Sakramenty Kościoła.doc

(114 KB) Pobierz

Sakramenty Kościoła

Karl Rahner

 

 

 

I - BÓG KOCHA TO DZIECKO
(Z okazji chrztu)

Zebraliśmy się, aby uczestniczyć w chrzcie. Dziecko, z którym w tej godzinie ma się dokonać coś niesłychanie wielkiego, nie zdaje sobie z tego wydarzenia sprawy. Tak przynajmniej sądzimy. W każdym razie to, co się tutaj w sposób widzialny dokonuje w postaci ludzkich czynności i słów, pozostaje dla niego jeszcze zakryte -jakkolwiek nie wiemy z całkowitą pewnością, czy w otchłannych głębiach jego ducha, o których nie sposób powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pojawił się w nich przebłysk świadomości, światło łaski nie płonie już jednak tak, że choćby w sposób nie dający się wyrazić i wyróżnić duchowi temu już przyświeca.

Jakkolwiek by się rzecz miała, nie ma to istotnego znaczenia. Rzeczywiście ważne i decydujące jest to, że pewna ludzka istota doświadcza tutaj na sobie Bożego działania. Tam, gdzie człowiek zbudził się już do korzystania z własnej wolności, gdzie oddał już siebie samego do dyspozycji swojej wolności i ujął swoje losy we własne ręce, tam Bóg działa tylko na sposób dialogicznego partnerstwa. Wolne i nieprzymuszone słowa miłości płyną wtedy w jedną i drugą stronę. Wtedy Bóg przemawia, aby otrzymać odpowiedź - co więcej: przemawia już w samej tej odpowiedzi; jest blisko, będąc słuchany i kochany przez człowieka; Jego działanie polega na tym, że powoduje nasze działanie. Jednak również wtedy to On jest tym, który wypowiada pierwsze słowo. Zawsze i wszędzie, kiedy człowiek spotyka swego Boga, znajduje Go dlatego, że to On szukał człowieka. Zawsze czynem człowieka jest dobrowolna zgoda na dokonujący się wobec niego czyn Boga. Albowiem Bóg jest właśnie Bogiem, a więc tym pierwszym, suwerennym; jest Łaską, która jest niezgłębiona i na którą nie można zasłużyć, która zawsze uprzedza nasze działanie.

Skoro tak się rzecz ma, to można chrzcić również dziecko, a więc istotę niezdolną jeszcze do kierowania własnym postępowaniem. Dokonuje się bowiem na nim działanie Boże. Że zaś Bóg zawsze przecież nas uprzedza, przeto odstęp czasowy - większy czy mniejszy -między Jego przemożnym, życiodajnym słowem a naszą żywą odpowiedzią nie ma żadnego znaczenia. To, co się dokonuje w chrzcie dziecka, ukazuje tylko wyraźniej to, co się dzieje zawsze dla naszego zbawienia. Bóg uprzedza nas, zostajemy ogarnięci Jego łaską, nim zaczniemy jej wzywać; On sam przybywa już do nas, abyśmy mogli zapukać do Jego drzwi, już nas znajduje, abyśmy mogli Go szukać. Tak więc Bóg działa już wobec tego dziecka, aby z chwilą, kiedy zbudzi się ono do duchowego samoposiadania i do miłości, być już niebem rozpościerającym się nad tym wschodzącym dniem życia.

Ale czego w sakramencie Kościoła dokonuje Bóg na tym dziecku, aby później mogło ono czynić to, co ma czynić? Co się ze strony Boga dzieje w chrzcie? To, co czynią przy tym ludzie jako obwieszczenie, jako występujący na powierzchni bytu znak tajemnego działania Boga, jest nam wszystkim znane. Jest to właśnie chrzest, obmycie człowieka wodą i wypowiedzenie słów, które poświęcają jego życie Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu. Ale co pod tym znakiem sprawia Bóg?

Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale łatwa. Nie tylko dlatego, że czyn Jego osobowej miłości jako czyn nieskończonego, niepojętego Boga stanowi z natury rzeczy nieprzeniknioną tajemnicę i że zatem wtedy tylko możemy coś z niego pojąć, gdy mamy poczucie, że nie da się go wypowiedzieć i nazwać. Lecz również z innego powodu: Otóż Bog kocha to dziecko, które właśnie jest chrzczone, nie dopiero od chwili chrztu. Dlatego że je kocha, zostaje ono zrządzeniem łaskawej Bożej Opatrzności przyniesione do chrztu jako dziecko chrześcijańskiej rodziny. Bóg kocha to dziecko odwiecznie. Myśli o nim odwiecznie i na wieki. Nie było takiego momentu Jego myśli i miłości, w którym nie byłoby obecne to życie, ta osoba i jej wieczny los, objęte Jego wszechwiedzą i włączone w Jego boską miłość. Odwiecznie widział On to dziecko jako kogoś, kto należy do wspólnoty samego odwiecznego Logosu. Bowiem Bóg zechciał w swoim odwiecznym Słowie, w którym się nieustająco wypowiada, wypowiedzieć siebie w to, co nieboskie, w nicość i pustkę, zechciał rozdać siebie jako miłość, którą jest, temu, co takiej miłości samo z siebie nie może się domagać. Zechciał się wypowiedzieć ogołacając siebie. Jest to praodruch Boga, podłoże wszystkich Jego na zewnątrz skierowanych działań: Słowo, które staje się ciałem, Boże Słowo, które rozbrzmiewa w milczącej pustyni nieboskiej sfery jako człowiek. Ponieważ Bóg takim właśnie zechciał być, istnieje świat, istnieją inni ludzie, istnieje ten oto człowiek.

Od samego początku jest on widziany i chciany jako brat wcielonego Słowa Boga, jako ktoś, kto istnieje po to, aby Bóg mógł wymieniać słowo braterskiej miłości tam, dokąd sam się udał w swoim samoogołoceniu. Dlatego dziecko to było od zawsze objęte miłością Boga, Jego bezwzględną afirmacją. Dlatego miłość owa od zawsze oczekiwała tego dziecka - pomimo pierworodnej winy ciążącej na rodzaju ludzkim, w którym ono się urodziło - i powołała je do istnienia jedynie w przestrzeni Bożej zbawczej troski. Dlatego człowiekowi temu, z chwilą kiedy obudzi się on do decydowania sam o sobie, Bóg w każdym wypadku postawiłby pytanie swojej nieskończonej miłości i zaofiarował mu całą swoją chwałę jako życie wieczne. Jeśli tak jest, to wcale nie łatwo powiedzieć, co może się tu jeszcze stać, skoro początek tej egzystencji był już przepromieniony zbawczą wolą Boga i skoro ta wola Bożej miłości w każdym wypadku odnalazłaby jeszcze owego człowieka w jego życiu ku jego zbawieniu (albo ku jego potępieniu).

Ale kiedy zadajemy to pytanie, to przede wszystkim już ono samo stanowi błogą pewność, która nie jest bez znaczenia dla właściwego rozumienia chrztu. Właśnie dlatego, że światło Bożego słowa oświetla każdego człowieka, właśnie dlatego, że Bóg chce, aby wszyscy ludziedostąpili szczęścia i doszli do poznania prawdy, właśnie dlatego, że łaskawość Boża jest mocniejsza i obfitsza niż wszelka wina, właśnie dlatego, że Bóg udziela bez miary, możemy mieć ufność, że tutaj, gdzie wzywa się łaski Bożej dla tego dziecka, wezwanie takie rzeczywiście nie przebrzmi bez echa, lecz zostanie usłyszane i wysłuchane. Wzywany jest tutaj z całą powagą łaskawy i miłosierny, mądry i dobrotliwy Bóg. Poprzez swego Syna, poprzez Jego Krzyż i Zmartwychwstanie powiedział On nam, że chce być dla nas Ojcem zmiłowania i Bogiem wszelkiej pociechy. Pokazał nam, że choć byliśmy grzesznikami, umiłował nas i w swoim własnym Bożym życiu wstąpił w mrok naszej egzystencji, aby już stamtąd nie odchodzić. I dlatego ponad całym mrocznym ludzkim losem od początku do końca pokładamy ufność w Bogu łaski.

Dlatego jednak wiemy również, że kiedy Jego słowami i na Jego polecenie jest On przyzywany nad jakimś ludzkim życiem - kiedy wzywany jest Ojciec zmiłowania, kiedy wzywany jest Syn, który przyjął na siebie nasz los, kiedy wzywany jest Duch Święty, który uświęca i odnawia i jest samowydaniem się Boga ludziom - wtedy dzieje się to, o czym jest tu właśnie mowa, wtedy dokonuje się to, co jest wypowiadane słowem. Nie jest przecież tak, że w takim życiu nic boskiego nie może się już zdarzyć, ponieważ jest ono całkowicie ogarnięte łaskawą wolą Boga. To życie zostało wszak przez Boga zachciane jako coś czasowego, jako pewien fragment historii. Ta czasowa, siebie samą jeszcze uczasawiająca historia jest nie tylko pozorem przesłaniającym coś zawsze jednakowego. Jest to historia samego Boga i czas samego Boga, Boża historia zbawienia i łaski, która musi się dokonywać w czasie. Rozpoczyna się, narasta, dojrzewa i spełnia w wieczności, która jest nie tylko prawdą, lecz również rzeczywistym owocem czasu i dziejów. Dlatego z perspektywy Boga nie mogło się było z tym dzieckiem wydarzyć wszystko już od zawsze, zanim jeszcze my i ono zaczęliśmy żyć w naszym czasie. Wchodzi On swoim czynem w ten czas, podobnie jak Syn rzeczywiście wkroczył w ziemską godzinę i w ziemską przestrzeń pod bezkresnym niebem, kiedy został zrodzony z niewiasty i umarł pod Ponckim Piłatem. Dlatego Bóg stoi oczywiście u początku wszelkiego takiego czasu i obejmuje już swoją miłością to wszystko, co się w nim ma stać. Może nie potrafimy w każdym przypadku tak dokładnie powiedzieć, co z Bożego czynu należy do tego, a co do innego momentu takiego płynącego czasu. Wiemy jednak, że historia Boża dokonuje się w tym czasie. I dlatego też możemy rzeczywiście mieć odwagę powiedzieć, co wydarza się w tym momencie, kiedy dziecko otrzymuje chrzest.

Właściwie powinno nam to przyjść łatwo. Jeśli bierzemy na serio historię dokonującą się w czasie, to nie możemy wprawdzie przyspieszać danego momentu, ponieważ każdy z nich ma swoje własne miejsce, a w tym miejscu to, co właśnie w nim ma się wydarzyć. Jeśli jednak bierzemy na serio historię duchową, to przecież nie jest tak, że moment, który nadszedł, przemija. Podobnie jak z chwilą poczęcia człowieka rozpoczyna się pewien los, który nigdy już nie ustaje, tak każdy moment dziejów osoby duchowej jest właściwie początkiem wieczności, który zostaje zachowany jako tajemna treść w każdym następnym momencie. Dlatego możemy mówić ufnie o chrzcie i jego skutku. To, co się tu dokonuje, dokonuje się najpóźniej tutaj i tutaj też staje się jasne. A kiedy staje się jasne, wtedy wzrasta w każdym razie to, co wydarzyło się już uprzednio. Kiedy chrzest otrzymuje dorosły, to niemal zawsze jest on już tym, czym staje się w chrzcie: człowiekiem wierzącym, uświęconym i usprawiedliwionym przez świętego Ducha Bożego. A jednak nie znaczy to, że w takim wypadku chrzest staje się czczą ceremonią: to, co zaczęło już wcześniej być, odnawia siebie samo jako dawne i dane dla wszystkich momentów czasu i dla wieczności oraz jako wieczność, objawia się w owych wymiarach znaków i cieni, wśród których żyjemy, zakorzenia się głębiej w ostatecznym podłożu człowieka, rozprzestrzenia się we wszystkich wymiarach ludzkiego życia, tak że chrzest człowieka już wierzącego i kochającego ma dokładnie taki sam sens jak chrzest dziecka, które stoi dopiero u progu swego przebóstwionego istnienia.

Może już nieco zniecierpliwieni, pytamy: co więc dokonuje się w chrzcie?

Patrząc z zewnątrz, mamy tu przede wszystkim do czynienia z pewnym aktem Kościoła. Udziela on chrztu za pośrednictwem osoby, która go reprezentuje: kapłana. Chrzest jest bramą prowadzącą do Kościoła. Tam, gdzie tego nie udaremnia konkretna niewiara osoby otrzymującej ten sakrament (a w przypadku dziecka nie może to przecież w ogóle wchodzić w grę), chrzest jest aktem, przez który człowiek zostaje włączony w widzialną społeczność będącą Kościołem Jezusa - Kościołem tych, którzy przyznają się do Jezusa Chrystusa, do Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego, i w służbie jednego i żywego Boga, objawionego w naszym Panu, oczekują spełnienia w powtórnym przyjściu Chrystusa.

Zatem to dziecko, z chwilą kiedy zostanie ochrzczone, będzie należeć do Kościoła - do jednego, apostolskiego, powszechnego, rzymskiego Kościoła. Nie potrzeba go pytać, czy pragnie ono do niego należeć. Nie pytano go przecież także, czy pragnie być człowiekiem i wstąpić w tę mglistą egzystencję. To, co największe, zostaje człowiekowi zawsze w taki sposób dane i zadane, że dopiero post factum musi on się zdecydować, jak się wobec tego zachowa. A że Bóg powołał wszystkich do swego Kościoła, że Kościół ten jest arką zbawienia i wspólnotą szczęśliwie odkupionych, że w każdym razie staje się on nieuniknionym problemem każdego człowieka (nawet tam, gdzie ten człowiek wyraźnie nic zgoła o nim nie wie), przeto nie ma w tym żadnej krzywdy ani zadanego gwałtu, kiedy Kościół, posłany przez Boga, a nie mocą, której sam sobie udzielił, wstępuje już w zaranie ludzkiego życia z wyrażonym w ludzkich słowach wezwaniem, które święty Bóg i Stwórca każdego człowieka i tak do każdego człowieka skieruje. Wolna i nieprzymuszona zgoda na to, co już się stało, nie zostaje przecież człowiekowi przez to odebrana ani zabroniona - podobnie jak zgoda na jego ludzkie istnienie, które było mu dane bez pytania, a które pomimo to musi dla jego zbawienia zostać przezeń przyjęte albo też na jego nieszczęście spotyka się z jego nieskończonym sprzeciwem. Człowiek staje się przez chrzest członkiem Kościoła.

Ale ten Kościół jest Kościołem świętym. Jest historycznym skonkretyzowaniem zbawczej woli Boga, wcieleniem Jego łaski, ponieważ stanowi kontynuację historycznie widomej obecności wcielonego Słowa Bożego w świecie. I dlatego owo włączenie w Kościół Chrystusowy oznacza - o ile człowiek swoją wewnętrzną decyzją przed tym się nie zamknie - uczestnictwo w świętym Duchu tego Kościoła, n uczestnictwo w Chrystusie, łasce i usprawiedliwieniu. Przynależność o do Kościoła może zostać zerwana przez niewiarę i odstępstwo, sam chrzest jednak nie zostaje przez to unieważniony. Człowiek zachowuje nadal swoją relację wobec Kościoła, trwałe ukierunkowanie na wspólnotę Pana. Ta niezmazalna duchowa pieczęć jest więc także trwałą podstawą prawa do uczestnictwa w świętym Duchu Kościoła, w łasce i usprawiedliwieniu, które zostają człowiekowi dane w chrzcie.

III - TAJEMNICA NASZEGO CHRYSTUSA
(Święta Eucharystia)


Kiedy zebraliśmy się tutaj w wigilię święta Bożego Ciała na modlitwę i rozmyślanie, to motywem tego rozmyślania i duchowej medytacji może być. tylko jedno: tajemnica, która czyni z Kościoła przedmiot święta obchodzonego ku własnej pamięci. Już mówiąc tak, natrafiamy na coś bardzo szczególnego: oto sama Eucharystia jest świętem wspomnienia, któremu z kolei zostaje poświęcone wspomnienie - i to święto święta spełnia to, co ma być celebrowane: Eucharystię jako ofiarę i ucztę. Już sama ta osobliwa tożsamość święta z jego przedmiotem pozwala się domyślać, że chodzi tu o pewną rzeczywistość o charakterze centralnym, a zarazem tak rozległym, że w pewnym sensie nie ma ona już nic poza sobą samą lecz stanowi pełnię całego chrześcijaństwa - oczywiście na swój sposób, to znaczy jako wydarzenie sakramentalne. Można by sądzić, że kiedy na tak krótko zagłębiamy się myślą w tę tajemnicę naszych ołtarzy, najwłaściwiej będzie zwrócić uwagę tylko na pewne pojedyncze momenty z niezgłębionej pełni tej tajemnicy, jako że w tak krótkim czasie nie sposób przecież wypowiedzieć wszystkiego. Ograniczenie takie wydawałoby się wskazane również dlatego, że można przypuszczać, iż ogólne i najważniejsze elementy tej prawdy wiary są już wszystkim znane. A jednak: nawet świadomemu chrześcijaninowi warto przywieść w takiej godzinie przed oczy wiary całość tej tajemnicy. To właśnie spróbujemy w naszej medytacji uczynić.

Co się dzieje, kiedy sprawujemy Eucharystię? Prosta odpowiedź brzmi: Ostatnia wieczerza Pana, która oznaczała dla Niego początek Męki, uobecnia się wtedy wśród nas i dla nas. Chcąc zrozumieć to zdanie, musimy pamiętać, co wydarzyło się podczas Ostatniej Wieczerzy, i pomyśleć, co to znaczy, że owa Wieczerza wśród nas i dla nas się uobecnia. Co uczynił Pan, spożywając ze swymi uczniami wieczerzę paschalną? Niezmierzoną pełnię i bogactwo treściowe tego wydarzenia najlepiej sobie chyba uzmysłowimy, mówiąc: w owej godzinie Jezus przyjął swoją śmierć jako swe oddanie się Bogu, a przez to jako odkupienie świata, i dał siebie samego - jako wydanego śmierci, a więc przez śmierć oddanego Bogu i tym samym jako wieczyste przymierze odkupienia - swoim uczniom w wydarzeniu i pod symbolem uczty.

Zasiadł razem z tymi, których miłował i nazywał swymi przyjaciółmi, którzy w Niego wierzyli i w tej wierze mieli otrzymać zbawienie. Zasiadł z nimi do uczty, ponieważ człowiek wtedy jest najbliżej z innymi, kochanymi przez siebie ludźmi, kiedy wspólnota wierności i miłości ucieleśnia się również we wspólnym spożywaniu chleba i napoju - owoców jednej ziemi, z której wszyscy żyjemy. Zasiadł z nimi po raz ostatni, wiedział bowiem, że musi samotnie wstąpić w nieopisany mrok i samotność śmierci. I śmierć ta stała przed Nim. Jego śmierć. Absolutne misterium Niepojętego. Śmierć Żywego, którego istota - w przeciwieństwie do naszej - nie pozostaje od zawsze w tajemniczej zgodzie z rozpadem i ową nicością, w którą próbuje uciekać wina. Śmierć, będąca cielesnością winy, będąca naszym losem, który sprawiamy i znosimy zarazem jako nasz wyłącznie własny czyn - czyn, który dokonywany, niszcząco nas obezwładnia, w którym to, co najbardziej własne, staje się najbardziej obce.

Tę oto śmierć Jezus przyjmuje, wychodzi jej naprzeciw, pozwala, by Jego życie, będące absolutną jednością i czystością, wpadło w tę otchłań piekielnego bezsensu, z którą nie ma On nic wspólnego. Dlatego, że niepojętość Tego, którego nawet w tej godzinie nazywa swoim Ojcem, tak postanawia, dlatego, że ta śmierć jest naszym losem, dlatego, że On - nieskończona, godna najwyższej czci Tajemnica posłuszeństwa i miłości - potrafił nawet w tej nieskończonej pustce i samotności śmierci dochować jedności z Bogiem i z nami. A wraz ze śmiercią przyjmuje On wszystko inne, co jeszcze należy do tej nieskończoności martwej i zabijającej pustki: otępiałość serc swoich uczniów, ich brak wiary, ból, zdradę, odtrącenie przez swój naród, brutalną głupotę polityki, która Go uśmierca, fiasko swojej misji i swych życiowych dokonań. Ujmuje bezdenny kielich swego życia, spogląda w jego mroczną otchłań i przykłada go do warg, świadomie i dobrowolnie uprzedza już wszystko, co nazywamy Jego męką - męką Syna Człowieczego - po prostu śmiercią.

To przyjęcie tego, co jest nie do przyjęcia, to utożsamienie życia ze śmiercią, to ogarnięcie winy świętą w swym posłuszeństwie miłością, ten upadek nie dającego się zagasić swiatła w nieskończoną ciemność - a wszystko to dzieje się w cichej, nie rzucającej się w oczy zwyczajności ludzkiego życia, które świadomie i dobrowolnie staje naprzeciw śmierci - jest odkupieniem świata. Jest naszym zbawieniem, jest sądem, który nas ułaskawia, objawieniem, że nawet jako ci, którzy straszliwie wikłają się we własną winę i w sytuację bez wyjścia, jesteśmy akceptowani i kochani. Ostatnia Wieczerza jest początkiem odkupicielskiej Męki, a w tym początku przyjęta jest już i zapowiedziana całość owej Męki. To przyjęcie wyrażone zostaje świętym gestem i świętym słowem, przez co zgoda na realną smierć i pełne poddanie się woli Ojca znajdują wyraz również w kultowym akcie ofiarnym.

Pan stoi przed swymi uczniami jako ofiarujący się za nich na śmierć. Brak jeszcze tylko jednego: namacalnego i w tej cielesności skutecznego ukazania, że śmierć Pana, która jest już przyjęta, dotyczy rzeczywiście całkiem konkretnie każdego z nich, że to wydarzenie ożywiającej śmierci, którym jest Pan, rzeczywiście i prawdziwie wnika w najgłębsze centrum egzystencji każdego z tych uczniów, że wspólnota, która ich łączy i znajduje swój wyraz w tej uczcie, sięga aż do tych najskrytszych zakątków istnienia, gdzie ma swoje miejsce wina i śmierć, sąd i wieczna odpowiedzialność, wieczne zatracenie i wieczne zbawienie. On ma na myśli całkiem jednoznacznie i cieleśnie siebie - siebie samego w najbardziej bezwzględnej rzeczywistości swojej złożonej w ofierze egzystencji, siebie jako Odkupiciela i odkupienie, siebie jako śmierć i życie - i dlatego mówi: ciało, które będzie wydane, krew, która będzie wylana. I to ciało i tę krew mocą swego stwórczego słowa, które przemienia fundamenty rzeczywistości i sprawiając, że nasze codzienne doświadczenie staje się jedynie pozorem, może mu dlatego pozwolić dalej istnieć - daje pod postaciami chleba i wina, powszednich znaków miłującej jedności, swoim uczniom, aby się rzeczywiście okazało, a przez to stało się rzeczywistym, że to wszystko - On w swojej ofiarowanej dla ich zbawienia rzeczywistości - prawdziwie do nich należy i wnika do centrum egzystencji każdego z nich: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje, pijcie, to jest Krew moja Nowego Przymierza, która za was wszystkich będzie wylana.

Uczniowie biorą. I zostają objęci pojednawczą mocą posłuszeństwa i miłości Pana, objęci Jego śmiercią, która ze swej straszliwej pustki rodzi życie, ogarnięci łaską Bożą, która jednoczy z niepojętą i pochłaniającą świętością Boga, nie niszcząc, lecz zbawiając; ogarnięci miłością, która ich jednoczy ze sobą wzajemnie nawet tam jeszcze, gdzie każdy z nich umiera cierpiąc w ostatecznej samotności. A spożywając pokarm Bożego zmiłowania, uprzedzają wieczną ucztę, kiedy to Bóg już nie pod ziemskimi znakami, lecz w jawnym spełnieniu swej chwały uczyni siebie samego wieczystą ucztą zbawionych. I spożywając tak, wyglądają dnia, w którym Pan będzie tutaj w pełni, kiedy - jak mówią - ponownie przyjdzie. I obchodzone jest ofiarowane im nowe i wieczne Przymierze, a jego absolutnie wolne przez nich przyjęcie również jest im dane mocą chleba, jednoczącego ich na życie wieczne z Panem, który j e s t Przymierzem, i wzajemnie ze sobą.

Otóż ta Ostatnia Wieczerza uobecnia się wśród nas i dla nas w liturgii eucharystycznej Kościoła. Kościół spełnia polecenie swego Pana zawarte w słowach ustanowienia Eucharystii: Czyńcie to - to, co On sam uczynił w nocy, której został wydany - na moją pamiątkę. Czyni to, co uczynił Pan, w słowach, które wypowiedział On sam, kiedy pod postaciami chleba i wina dawał swoje Ciało i swoją Krew, siebie samego uczniom jako zadatek życia wiecznego. Kościół obchodzi anamnezę, "pamiątkę" uczty, która była ustanowieniem Nowego Przymierza. Ten akt naśladowania tego, co się wtedy stało, nie jest właściwie powtórzeniem owego wydarzenia; to, co się wtedy stało, nie zostaje dokonane ponownie, lecz wstępuje w naszą przestrzeń i w naszą godzinę, uobecnia się i uzyskuje odkupieńczą moc w naszej własnej egzystencji.

Jest to możliwe dlatego (jeśli wolno nam tak rozumieć cud Boży), że Ostatnia Wieczerza nie przeminęła. Wolna decyzja absolutnego posłuszeństwa i bezwarunkowej miłości bez jakichkolwiek zastrzeżeń jest jednym z tych czasowych momentów, w których spełnia się to, co ostateczne, trwałe i wieczne, nie zaś momentem, w którym coś odpływa w pustą przeszłość. Czas wolności i Ducha jest zawsze narodzinami wieczności, w której przemija to, co jedynie czasowe, ale w przyjętej mocą wolnej decyzji aktualności duchowej osoby sama czysta istota decyzji osiąga wieczną aktualność.

W sposób absolutnie szczególny dotyczy to właśnie wydarzenia Ostatniej Wieczerzy. To, co dokonało się tam jako wydarzenie raz na zawsze, to j e s t. Po prostu jest. Zostało przyjęte do Bożej wieczności, weszło w spełnienie, w które - aby po prostu b y ć - wchodzi wszystko, co w obrębie czasu staje się nieprzemijalnością. Bowiem Pan, którego wolne czyny wypływają z nieskończonych praźródeł samego odwiecznego B o ż e g o  S ł o w a  i są duchowoludzką rzeczywistością jako rzeczywistość samego żywego Słowa Boga, uczynił w Ostatniej Wieczerzy coś absolutnie trwałego: ustanowił - jak sam mówi - "nowe", a więc ostateczne Przymierze.

Tak więc j e s t On zawsze i wiecznie tym, kim stał się wtedy w swojej Męce: Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym, wieczną aktualnością zawierzenia siebie niepojętości Bożego zrządzenia, Miłującym, który doświadczył najgłębszej niemocy człowieczeństwa i przetrwał całą daremność ofiary, aż stała się ona zwycięstwem. On j e s t tym, kim się stał, i kiedy w świętej anamnezie głosimy Jego śmierć, aż przyjdzie, to nie opowiadamy o zamierzchłej przeszłości, lecz ogłaszamy raz na zawsze zaistniałą obecność czegoś, co wiecznie aktualne. Przeminęło zaś z tej śmierci, przyjętej w Ostatniej Wieczerzy, tylko to, co musiało przeminąć, aby trwała wieczna obecność. W zmartwychwstałym i wywyższonym Panu aktualność Jego historii stała się i pozostała trwale obecna. I jako taka właśnie obecność Jego odkupieńcza śmierć jako śmierć pokonana w zmarłym i zmartwychwstałym Panu jest obecna wśród nas, w naszej godzinie, w naszym życiu.

To wydarzenie Jego przyjętej w Ostatniej Wieczerzy odkupieńczej śmierci obejmuje sobą zawsze i wszędzie nasze życie. Zawsze jesteśmy tymi wieloma, za których umarł Jeden. Zawsze jesteśmy tymi odkupionymi, ułaskawionymi przez Boga, nasze życie zawsze opiera się na tym jednym wydarzeniu. Fakt ten domaga się wszakże naszej decyzji, apeluje do naszej wolności, chce być przyjęty w naszej wierze. I dlatego to trwałe wydarzenie, które spełnione raz na zawsze, pozostaje zawsze aktualne i jest trwałym prawem naszego życia decydującym o zbawieniu lub zatracie, pragnie widocznie wstąpić w nasz czas i w naszą przestrzeń, pojawić się na powierzchni naszej egzystencji, aby przyzywać naszej wolności i naszej wiary, aby je umożliwiać i wspierać. I dlatego obchodzimy w sposób kultowy Ostatnią Wieczerzę naszego Pana, dlatego jest On dla nas obecny w liturgii świętej wspólnoty, która posłuszna Jego woli, czyni to, co On czynił, dlatego daje On siebie, swoje Ciało i swoją Krew, jako pokarm tym, którzy w Niego wierzą, kochają Go i wstępują w tajemnicę Jego śmierci.


III - TAJEMNICA NASZEGO CHRYSTUSA
(Święta Eucharystia)

Kiedy Kościół w świętym obrzędzie czyni to, co On czynił i co nam nakazał czynić, wtedy jest On tu pośród nas: jest tu w swojej cielesnej osobie, jest tu jako Arcykapłan swego Kościoła przed Bogiem wszystkich światów i historii, jest tu jako nasza własna ofiara, ponieważ się za nas ofiarował i możemy przed majestatem świętego Boga odwoływać się do posłuszeństwa i miłości naszego Pana, jest tu jako nasza ofiara, która sama wydała się w nasze ręce, aby nasz kultowy obrzęd jako liturgiczny gest ofiarny ukazał na nowo to, co wydarzyło się raz na zawsze w ofierze Jego życia, złożonej odwiecznemu Bogu. Jest obecny w postaci daru, który jako zadatek życia wiecznego sam do nas zstępuje. Jest tu jako jedność miłości wśród nas. Jest tu ze swoją śmiercią i swoim życiem, które odebrał śmierci. Jest obecny jako początek przemienienia świata i jako rękojmia chwały Bożej, wkraczającej niepowstrzymanie w mroki grzechu. Jest tu jako siła życia i jako moc, która wciąga nas w Jego śmierć, aby naszą śmierć obdarzyć łaską Jego życia. Jest tu jako przyjaciel i towarzysz drogi, jako braterski uczestnik naszego losu. W tym wszystkim zaś, w czym jest On obecny wśród nas i dla nas w świętym obrzędzie, daje nam, wszczepia nam siebie, a przez to, że Go przyjmujemy, bierze nas w siebie. Wieczna aktualność Jego życia i śmierci oraz obietnica naszej przyszłości stają się w naszym czasie obecnym sakramentalną jednością. Jednego tylko od nas się wymaga: byśmy wobec dokonującego się na nas czynu Pana wyrzekli z głębi naszej miłującej wiary: "Amen".

Kiedy wypowiadamy to "Amen", kiedy współsprawujemy ową pamiątkę, kiedy w wierze i w miłości pozwalamy się ogarnąć temu, co się dokonuje wśród nas i na nas, zostajemy sami włączeni w owo "Amen" Syna wobec niepojętego zrządzenia Ojca. Jesteśmy wtedy tymi, którzy oddają cześć i składają dzięki, którzy składają ofiarę i są jej przedmiotem, przy czym w obu tych aspektach chodzi o ofiarę, która jako jedyna nie rozpływa się w czczym bezsensie. Jesteśmy wtedy czcicielami w Duchu i prawdzie, jesteśmy wtedy jednością, przesłaniającą wszelką niezgodę i wszelkie rozdarcie. Jesteśmy wtedy istotami przemienionymi, dla których śmiertelne prawo przemienione jest w wolność ducha, śmierć w życie, czas w wieczną aktualność. Kiedy Go przyjmujemy, wszystko zostaje przyjęte do nieskończoności Boga i miłości Chrystusa, wszystko zostaje ze sobą pojednane, wszystko staje się otwarte, wszystko znajduje swój cel. Podobnie jak każdy inny sakrament, również i ten staje się w nas, istotach wolnych, skuteczny poprzez naszą wiarę - ale w ten sposób, że właśnie ta wiara zostaje przyjęta z łaski Bożej, której obietnica właśnie w tym "sakramencie wiary", w tym mysterium fcdei wstępuje namacalnie w nasze życie, że wiara i sakrament wzajemnie się wspierają, ponieważ i jedno, i drugie ma swoją podstawę w łasce Bożej w Chrystusie, której źródłem jest to, co ten sakrament zawiera: obecność Pana i Jego jednającej śmierci.

Niezależnie od tego, czym jest ten sakrament ofiary, jest on tym jako ofiara i przyjmowany pokarm ofiarny, jako Chrystus, który zawierzył siebie Ojcu i pod postacią pokarmu zawierzył siebie nam. Ale Pan dał nam siebie właśnie jako pokarm, który należy spożyć: według Jego własnych słów to, co nam podaje, jest Jego Ciałem i Krwią, które mamy przyjąć. To, co przyjmujemy, nie staje się więc Jego Ciałem i Krwią dopiero z chwilą, kiedy je spożywamy. Dlatego zarówno ziemski, jak i niebieski pokarm dla życia wiecznego może być przechowywany, aby można było nakarmić nim łaknących, i przez to, że tu jest, zachęca nas i przynagla do przyjmowania go. W ten sposób cielesna uczta miłości może objąć szerszy krąg niż tylko tych, którzy mogli być cieleśnie obecni przy jej pierwszym sprawowaniu.

Dlatego Kościół nigdy, w żadnym okresie swojej historii, nie uważał, jakoby było mu zabronione przechowywanie konsekrowanego Chleba życia wiecznego pośród swych wiernych, tak aby również poza wielkim obrzędem ofiarnym wspólnoty mógł on służyć jako Chleb życia poszczególnym jej członkom. Kościół był zawsze przekonany, że również w taki sposób uczestniczy się w uczcie ofiarnej wspólnoty, w liturgii eucharystycznej (jako że przestrzenny i czasowy dystans nie ma znaczenia dla istoty tego aktu). Że zaś Kościół wie, iż w tym przechowywanym sakramencie według słów Chrystusa obecny jest prawdziwie i istotowo swoim Ciałem i Krwią, ciałem i duszą, swoim bóstwem i człowieczeństwem sam Pan, przeto nauczył się tego swego Pana, wcielone Słowo Ojca, coraz bardziej w tym sakramencie czcić, wielbić, otaczać tym nabożnym uczuciem i tą miłością, jakie należne są Zbawicielowi i Panu Kościoła. Owa eucharystyczna pobożność poza ramami liturgii mszalnej, wzrastająca w trakcie historii Kościoła, przybierała też niekiedy formy, które kryły w sobie niebezpieczeństwo przesłonięcia najistotniejszych i najbardziej autentycznych rzeczywistości przez pobożną egzaltację. Całościowo wzięta, jest wszakże historia tej pobożności elementem wprowadzenia w całą prawdę, który otwiera nowe wprawdzie, ale niezbywalne horyzonty poznawcze i prowadzi do trwałych zachowań Kościoła. Cicha adoracja Pana przez kogoś samotnie klęczącego przed ukrytym w naszych ołtarzach tabernakulum, ukazywanie Najświętszego Sakramentu w monstrancji, przez co tajemnica zostaje "wydana" naszym spojrzeniom, właściwie rozumiane, nie muszą bynajmniej odwodzić od sensu sakramentu. Przeciwnie: również w ten sposób pokarm życia wiecznego głosi śmierć Pana; właśnie również w taki sposób adorowany, wzywa do tego, by go spożywać. Skoro tajemnica Chrystusa zawsze i wszędzie sądząc i zbawiając ogarnia nasze życie (czy dostrzegamy to, czy nie), to dlaczego owa tajemnica naszego istnienia nie miałaby się naocznie ukazywać przez to, że nasze spojrzenie pada na pokarm Kościoła, w którym spożywamy dla siebie życie albo wyrok?

Pozostajemy stale (albo możemy pozostawać - jeśli tylko Duch Chrystusa żyje w nas i prowadzi nas) w duchowej komunikacji z Chrystusem - niezależnie od tego, czy klęczymy w kościele, czy też przemierzamy zakurzone drogi codzienności. Ale ta duchowa komunikacja jest również naszym z a d a n i e m. I właśnie o tym zadaniu przypomina obecny stale w ołtarzu Najświętszy Sakrament: słowo Boże, które nas wzywa do trwania w Chrystusie i Jego miłości (a przez to daje również siłę), staje się w nim wyraźniejsze i trudno go nie usłyszeć. "Pozasakramentalna" pobożność eucharystyczna pozostaje stale związana ze swym źródłem, z ucztą ofiarną. Wtedy tylko jest ona pełna treści i zdrowa, jeśli pamięta się o tym odniesieniu do ofiary Mszy świętej. Jednakże przy zachowaniu tego warunku nie budzi ona zastrzeżeń i fakt, że w Kościele, który jest pod opieką Ducha, trwała przez całe wieki i przynosiła owoce Ducha, już sam w sobie jest legitymacją dla tego, kto wie, że Ducha Chrystusowego nie można znaleźć w sposób indywidualistyczny, z pominięciem ducha Kościoła.

To pozwala również pojąć i wytłumaczyć, co w rozumieniu katolickim dzieje się w święto Bożego Ciała czy podczas kongresu eucharystycznego. Otóż dzień taki nie jest dniem demonstracji zwróconej przeciwko przekonaniom innych chrześcijan. Takie pojmowanie tego dnia (przez jedną czy przez drugą stronę) byłoby zapoznaniem sensu sakramentu, który jest więzią jedności i miłości i pragnie stawać się nią w coraz większym stopniu. Tego rodzaju treść jest całkowicie obca świętu Bożego Ciała już choćby dlatego, że zwyczaj jego obchodzenia pochodzi z okresu, kiedy zachodnie chrześcijaństwo nie było jeszcze rozdwojone.

Wyrosło ono ze zwyczaju procesji po polach. Człowiek przemierza w nich ziemskie wymiary swego bytowania, uświęcając je, i wnosi "świętość" (relikwie Kościoła - właśnie aż do Sanctissimum włącznie) w cały swój świat. Ponieważ wszystko pomimo swej różnorodności wyrasta z jednego korzenia i zmierza ku jednemu celowi, w procesji tej splata człowiek ze sobą obszary i akty swej egzystencji: otwarta przestrzeń świata staje się kościołem, słońce - światłem na ołtarzu, szmer wiatru zlewa się w jeden chór z pieśnią ludzi, na znanych nam z codzienności rogach ulic ustawione są ołtarze, poważne zgromadzenie ludzi stojących przed Bogiem przemienia się w barwny radosny pochód, a niefrasobliwe ptaki niebieskie przecinają swym lotem głos chóralnej modlitwy, co wznosi się z zatroskanej ziemi, niemal już przemieniona w czystą pieśń pochwalną.

I kiedy chrześcijanie wędrują tak poprzez obszary swego codziennego bytowania, to chcą nieść z sobą i ukazywać to, co przy tym namacalnym i widocznym tutaj ruchu ich bytowania poprzez doczesną niestałość niesie ich ku temu, co trwałe, co jest już znakiem i obietnicą, sakramentalną obecnością tego, ku czemu zmierzają: wiecznego zbawienia, nieskończonego pokoju, życia, które nie będzie już mieć zmierzchu, celu, który cały ruch w siebie przyjmuje i przemienia.

I dlatego niosą oni ze sobą Sakrament swych ołtarzy. To tak, jak gdyby chcieli skonfrontować rozdrażnioną i złą świeckość swej wielkomiejskiej codzienności w kamiennych pustyniach tych miast z milczącą świętością, która przez cały czas skrywa się nieśmiało w tabernakulach kościołów, też jakby bezsilnych i zagubionych w tym nieprzejrzanym morzu domów. Oczywiście: d e c y d u j ąc e spotkanie świeckiego, pełnego win i potrzebującego odkupienia świata z odwieczną i cichą mocą łaski Bożej może się dokonywać tylko w sercach ludzi. Chrześcijanie jednak chcą wyrazić, chcą dać się ukazać tej prawdzie, że łaska pragnie odkupić, uświęcić i zbawić świat, a nie tylko sumienia; cielesne życie, a nie tylko mgliste i prywatne ludzkie tęsknoty. I dlatego niosą sakrament życia wiecznego poprzez codzienność nieświętego świata. Ta procesja mówi: W tej wędrówce przez świat mamy ze sobą Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego. Idzie On z nami środkiem naszego życia, po wszystkich jego drogach, spotyka nas w losie, jaki godzi w nas na rozstajach naszych dróg, nie rozpoznany spogląda na nas z oblicza brata, obok którego obojętnie przechodzimy. Niesiemy naszymi ulicami znak obecności Tego, który jest Drogą i Celem, o którym wyznajemy, że wszystkie drogi stają się proste i prowadzą do celu, jeśli tylko On idzie z nami.

IV - MOŻNA POZWOLIĆ SOBIE PRZEBACZYĆ
(O sakramencie pokuty)

Ale powtórzmy: istnienie takiej we właściwym sensie winy wobec Boga jest niepojętą tajemnicą. Już choćby dlatego, że pomimo całej nędzy i wszystkich okropności tego świata nie ma takiego całkiem konkretnego wydarzenia, na które moglibyśmy wskazać palcem i powiedzieć jednoznacznie i z całkowitą pewnością: tutaj dokonała się właśnie taka wina wobec Boga. Jako chrześcijanie możemy wprawdzie, a nawet musimy powiedzieć, że krzyż i śmierć Jezusa mają swoją przyczynę w winie sensu stricto. Pomijając jednak fakt, że również jeśli chodzi o tę winę, to nie wiemy z absolutną pewnością, czy rzeczywiście jej efektem było ostateczne odrzucenie i zatracenie i czy łaska Jezusowego krzyża nie przeszkodziła temu, by stała się ona czymś ostatecznym, to w każdym razie nie możemy tej winy, tego grzechu świata, który Jezusa wtrącił w śmierć, zlokalizować jednoznacznie w całkiem konkretnych osobach i uczynkach i dokonać ścisłego rozróżnienia między w gruncie rzeczy naiwnymi wykonawcami a właściwymi sprawcami tego czynu zasługującego na wieczne potępienie.

Otóż współczesny świat dzięki osiągnięciom psychologii, psychologii głębi, nauk społecznych odkrył tysiące uwarunkowań, które w każdym poszczególnym przypadku czynią zasadnym pytanie, czy mamy rzeczywiście do czynienia z absolutną winą wobec Boga pomimo owych uwarunkowań popełniającego czyn człowieka, jakie oczywiście zawsze występują i do pewnego stopnia go usprawiedliwiają, albo też czy wina taka pomimo całej okropności czynu w rzeczywistości nie ma miejsca, zaś okropność owych ludzkich "zbrodni" trzeba po prostu zaliczyć do tych nieszczęść swiata i dziejów, jakimi z Bożej woli są katastrofy żywiołowe, zarazy, klęski głodu, procesy degeneracji biologicznego życia człowieka itp. (W gruncie rzeczy nie można zdjąć z Boga odpowiedzialności za tego rodzaju klęski naturalne w dziejach ludzkości, powołując się na "grzech pierworodny". W ten sposób problem dopuszczenia winy przez Boga uległby tylko pewnemu przesunięciu, nie byłoby bowiem zrozumiałe, dlaczego skutki grzechu pierworodnego mają godzić również w istoty osobiście niewinne: Bóg dotyka nimi przecież takich ludzi, których pomimo grzechu pierworodnego miłuje radykalną wolą zbawczą wyrażoną w Chrystusie).

My, ludzie, jesteśmy oczywiście skłonni tam, gdzie takie okropne czyny innych godzą osobiście w n a s i znacznie pogarszają albo niszczą "zdrowy" świat, jaki chcielibyśmy mieć, uznawać istnienie rzeczywistej winy wobec Boga wraz z jej radykalnymi skutkami. Jeśli natomiast sami czynimy to czy owo, co z najrozmaitszych zewnętrznych przyczyn nie pociąga za sobą następstw w postaci wielkich "zbrodni dziejowych", ale co oceniane pod kątem swego ostatećznego źródła, najgłębszej intencji, niewiele się różni od źródła tych zbrodni ("Hitler w nas"), wtedy jesteśmy aż nadto skłonni wykorzystać wszystko, co dają nam do dyspozycji wspomniane dyscypliny naukowe, aby się z tej rzeczywistej, radykalnej winy wobec Boga oczyścić. I zapewne nie zawsze jest to pozbawione racji. Istnieje tysiąc przyczyn, wynikłych z wrodzonych predyspozycji, środowiska społecznego, chybionego wychowania, cech dziedzicznych, nacisków społecznych, opinii publicznej, ograniczoności naszych motywacji itd., które w wielu wypadkach rzeczywiście zwalniają nas od odpowiedzialności. I nawet tam, gdzie my sami skłonni jesteśmy wziąć na siebie winę, przyznać się do niej i nie próbować się od niej uchylić za pomocą tego rodzaju argumentów, ciągle jeszcze nie jest absolutnie pewne, czy taką winę popełniliśmy. Pomijając bowiem wszystko inne, całość motywów jakiegoś czynu i to z nich, czego świadomie i wyraźnie dokonaliśmy w naszym czynie i świadomie uczynili swoim, nie jest bynajmniej jednym i tym samym.

Dlatego właściwie nikt nie może powiedzieć z absolutną pewnością, czy w jakimś konkretnym przypadku rzeczywiście zawinił, czy też wbrew pozorowi, jaki się narzuca, winy nie ponosi. Według Ewangelii nie możemy w konkretnym przypadku orzekać z jednoznaczną pewnością ani o cudzej, ani o własnej winie wobec Boga. Mamy wprawdzie prawo i obowiązek wyciągać praktyczne konsekwencje z ludzkiej oceny jakiegoś czynu (własnego i pod dalszymi warunkami cudzego), w stopniu, w jakim taka ocena właśnie ze wszystkimi problemami, które w sobie zawiera, jest możliwa, ale takźe nieunikniona. (Morderca zostaje przez społeczność ukarany; człowiek uznaje się za zobowiązanego do naprawienia szkody nawet tam, gdzie takie zobowiązanie występuje tylko w przypadku winy; uznaje się obowiązek sakramentalnego oskarżenia się o winę itd.). A jednak trzeba powtórzyć: w określonym indywidualnym przypadku człowiek nie jest w stanie wydać absolutnego sądu o rzeczywistej winie wobec Baga. Nie można podać żadnego konkretnego przypadku winy, w którym byłoby rzeczą absolutnie pewną, że taka skazująca na potępienie wina wobec Boga zachodzi. Nie można (jak z tego wynika) dokonywać w życiu konkretnego chrześcijanina jednoznacznego i konkretnego wyważenia między otuchą i nadzieją z jednej, a lękiem z drugiej strony, jeśli chodzi o zbawienie. Nie można jednoznacznie oddzielić owiec od kozłów, nie można uprzedzać Bożego sądu. Dlatego również dzieje Kościoła i jego świętych nie są po prostu dziejami samego tylko dobra.

Kiedy się rzeczywiście zrozumiało, co znaczy w naszym życiu wina jako możliwość lub jako straszliwa rzeczywistość, kiedy się doświadczyło tego, jak z rzeczywistej winy wobec Boga człowiek sam nie znajduje wyjścia, wtedy pragnie się usłyszeć od Boga słowo przebaczenia. Nigdy nie będzie ono odczuwane jako coś oczywistego, lecz zawsze jako cud Jego łaski i Jego miłości. Byłoby całkowitym niezrozumieniem Boga sądzić, że - jak to cynicznie powiedział Heine - Jego metier (zawód) polega na przebaczaniu. Przebaczenie jest największym i niepojętym cudem Bożej miłości, poniewaź Bóg sam udziela w nim siebie - i to człowiekowi, który w pozornej tylko banalności szarego dnia dokonał czegoś tak niesłychanego, jak powiedzenie Bogu "nie".

Gdzie można usłyszeć to Boże słowo przebaczenia, będące nie tylko skutkiem, lecz także w gruncie rzeczy warunkiem nawrócenia, w którym obarczony winą człowiek, pełen wiary, skruchy, ufności, zwraca się ku Bogu i powierza Mu siebie? To ciche słowo przebaczenia można usłyszeć w głębi swego sumienia, ponieważ zawarte jest ono już przecież jako podłoże w owym ufnym i pełnym miłości nawrocie człowieka ku Bogu, w którym człowiek, sam siebie osądzając, oddaje cześć Jego miłosiernej miłości. Na przestrzeni długich i rozłegłych dziejów ludzkości takie ciche słowo przebaczenia musi w niezliczonych przypadkach wystarczać.

Ale to, co dokonuje się przeważnie w sposób ukryty i wyraźnie nie wyartykułowany w dziejach sumienia, a mianowicie ofiarująca zbawienie i przebaczenie łaska Boża, ma przecież samo swoją historię w czasie i przestrzeni, owo zaś konkretyzujące się ezasoprzestrzennie, skierowane do ludzi Boże słowo przebaczenia znalazło swój punkt kulminacyjny i ostateczną dziejową nieodwołalność w Jezusie Chrystusie, w Ukrzyżowanym i Zmartwychwsta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin