ja zostanę w mieście tylko tydzień. Spotkajmy się, zanim

wyjadę.

   — Doskonale — odparł Tom Flanagan. — Och, a przy

okazji...

Podniosłem głowę.

              Walet treflowy.

   Roześmiałem się, a on w geście pozdrowienia uniósł szklankę piwa. Nie rzucił okiem na tę kartę, nawet gdy już sztuczka się skończyła. Takie właśnie małe cuda potrafił wyczyniać.

   Koci król? Nie miałem najmniejszego pojęcia, co to za historia, ale jak Tom obiecał, w parę tygodni później natrafiłem na nią w jakiejś przygodnej książce. Gdy ją przeczytałem, przekonałem się, że Tom ma nieomylny instynkt.

   Kiedy pisałem tę historyjkę, zapragnąłem oddać ją w kontekście, w jakim Tom po raz pierwszy ją usłyszał.

Anegdota

   —              Wyobraźcie sobie ptaka — powiedział czarownik. —

W tej właśnie chwili trzepoczącego skrzydłami, przerażonego,

niemal umierającego ze strachu, a wydobywającego się z tego

kapelusza.

   Ściągnął szybko białą chustkę z cylindra i gołąb w kolorze chustki, byąc skrzydłami, upadł niezdarnie na stół. Przerażony, sparaliżowany strachem ptak, niezdolny pofrunąć, głośno uderzał skrzydłami o polerowany blat stołu.

   —              Ładny ptak — powiedział magik i uśmiechnął się do

dwóch chłopców. — Teraz wyobraźcie sobie kota.

   Znów śmignął chustką nad kapeluszem i biały kot zsunął się z ronda. Wypełzł z kapelusza niczym wąż i rozciągnął się na stole, patrząc jedynie na gołębia. Powoli, jak drapieżnik, kot czołgał się w stronę ptaka.

   Magik, przebrany za smętnego klauna z białą twarzą, w czerwonej peruce, w czarnym fraku, w uśmiechu wyszczerzył zęby do chłopców i niespodzianie podskoczył, zrobił efektownego fikołka i wylądował, stając na rękach w białych rękawiczkach. Przez chwilę trzymał nogi sztywno wzniesione do góry, potem zgiął je i pochylił tułów jednym harmonynym,

12

 

CZĘSC PIERWSZA

SZKOŁA

Wstańcie i zaśpiewajcie pochwalny hymn o szkole na wzgórzu.

Pieśń szkolna

 

 

 

żeby rozmontować huśtawkę. Cissy Harbinger wychodzi właśnie z basenu i idzie w stronę leżaka. Kroczy tak, że wiadomo, iż kafelki parzą ją w stopy. Podchodzi i kładzie się, żeby jeszcze przyciemnić swoją orzechową opaleniznę. Są tam jeszcze dwa rozleglejsze dziedzińce, jeden z plastikowym brodzikiem. A tutaj, Collis Falk, ogrodnik zwolniony właśnie przez rodziców chłopca, przejeżdża wielką czarną kosiarką po trawniku wokół białego domu. Nie pozostają żadne mlecze: Collis Falk jest bezlitosnym tępidelem mleczy.

   Dalej, poza domami i ogrodami, jakiś człowiek spaceruje aleją na skarpie. Na tym starym przedmieściu piesi nie są taką rzadkością jak w rozległych nowych dzielnicach, na przykład na Quantum Hills, ale pomimo to jest to wyjątkowy i interesujący widok.

Chłopiec wciąż nie wie, że śni.

   Idący aleją mężczyzna zatrzymuje się. Jest pewnie klientem Collisa Falka i czeka, żeby ogrodnik odwrócił się w jego stronę, to będzie mógł go pozdrowić. Ale nie, wydaje się, że nie czeka na ogrodnika. Przechyla głowę i patrzy na chłopca. Chyba go wypatruje, myśli chłopiec. Mężczyzna ujmuje się pod boki. Jest oddalony o około trzysta jardów, jego sylwetka drży trochę w upale bijącym z chodnika. Chłopca opanowuje nagłe przekonanie, że ta mała figurka stara się go odnaleźć... a chłopiec nie chce, żeby go zauważono. Przywiera mocniej do ziemi i niespodziewany strach budzi się w jego piersi.

To interesujący sen, myśli. Dlaczego się go boję?

   Powietrze staje się bardziej mroczne, bardziej srebrne. Mężczyzna, który go dostrzegł, a może nie, idzie dalej. Wyłania się nagle Collis Falk, jakby z zamiarem wykoszenia brodzika. Teraz chłopiec zasłonięty jest przed wzrokiem mężczyzny i może się poruszyć.

   Naprawdę jestem wystraszony, myśli, dlaczego? Całe otoczenie stało się nagle nieprzyjemne, skażone i niepokojące. Chociaż nie może już dostrzec sylwetki w alei na skarpie, to jednak mężczyzna ten promieniuje chłodem i złem...

(Jego twarz zrobiona jest z lodu).

   Nie, to nie to, ale chłopiec zrywa się na nogi i zaczyna biec, * nagle zdaje sobie sprawę, że to mu się śni, bo na swoim dziedzińcu widzi jakiś budynek, a wie, że go tam nie ma i że nie wa też gęstych drzew, które go otaczają. Dom rna tylko około dwudziestu stóp wysokości i słomiany dach. Po bokach brązowych drzwi są dwa okienka. Ten bajkowy domek wygląda gościnnie i chłopiec wie, że powinien tam wejść, a znajdzie

17

 

Sny na jawie

   Ostatni dzień letnich wakacji, bezchmurne niebo, suche upalne powietrze; w górze, na skrzydłach żalu unosi się kres i wszelkie początki, obietnice i śmierć. Być może żal odczuwa tylko chłopiec — ten chłopiec, który leży na brzuchu w trawie. Patrzy na mlecz i zastanawia się, czy ma go zerwać. No bo jeśli zerwie ten, to czy ma też zerwać tamten, rosnący dalej, którego lwia głowa pochyla się i kiwa na łodyżce zbyt wątłej dla niej? Od mleczy cuchną ręce. Co go obchodzi ostatniego dnia wakacji, że ręce będą miały zapach mleczy? Chwyta i szarpie wielki, rosnący najbliżej kwiat i wyciąga go z ziemi razem z korzeniami. Wydaje mu się, że słyszy, jak mlecz wzdycha, rozstając się z życiem, więc odrzuca go pospiesznie. Potem przesuwa się ku następnej roślinie. Wydaje się bardzo delikatna z tą wielką główką i cienką szyjką, że zostawia ją w spokoju. Przekręca się na plecy i spogląda w niebo.

   Żegnaj, żegnaj, mówi do siebie. Żegnaj swobodo. Tkwiło w nim jednak wyczekiwanie nowej sytuacji, pójścia do szkoły średniej, rozpoczęcia dojrzewania. Spodziewał się, że w jego życiu nastąpią wielkie przeobrażenia. W tej chwili, jak wszystkie dzieci stojące na progu zmiany, pragnął przewidzieć przyszłość, żyć teraz tym, co będzie — skosztować tamtej wody.

   Samotny ptak kołuje w górze tak wysoko, że oddycha już innym powietrzem.

   Chyba się zdrzemnął, bo później uważał, że to, co wydarzyło się potem, gdy zobaczył tego ptaka, musiało być snem. Najpierw powietrze zmieniło kolor — stało się mgliste, prawie srebrne. A chmury ? Nie było żadnych chmur. Przewrócił się na brzuch i bezmyślnie rozglądał dokoła. Mógł obserwować cztery podwórka. Huśtawka ustawiona na trawniku Trumbullów jest tak przerdzewiała, że należałoby ją zdjąć — dzieci Trumbullów były od niego starsze, ale pan Trumbulljest za leniwy,

16

 

              . Nie masz braci ani sióstr, prawda?

Chłopiec potakuje. Czarownik uśmiecha się.

              Możesz iść, synu. Jego już nie ma. A ty prowadź zaciętą

?walkę.

   Chłopiec zostaje odprawiony; logika snu zmusza go do wyjścia; oczy czaroumifca znów są zamknięte. Nie ma jednak ochoty odejść, nie chce się już obudzić. Patrzy przez okienko i widzi las, a nie teren wokół wtasnego domu. Z wielu drzew zuńsają pajęczyny.

   Czaroumik porusza się, otwiera oczy i spogląda na ociągającego się chłopca.

   —              Będziesz miał złamane serce — mówi. — Czy czekałeś,

aby to usłyszeć? Zostanie złamane. Nigdy jednak niczego nie

zdołałbyś dokonać, gdybyś nie miał drzazgi ID sercu. Tak to

już jest, chłopcze.

— Dziękuję — mówi chłopiec i idzie w stronę drzwi.

— Tak już jest i nie może być inaczej.

— Dobrze.

— A teraz miej oczy otwarte i uważaj na uńlki.

— Będę uważał — mówi chłopiec i wychodzi.

   Myśli, że czaroumik już zasnął. Kiedy przechodzi koło drzew, których nie ma, spostrzega siebie samego śpiącego na tratuie, leżącego na boku tuż koło chwiejącego się mlecza.

   Z wielu przyczyn Szkoła Carson nie jest już tą szkołą, którą była i ma nową nazwę. Carson była szkołą dla chłopców, osobliwą i staromodną, a czasem tak surową, że aż zęby cierpną. Później my, którzy byliśmy uczniami, zrozumieliśmy, że ta cała raczej groźna dyscyplina miała na celu ukrycie faktu, że była to w najlepszym razie szkoła drugorzędna. Tylko szkoła tego rodzaju mogła zaangażować Lakera Broome'a na stanowisko dyrektora, może tylko trzeciorzędna zatrzymałaby go.

   Przed laty, kiedy John Kennedy był jeszcze senatorem z Massachusetts, Steve McQueen grał w telewizji Josha Ran-dalla, a McDonald sprzedał dopiero dwa miliony hamburgerów, kiedy wąskie krawaty oraz kołnierzyki w szpic wchodziły w modę, Szkoła Carson była spartańska, dbająca o pozory 1 świadoma swego statusu. Obecnie uczęszczają tam chłopcy

19

 

ocalenie przed tym, co chodzi tam i z powrotem po alei na skarpie.

Wie, że to dom czarownika.

   Kiedy przechodzi wśród drzew i otwiera drzwi, wszystko wokół niego wydaje się wzdychać: pordzewiała huśtawka i brodzik, Cissy Harbinger i Collis Falk, każde brązowe i zielone źdźbło trawy wysyła falę zawodu i żalu. Prawdziwy jednak żal płynie stamtąd, od tego człowieka, który ma świadomość, że chłopiec jest od niego oddzielony.

   —              A więc jesteś tu — mówi czarownik, uśmiechając się. Jest

to staruszek z pomarszczoną twarzą ukrytą w kędzierzawej

brodzie, odziany w wyszarzałą kapotę. Siedzi oparty na

krześle. Jest to najstarszy czarownik na świecie, chłopiec wie

0              tym i wie też, że sam tkwi w baśni, której nikt nigdy nie

napisał. — Jesteś tu bezpieczny — powiada czarownik.

— Wiem.

   — Chcę, żebyś sobie zapamięUU. Nie wszystko jest tak jak...

gdy jest się poza tym.

— To sen, prawda? — pyta chłopiec.

   — Wszystko jest snem — oznajmia czarownik. — Twój

świat... flaga na wietrze, jakaś zabawka, która coś znaczy.

Uwierz mi na słowo. Coś znaczy. Jesteś dobrym chłopcem,

ty to wykryjesz. — W jego ręku pojawia się fajka, pociąga z niej

1              wydmuchuje gęsty kłąb dymu. — Och, tak. Odnajdziesz to, co

masz odnaleźć. Wszystko będzie dobrze. Będziesz musiał,

oczywiście, walczyć o życie, będziesz musiał przejść egzami

ny... egzaminy, do których nie można się przygotować, hi, hi,

hi... i będzie też dziewczynka i wilk, i wszystko inne, ale

przecież nie jesteś idiotą.

— Jak w Czerwonym Kapturku? Dziewczynka i wilk?

   — Och, jak to wszystko — mówi czarownik wymijająco. —

Powiedz mi, jak się ma twój ojciec?

— W porządku. Tak sądzę.

   Czarownik kiwa głową i wypuszcza następną chmurę dymu. Wydaje się chłopcu bardzo słaby i stary. Stary czarownik u kresu swej potęgi, tak zmęczony, że ledwo może podnieść fajkę.

   —              Och, mógłbym pokazać ci różne rzeczy — rzecze czarow

nik. — Ale to na nic się zda. Chciałem po prostu, żeby...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin