Bułyczow Kirył - Zostaw to, chłopcze!.pdf

(93 KB) Pobierz
13123457 UNPDF
Kirył Bułyczow
Zostaw to,
chłopcze!
Matka odprowadziła Wiaczesława na lotnisko i zachowywała się przy tym nader przyzwoicie.
Wiaczik lękał się nie łez, nie słów pełnych troski i niepokoju, lecz wskazówek, których nie udzieliła
mu w domu i mogła udzielić tutaj, w przytomności grupy turystów, którzy na razie jeszcze
przypatrywali się sobie nawzajem, wybierając sobie partnerów lub kumpli na czas podróży do
Anglii.
Matka trzymała w ręku zwinięte w trąbkę czasopismo z obcojęzycznym tytułem, bo zawsze
pamiętała o tym, aby sprawiać wrażenie kobiety rzeczowej, wykształconej i nowoczesnej. To
wszystko i tak było oczywiste na pierwszy rzut oka, więc czasopismo było absolutnie zbędne, a
nawet dla ogólnego obrazu szkodliwe.
Wiaczik obserwował matkę, która z kolei omiatała wzrokiem turystów, a zwłaszcza turystki, z
których jedną, szczuplutką szatynkę, niemal przewiercała na wylot spojrzeniem.
- Pomyślałam - rzekła matka - o tej niezwykłej wprost łatwości, z jaką w naszych czasach
zawiązują się intymne stosunki w środowisku młodzieżowym. Zdarzyło mi się obserwować na
południowym wybrzeżu Krymu, jak pozornie przyzwoite dziewczęta wpadają nagle w rodzaj
wczasowego amoku. Nie jestem pruderyjna, ale...
Szatynka była gładko uczesana i przypominała Wiaczikowi subtelne panienki, jakie widywał na
akwarelach z epoki Puszkina. Słowo "amok" zupełnie się z nią nie kojarzyło.
- Słuchasz mnie? - zapytała matka. - Nie zapomniałeś klucza? Może się przecież zdarzyć, że będę
na konferencji, kiedy będziesz wracał.
To ostatnie zdanie powiedziane było zbyt głośno i oblic~ne na szersze audytorium. Audytorium
nie zwróciło na nie najmniejszej uwagi.
Luda pracowała w bibliotece, była młodsza od Wiaczika o trzynaście lat i na początku wycieczki
krępowały ją nieśmiałe hołdy składane u jej stóp przez starszego ekonomistę. Może zresztą nie
same hołdy, lecz ironia, z jaką traktowało je otoczenie.
To skrępowanie sprawiało, że Luda traktowała Wiaczika sucho i oficjalnie do chwili, kiedy
pewnego razu w autobusie doszło do dyskusji o książce Marqueza i Wiaczik okazał się
sojusznikiem Ludy w tym sporze. A wkrótce Wiaczik ujawnił dwie cechy stojące na najwyższych
stopniach hierarchii moralnej Ludy: był dobry i oczytany. Luda przestała się na niego boczyć.
A Wiaczika opanowała niesłychana jak na niego gadatliwość. Zapragnął, aby Luda wiedziała o
nim wszystko, poczynając od najwcześniejszego dzieciństwa. Nie od razu zorientował się, że stało
się tak dlatego, że Luda była idealną słuchaczką, zaangażowaną i przychylną.
I nic nie zapowiadało (tak przynajmniej wydawało się Ludzie) żadnych zmian w tych spokojnych
stosunkach.
Któregoś wieczoru stali oboje nad brzegiem Tamizy. W plecy patrzyli im smutni obywatele
miasta Calais z jednym wielkim kluczem do bram miasta dla wszystkich - dzieło wielkiego
rzeźbiarza Rodina. Tamiza była niezbyt szeroka, innej zresztą się nie spodziewali, a na
przeciwległym brzegu widniały gmachy z widokówki kupionej przez Wiaczika już na lotnisku.
- Pani nie jest zamężna? - zapytał Wiaczik nieoczekiwanie dla samego siebie.
- Rozmyśliłam się - odpowiedziała Luda. - To dobry człowiek, ale mamy całkowicie odmienne
zainteresowania.
Wiaczik pomyślał ze smutkiem, że Luda jest jeszcze bardzo młoda i dlatego może tak
kategorycznie wyrokować i tak szybko podejmować decyzje. Wraz z upływem lat życie się
komplikuje.
- Chyba nie powinien pan zadawać tego pytania - powiedziała Luda.
- Dlaczęgo?
- Bo to jest ingerencja w maje życie osobiste. - Luda uśmiechnęła się nagle i dodała: - Proszę
spojrzeć, jaki śmieszny stateczek! Okropnie staroświecki. Ja przecież nie pytałam, dlaczego pan się
nie ożenił.
- Nie ma w tym żadnej tajemnicy - odparł Wiaczik, patrząc z zachwytem na jej czysty, surowy
profil. - Po prostu przywykłem mieszkać z matką.
Luda obróciła się ku niemu, a jej cienkie brwi uniosły się ze zdziwienia.
- Rozumie pani, mama nie wyobraża sobie innego życia. Dawno już rozstała się z ojcem, a ja
jestem jej jedynym synem, jedynym prawdziwie bliskim człowiekiem.
- A co dalej? - wyrwało się niechcący Ludzie. Nie miała zamiaru przesłuchiwać Wiaczika.
- Dalej? - Wiaczik wzruszył ramionami. - Nie wiem.
- Wie pan, co mi się wydaje? - powiedziała Luda po chwili. Pan chyba jeszcze nigdy naprawdę się
nie zakochał. Kiedy to się stanie, pańska mamusia będzie musiała się z tym pogodzić.
- Wątpię - powiedział Wiaczik. - Mama nigdy się z czymś podobnym nie pogodzi.
W swą ostatnią londyńską noc Wiaczik zaczął pisać wiersze. Żeby nie obudzić Zawadowskiego,
który mieszkał z nim w jednym pokoju hotelowym, Wiaczik zaszył się w łazience, gdzie siedział na
brzegu wanny i łowił rymy oparty plecami o gorącą rurę. Jak na złość Zawadowski obudził się w
środku nocy i rozespany wtoczył się do łazienki. Wiaczik siedział w rozpiętej piżamie, ukazując
krągły brzuszek i pierś, gładko przechodzącą w krągłe ramiona. Nie od razu oprzytomniał. Jego
grube palce, niczym skrzydełka sikorki osłaniającej pisklęta przed pazurami jastrzębia, trzepotały
nad stroniczką notesu.
Zawadowski mimo solennych przyrzeczeń nie wytrzymał i rano podzielił się z pozostałymi
członkami wycieczki swoim odkryciem. Przy obiedzie Maria Pietrowna, sędziwa dama żywiąca
szczerą antypatię do Ludy, poprosiła Wiaczika o zadeklamowanie wierszy. Wiaczik uciekł zza
stołu, pozostawiając nie dojedzoną galaretkę, a Luda, zorientowawszy się o co chodzi, rozpłakała
się i też wyszła. Zawadowskiemu zrobiło się głupio, że nie trzymał języka za zębami, a Luda
odszukała Wiaczika w hotelowym barze, gdzie starszy ekonomista roztrwonił połowę swoich dewiz
na trzy szklaneczki whisky.
Ta historia zmieniła stosunek Ludy do Wiaczika. Chodziło nie tyle o sam fakt podjęcia przez
niego prób poetyckich, chociaż Luda czuła się tym pochlebiona, ile o to, że Wiaczik ucierpiał i
został źle potraktowany, bo ośmielił się żywić do Ludy gorące uczucie.
Wiaczik zauważył w zachowaniu Ludy litość, a mama zawsze uczyła go odrzucać to uczucie jako
hańbiące. Ponieważ jednak w ciągu pozostałego tygodnia wycieczki cała grupa, z nielicznymi i
zrozumiałymi wyjątkami, nabrała zwyczaju opiekowania się nimi i zawsze tak jakoś wychodziło, że
lądowali na sąsiednich miejscach w autobusie lub za stołem, to Wiaczik wartko płynął, prawie sie
nie opierając, w bystrym i rozkosznym potoku dziwnej ponadczasowości.
Spacerowali wieczorem po Liverpoolu, mieście zupełnie nie przystosowanym do romantycznych
przechadzek, zamkniętym w sobie i zajętym wyłącznie własnymi sprawami - i właśnie dlatego, że
nikogo w najmniejszym stopniu nie obchodzili, odczuwali wspólnotę dusz, niezwykle rzadką nawet
u ludzi znających się od dawna i bardzo blisko.
I nagle Wiaczik wyczuł, że zbliża się to.
Nie był pewien, czy się nie myli, gdyż w tym momencie buszowało w nim tyle uczuć, że aż drżały
mu palce. Ale objawy się zgadzały. Ten sam stan euforii, radosnego oderwania się od wszelkich
trosk i niezachwianej pewności, że za minutę, godzinę, dzień, miesiąc wszystko będzie równie
wspaniałe jak teraz. Albo jeszcze wspanialsze.
- Mógłbym teraz czegoś dokonać - powiedział uroczystym tonem. Luda nie odpowiedziała, ale
nieoczekiwanie przystanęła. Stali przed witryną sklepu, na której wężowym ruchem wyginała się
chuda dziewczyna w futrze z nurków, przyglądając się z zachwytem swoim pięknym, umiejętnie
umalowanym gipsowym paluszkom. Niebo nad ulicą było zielone i Wiaczikowi wydało się nagle,
że znajdują się w wodzie, a Luda jest smutną i bezbronną rusałką.
- Wiem - powiedziała Luda. - Doskonale pana rozumiem.
- Nie, to nie o to chodzi - Wiaczikowi bardzo zależało na tym, żeby Luda dobrze go zrozumiała. -
Ja nie mówię w ogóle, tylko o pewnym szczególnym uczuciu: Mama nawet chciała zaprowadzić
mnie do psychiatry.
Luda uniosła brwi. Wiaczik zmieszał się i nieoczekiwanie zapytał: - Chciałaby pani mieć takie
futerko?
- Nie - odparła Luda, wciąż wpatrując się w Wiaczika. W jej źrenicach odbijały się iskierki
reklam. Dotknęła jego ręki, a Wiaczik zamarł, lękając się spłoszyć jej palce.
- Wiesz - powiedział bardzo cicho - to mi się zdarza, kiedy odczuwam wzlot emocjonalny. -
Wiaczik drugą ręką zdjął okulary i wsunął je do górnej kieszeni marynarki. Luda cofnęła rękę.
- Czemu pan zdjął okulary? - zapytała.
- Okulary! Ach, tak... - Okulary natychmiast wróciły na miejsce.
- Bo co?
- Wyglądał pan tak, jakby chciał mnie pan pocałować.
- Cóż za pomysł! W żadnym wypadku! - pospieszył odpowiedzieć Wiaczik.
- Tak właśnie sobie pomyślałam - powiedziała surowym tonem
Wiaczik czegoś zapomniał. Coś zgubiło się w ciągu tych paru minut. to nie tylko w nim, ale i w
Ludzie, która powiedziała:
- Już późno. Czas spać. Może wrócimy do hotelu?
Wiaczik powinien powiedzieć "nie", bo w pytaniu nie była determinacji chęci powrotu, ale
posłusznie skinął głową i oboje ruszyli do hotelu.
- A dlaczego wspomniał pan o psychiatrze? - zapytała Luda po jakichś pięciu minutach. Wiaczik,
który myślał, że Luda gniewa się na niego za to, że omal nie pocałował jej na ulicy pod sklepową
wystawą, cieszył się z tego pytania.
- Mamie bardzo zależy na tym, żebym był solidnym mężczyzną powiedział. - Kiedy więc
dowiedziała się, że mogę tak postępować z rzeczami, przestraszyła się, że to jest nienormalne.
Wówczas, dwa lata temu, zdał ostatni egzamin kandydacki i w dodatku była piękna pogoda.
Nawet taka banalna koincydencja czasami wystarczy, żeby człowiek poczuł się szczęśliwy. Wiaczik
wracał do domu i czuł, że jest wszechmocny. Pewnie mogę nawet latać - powiedział sobie,
skręcając w zaułek. I nawet uniósł ręce, jakby przymierzając się do lotu, ale ręce przecięły tylko
powietrze i wróciły na swoje miejsce, do boków. Nie, jednak latać nie potrafił... I wówczas
zobaczył pudełko zapałek, leżące na chodniku o jakieś trzy kroki od niego. Zatrzymał się, bo jego
nowa siła była w jakiś sposób związana z tym pudełeczkiem. Pudełko było białe i opatrzone
czerwonym napisem "Gigant". Trzeba sprzątnąć pudełko z chodnika, zrozumiał Wiaczik, ale
podejść do pudełka i pochylić się nad nim byłoby zbyt banalnie. Wówczas rozkazał pudełku, aby
usunęło się z drogi. Pudełko nie usłuchało. Musiał się zatem wytężyć, a nawet zdjąć okulary, które
przeszkadzały w rozkazywaniu. Walka z pudełkiem po zapałkach trwała około dwóch minut i
przechodnie zaczęli się już ze zdziwieniem oglądać na wysokiego przygarbionego mężczyznę, który
stał pośrodku chodnika ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt przed sobą i dziwnie się przy tym
kołysał. Pudełko już miało się podporządkować, ale wtedy nadbiegł z przeciwka chłopak i kopnął je
czubkiem buta. Wiaczik spojrzał na lecące pudełko i w tym momencie zrozumiał, że uniesiony w
powietrze przedmiot znalazł się w jego władzy. Przechwycił go zatem spojrzeniem, zmienił tor lotu
i zmusił do wylądowania w koszu na śmieci stojącym pod ścianą domu.
- Tak to trzeba robić - powiedział Wiaczik do chłopaka, ale chłopak go nie usłyszał.
- Mamo - powiedział po powrocie do domu - wykryłem w sobie rzadką właściwość.
- Co z egzaminem? - zapytała mama. - Już dwa razy dzwoniłam na uczelnię, ale nikt tam nie
podnosi słuchawki. To niesłychane, jak ludzie potrafią lekceważyć swoje obowiązki!
- Z egzaminem jest wszystko w porządku. A co sądzisz o poruszaniu przedmiotów na odległość?
Matka pocałowała Wiaczika w czoło. Nie musiał się przy tym nawet pochylać, bo matka była od
niego nieco wyższa.
- Istota twojego zawodu - powiedziała udając się do kuchni, żeby podgrzać obiad - istota
ekonomii polega na umiejętności kierowania przedmiotami na odległość. Władza nad siłami
wytwórczymi społeczeństwa...
- Ja mogę siłą woli poruszać przedmioty - powiedział Wiaczik. Chcesz zobaczyć?
Wciąż jeszcze nie opuszczało go uczucie radości i szczęścia, które przyspieszało rytm serca i
domagało się natychmiastowego działania.
- Denerwujesz się? - zapytała matka. - Nic dziwnego. Straciłeś przecież mnóstwo energii
nerwowej.
- Na ulicy zobaczyłem pudełko po zapałkach - powiedział Wiaczik. - O trzy metry ode mnie. I
zmieniłem kierunek jego lotu.
- Wiaczik! - powiedziała mama. - Gdzie położyłeś elenium?
- Mamo!
- Przecież wiesz, jaką troską napawa mnie twój stan psychiczny. Właśnie zakłócenia psychiczne
stały się praprzyczyną mojego zerwania z twoim ojcem.
Wiaczik westchnął. Ojciec, o ile Wiaczik wiedział, psychikę miał w najlepszym porządku. Poza
tym miał drugą żonę, dwoje dzieci i święty spokój. Ojciec na wszystkie święta przysyłał
Wiaczikowi pocztówki z życzeniami, a na urodziny prezenty. Stan szczęśliwej błogości powoli się
ulatniał. Mama szukała w apteczce elenium. Wiaczik spróbował podnieść pudełko zapałek leżące
na kuchence gazowej. Pudełko drgnęło, poruszyło się, ale nie uniosło do góry.
- Telekineza została potępiona przez naukę - powiedziała mama, rozdzierając opakowanie
lekarstwa. - Zażyj tabletkę, to od razu ci ulży. W przeciwnym razie trzeba cię będzie zaprowadzić
do psychiatry.
Wiaczik naturalnie zażył tabletkę.
- A teraz mógłby pan coś przemieścić? - zapytała Luda. Byli już hotelem.
- Nie wiem - odparł Wiaczik. - Do tego potrzebny jest specjalny nastrój.
- A teraz go nie ma?
- Taki nastrój był tam, pod sklepem.
- I co się stało?
- Nie wiem. Coś się stało.
- Tak - zgodziła się Luda. - Coś się stało.
W ciągu ostatnich paru dni nie udawało się im zostać we dwoję i słodka burza, szalejąca w
piersiach Wiaczika na widok Ludy, nie znajdowała żadnego ujścia. Przed odjazdem angielscy
koledzy wydali na cześć grupy pożegnalną kolację. Maria Pietrowna wygłosiła na niej dziękczynną
orację, mniej więcej dwudziestominutową.
- Jutro - powiedział Wiaczik - będziemy w Moskwie.
- Tak - odparła Luda. - Cieszę się, że pana poznałam.
- Spotkamy się w Moskwie? - zapytał Wiaczik.
- Po co? Przecież to nikomu niepotrzebne...
- Jak to po co? - Ale Wiaczik nie potrafił wymyślić powodu spotkania.
Noc w pokoju, w którym mieszkał Wiaczik z Zawadowskim, minęła nader smutnie. Wiaczik
siedział tam w kompletnej samotności, ukrywając się przed współtowarzyszami wycieczki, którzy
wybrali się na nocny spacer po mieście, i rozmyślał o tym, iż życie może zakończyć się w
trzydziestym piątym roku tegoż życia. Trwanie i przemijanie żywota zależy wszak od
przypadkowych przyczyn, które składają się na ogólny model generalnego pecha.
Rano Wiaczik i Zawadowski omal nie przespali odjazdu i musieli pakować się w okropnym
pośpiechu. Wiaczik miał w głowie i w piersiach tak ogromną dudniącą pustkę, że czuł się jak
spragniony ziarna elewator zbożowy.
Cała grupa czekała już w autokarze, a damy powitały ich chóralnymi wyrzutami.
Miejsce obok Ludy było wolne, ale Wiaczik przykucnął obok kierowcy. Usiłował sobie
przypomnieć, jak brzmi po łacinie sentencja: "Tak przemija ziemska sława", ale sobie nie
przypomniał.
Dumna samotność Wiaezika została zakłócona w poczekalni, gdzie podeszła do niego Luda i
oświadczyła:
- Przykro mi, że tak się stało. Przepraszam..
Luda sięgała mu ledwie do ramienia, głos jej drżał.
- Ryczałam przez całą noc - powiedziała. - W ogóle to ze mnie okropna beksa.
- Nie wiedziałem - powiedział Wiaczik cicho.
- Proszę zapisać sobie mój telefon do pracy - szepnęła Luda. Jeśli ma pan ochotę.
- Naturalnie - odparł Wiaczik. - Zadzwonię natychmiast, jak tylko wywołam zdjęcia.
Zapowiedziano ich lot.
W samolocie siedzieli obok siebie.
- Czuję się teraz znacznie lepiej - wyznała Luda, kiedy samolot kołował na pas startowy.
- Nie wiesz - powiedział Wiaczik - nie masz pojęcia, że teraz mógłbym dla ciebie zrobić
wszystko.
To uczucie przepełniało go całego, uniosło się aż do gardła. Wiaczik odrzucił do tyłu głowę, żeby
się nim nie zakrztusić.
Władza Wiaczika nad przedmiotami, nad całym światem rzeczy była tak ogromna, że mógłby
Zgłoś jeśli naruszono regulamin