ANDRZEJ PILIPIUK Scriptoris.doc

(166 KB) Pobierz
ANDRZEJ PILIPIUK

ANDRZEJ PILIPIUK

 

Scriptoris

 

W Hiszpanii i Włoszech nazywano ich scriptoris - piszący. 

W Katalonii i Portugalii było ich tak niewielu, że nie

pokuszono się o stworzenie odpowiedniego słowa.  Pojawili

się u zarania dziejów Hiszpańskiej Inkwizycji.  Działali na

marginesie społeczeństwa, grzebali się w jego brudach. 

Znajdowali się wśród nich wieśniacy, rycerze, wędrowni

rzemieślnicy, księża i zakonnicy, najwięcej było kupców

niejako predysponowanych do tego zawodu. Przemierzali

gościńce i co noc kładli głowę pod innym dachem. Wiele

widzieli i jeszcze więcej dowiadywali się z krążących wśród

ludu plotek. Inkwizycja starała się, aby byli niewykrywalni,

nie nosili więc szczególnych strojów ani odznak

przynależności do bractwa.  Mieli dyspensę na kłamstwa, a

nawet zabójstwa, gdyby zagrożone zostało ich incognito. 

Działali po cichu, ale na wszelki wypadek nie wracali w te

miejsca, w których mogliby zostać zapamiętani. Byli wśród

nich różni ludzie. Dobrzy i źli. Najłagodniejsi i ci, którym

radość zadawania cierpień przyćmiewała zdrowy rozsądek, byli

po cichu likwidowani.  Potrzebowano tylko takich, na których

słowach można było polegać. Wypowiadali się niejednokrotnie

w kwestiach ostatecznych i ich uczciwość też musiała być

ostateczna.  Wszyscy byli odważni, tchórzy nie przyjmowano. 

Nie otrzymywali zapłaty, w czasie podróży i w czasie

odpoczynku musieli żyć z pracy własnych rąk. Jedynym

odstępstwem od tej zasady był zapis gwarantujący im miejsce

w przytułku na starość, jeśli dożyli starości, i pogrzeb na

koszt Świętego Oficjum. Zwyczajni zjadacze chleba nie

wiedzieli z reguły o ich istnieniu, zaś ci, którzy

wiedzieli, darzyli ich głęboką nienawiścią. Ale  strach

zamykał im usta. Wielu pałało chęcią przyłączenia się do

organizacji. Szybko znikali bez wieści i tylko

nieliczni docierali tam, gdzie chcieli. Czasami

przynależność do bractwa była dziedziczona, najczęściej

pozostający wciąż w drodze członkowie umierali w zbyt młodym

wieku, aby zdążyć założyć rodziny. Ginęli od ciosów szpad i

zatrutych sztyletów, bowiem często wdzierali się do

prywatnych domów i pałaców w poszukiwaniu ukrytych pod

łóżkami, zawiniętych w jedwab zwojów zapisanych hebrajskim

alfabetem. Albo tropili tych, którzy pięć razy dziennie

nieruchomieli zwróceni twarzami w stronę Mekki. 

Lochy więzienia Inkwizycji w Madrycie były głębokie,

według plotek sięgały piekła. W tych lochach spotkali się

pewnego wiosennego dnia gdzieś w połowie szesnastego wieku

dwaj mężczyźni. Inkwizytor Alfonzo de Gryauera przyjmował

niejakiego Antonia, którego świat znał jako wędrownego

sprzedawcę skórzanych kapci. Antonio miał na koncie sporą

liczbę pomyślnie zakończonych dochodzeń. Powitali się

szczerym braterskim uściskiem. Śledztwa, które wspólnie

prowadzili, doprowadziły między nimi do znacznej zażyłości. 

Łączyła ich także wcześniejsza sprawa. 

- Inkwizytorze - powiedział Antonio.

- Drogi Antonio...

Przybysz rozejrzał się ze wzruszeniem po chropawych

ścianach. Cela przekształcona została na pokój mieszkalny. 

W miejsce słomy wstawiono pryczę i niewielki pulpit do

czytania i pisania, który mógł służyć jako klęcznik. 

- Miło wreszcie wrócić do domu - powiedział.

Ponury loch był jego domem. I dobrze się w nim czuł. 

Znacznie lepiej niż na zewnątrz. 

- Antonio, mam dla ciebie złe wieści - rzekł inkwizytor z

powagą. - Musisz niezwłocznie wyruszyć w podróż. 

W oczach przybysza stanęły łzy.

- Myślałem, że odpocznę kilka dni.

- Jeden dzień i jedną noc. Nie mogę obiecać ci więcej. 

To będzie krótki dzień. Dziś do wieczora. I krótka noc. 

Musisz wyruszyć przed świtem. 

- Milczę i jestem posłuszny.

Twarz inkwizytora złagodniała.

- Wybacz, że nie pozwalam ci odpocząć.

- Wiem. Walczymy z szatanem. Ratujemy ludzkie dusze przed

ogniem piekielnym. 

Alfonzo poklepał go przyjacielsko po ramieniu.

- W tych lochach łatwo zapomnieć, o co walczymy. Ale na

zewnątrz pod błękitnym niebem poczujesz moc Boga. Zobaczysz

cuda, które On stworzył dla mnie i dla ciebie.  Dla naszych

braci i sióstr.  I będziesz wiedział, że szatan chce

zawładnąć tym światem i zrobisz wszystko, aby go

powstrzymać. 

- Zrobię wszystko.

- Prześpij się. Obudzę cię na kolację, a potem wyjaśnię

szczegóły misji. 

Antonio wszedł do celi i rzucił się na pryczę. Nie spał

od blisko czterdziestu godzin. Wciągnął w płuca wilgotne,

przesycone stęchlizną powietrze lochów. Na ścianie falistą

linią arabskiego alfabetu wyryte były trzy wyrazy. Jego

dawne imię i nazwisko. 

Dawno temu był mieszkańcem tej celi. Inkwizytor Alfonzo

przyłapał go na modlitwie o wschodzie słońca na wzgórzach

nad wsią. Nie mając innych możliwości, przyprowadził więźnia

na lince przywiązanej do końskiego ogona. Dzieci i kobiety

biegły za nimi, ciskając kamieniami i kawałkami łajna. 

Wędrowali pięć dni, prawie trzysta kilometrów. Alfonzo

zmieniał konie cztery razy dziennie. Więźnia nie zmienił. 

Te same nogi wybijały werble na kamienistej drodze, aż

rozpadły się buty i skóra zaczęła krwawić. A potem utworzyły

się rany. Blizny po nich Antonio miał nadal na nogach. Przez

te pięć dni inkwizytor pozwolił więźniowi dwa razy się napić

i trzy razy podzielił się skromnym posiłkiem złożonym z

suchego chleba. Żar lał się z nieba. Pot zalewał oczy

więźnia, a w głowie huczało i trzeszczało. Droga zdawała

się nie mieć końca. Antonio, nazywający się wówczas zupełnie

inaczej, zaczął podziwiać ponurego milkliwego człowieka,

którego plecy widział, ilekroć zdołał oderwać

rozgorączkowany wzrok od pylistego gościńca. Inkwizytor to

zwiększał się, to zmniejszał. Jego postać na koniu migotała,

pulsowała, rozdwajała się. Wraz z uderzeniami krwi do

udręczonego gorącem mózgu wzrastał jego podziw. Podziwiał go

za cień odrazy w oczach, który pojawiał się, gdy inkwizytor

łamał chleb. Ten człowiek nienawidził Antonia, a mimo to 

religia nakazywała mu nakarmienie wroga. Antonio na jego

miejscu nie bawiłby się, od razu przeszyłby wroga szablą. 

- Zgadnij, dlaczego zabrałem cię ze sobą? - zapytał

inkwizytor ostatniego dnia wędrówki. 

- Nie wiem.

- Bo chcę, abyś oczyścił się ze swoich grzechów. Jesteś

twardy. Gdy w końcu cię złamiemy, będziesz opoką, na której

wzniesiemy gmach niejednej sprawy. 

Oczyszczanie z grzechów było jednym koszmarem. Nie było

monotonne. Każdego dnia stosowano inną torturę. Próbę miski:

przez wyborowaną dziurkę woda kapała na jego głowę. Jedna

kropla na trzy minuty. Po dwu dniach każda miała siłę

maczugi. Kołyskę Judasza, kiedy to związany wisiał w

powietrzu, wspierając się jedynie tyłkiem o cienki drewniany

palik. Przypiekanie rozżarzonym żelazem, zrywanie paznokci. 

Ludzka pomysłowość w tym względzie posunęła się daleko, nic

więcej nie dawało się wymyślić. Co wieczór, gdy skrwawionego

przywlekano go do celi, przychodził inkwizytor. Czytał Pismo

Święte i rozmawiał z Antoniem o Bogu. Aż wreszcie któregoś

dnia więzień przejrzał i zrozumiał porządek świata. 

Spostrzegł, jak oszukańczą i pozbawioną miłości religią był

islam i jak wielka miłość otacza go w lochach. Pokochał

inkwizytora i kata. Spędzili wiele dni na ciężkiej pracy, by

mógł doświadczyć Bożej łaski. Gdy to zrozumiał, ogień, który

trawił jego umysł łatwo dał się ugasić. Chłodne fale

ostatecznego zrozumienia zalały mu głowę. A gdy oni

zrozumieli, że otworzył się na światło, zaprzestali tortur. 

Teraz nie miały sensu. I tego dnia inkwizytor powierzył mu

tajemnicę. Śmierć w płomienich stosu oczyszczała duszę w

sposób ostateczny. Najbardziej zatwardziały grzesznik prosto

ze stosu podczas auto da fe trafiał do nieba. Antonio

prosił o tę łaskę dla siebie i swojej rodziny. Kochał Boga i

pragnął wieczerzać w raju.  Jednak inkwizytor był

nieustępliwy. 

- Nie możesz iść na łatwiznę, Antonio - mówił, gdyż takie

imię chciał przyjąć młody muzułmanin. - Stos jest bramą do

wolności, ale możesz jeszcze na ziemi przysłużyć się Bogu. A

z twoich grzechów oczyścimy cię zwykłym chrztem z wody. 

Po gorących prośbach trochę ustąpił i zezwolił, by

rodzina chłopca dostąpiła zaszczytu śmierci w płomieniach. 

Antonio stał tuż obok niego podczas autos'.  Widział, jak

szatan obecny w ich ciałach wykrzywia ich twarze grymasem

przerażenia. Słyszał, jak bluzga nienawiścią i miota

najstraszniejsze klątwy. Patrzył na swoich krewnych z

miłością. Przecież tego wieczora mieli wieczerzać w raju,

podczas gdy on dołączy dopiero po latach. Usiłował wyjaśnić

im ich szczęście, ale szatan zatkał im uszy i zawiązał myśli

w supły. Nie widzieli szansy. Nie czuli bożej miłości. Ich

krzyki były straszne, Szatan cierpiał w ich ciałach. 

Wreszcie opuścił ich, wracając do piekła, a wolne dusze

uniosły się do nieba. Wkrótce Antonio został ochrzczony i

wyruszył w świat, aby służyć wielkiej sprawie zbawienia.  Z

niechęcią opuszczał ponure lochy i z radością do nich

wracał. To było miejsce, gdzie zaczął nowe życie. I jego

dom. Jedyny, jaki miał na świecie. Uśmiechał się przez sen. 

Alfonzo dotknął jego ramienia. Ocknął się natychmiast,

wracał do przytomności zaraz po przebudzeniu.  Odruchowo

sięgnął do pasa. Nóż był na swoim miejscu. Usiadł. 

Inkwizytor poprosił go na zewnątrz. Wspinali się po

schodach z zatęchłych lochów na wieżę. Tam inkwizytor

urządził sobie mieszkanie. Jedno tylko pomieszczenie, w nim

prosty stół z desek, dwa zydle i skrzynia na książki. W

kącie stał dzbanek na wodę i leżała kupka słomy. Inkwizytor

sypiał nie lepiej niż jego więźniowie. Ascetyczna twarz w

świetle kaganka sprawiała wrażenie zmęczonej. Jednak jasne

oczy świeciły ogniem. W nich zawierała się jego dusza. 

A ona żyć będzie wiecznie. Wysokie strzeliste okna wieży nie

były oszklone. Królowały tu wiatry. W zimie bywało

nieprzyjemnie, ale ciało starca przyzwyczaiło się do chłodów

i postów. Zahartowane jak kawałek stali rozgrzany do

czerwoności, a potem zanurzony we krwi przez damasceńskiego

płatnerza. Ogień i krew. Posiłek dla gościa był wyszukany. 

Dostał miskę kaszy.  Sam gospodarz jadł jak zwykle chleb i

popijał wodą. Wielu ludzi łamało święte posty. On poszcząc

bez przerwy zdejmował z nich część ich win. Przeżegnali się,

po czym zasiedli do wspólnego posiłku. Krzyż leżał obok na

stole. Milczeli.  Pożywienie szybko znikało, a gdy skończyli,

Antonio wytarł chlebem miskę po kaszy. Wiatr zachybotał

płomieniem kaganka. 

- Dokąd mam wyruszyć i w jakiej misji? - zapytał.

- Wyruszysz do wioski Los Martines, gdzie odnajdziesz

przybyłego z Egiptu arabskiego czarownika. 

- Jak go rozpoznam?

- Po czynach i po słowach. Może także po twarzy. To

prawdziwy Arab. 

- Arabowie są różni. Ciemnowłosi, ale większość

mieszkańców naszego kraju jest taka... 

- Stanowią inną rasę. Ci, którzy przybyli, by skazić

naszą świętą ziemię trucizną islamu, spotkali tu potomków

Rzymian, Wandalów, Gotów i innych ludów. On będzie miał

czystą twarz, podobną trochę do twarzy Żydów. 

- Jeśli mieszka tam wielu Żydów, którzy przyjęli chrzest

święty, to mi to nie pomoże. 

- Może uda nam się ustalić, gdzie się ukrywa. Chodź ze

mną. 

Zeszli z powrotem do lochów, do sali tortur. Kat kręcił

korbą urządzenia do rozciągania członków.  Przesłuchiwany

wrzeszczał. A raczej wrzeszczał w nim szatan. 

- Powiesz, gdzie zatrzymał się Ali Mustafa ben Abiba?  -

zapytał inkwizytor. 

Leżący otworzył oczy i patrzył ponuro.  Plunął krwią. Ale

miał za mało siły, aby plwocina dosięgła twarzy dręczyciela. 

- Gdzie? - zapytał inkwizytor.

Antonio słyszał w jego głosie miłość do nieszczęśnika,

który w głupim uporze sprzeciwia się planom zbawienia. Kat

ujął pochodnię i przypalił rozciągniętemu bok. Ten zawył

nieludzkim głosem. Wspomnienia odezwały się w umyśle

Antonia. On także miał na bokach blizny po przypalaniu. 

- Powiesz? - zapytał inkwizytor. 

Leżący nie odpowiedział. Nagle jego ciało zwiotczało. 

Znieruchomiał. Było późno. Za późno, aby udzielić mu

rozgrzeszenia. Za późno na chrzest przez ogień. Alfonzo

przyszedł do siebie pierwszy. 

- Tak mu było pisane - powiedział. - Bóg go powołał. 

- Jego dusza stracona dla nieba - wyszeptał ze smutkiem

Antonio. 

- Niekoniecznie - powiedział inkwizytor. - Stanie

przed Najwyższym Sędzią. Może On w swojej łasce sprawi, aby

dostąpił wiecznego szczęścia.

Kat milczał nieporuszony i zaczął luzować sznury. Pod

ciałem zaczęła formować się cuchnąca kałuża. Ekskrementy

mieszały się z krwią. 

- Trudno, mój synu. Będziesz musiał sam go odnaleźć -

powiedział Alfonzo. - Wypocznij przed podróżą. Idź do celi.

Zostaniesz obudzony przed świtem. Znasz drogę? 

- Tak. Prosto na północ. Gościńcem. Nieduże miasteczko. 

Jeśli wyruszę o świcie, o zachodzie będę na miejscu. 

- Niech ci towarzyszy moje błogosławieństwo.

Antonio ukląkł w kałuży krwi. Przyjaciel i nauczyciel

położył mu dłoń na głowie i wygłosił formułę po łacinie. W

celi młody wywiadowca zdjął spodnie. Spróbował usunąć krew,

polewając ją wodą z dzbanka. Nie schodziła, powiesił więc

spodnie na pulpicie, aby wyschły. Przyłożył głowę do zimnego

kamienia. Zasnął w okamgnieniu i miał głupi sen. Znajome

oczy patrzyły z sufitu, a potem usłyszał śpiew mudżahedinów. 

- Nie ma boga poza Allachem, a Mahomet jest jego

prorokiem. 

A potem nie wiedzieć czemu przypomniał mu się ojciec.

Ojciec we śnie był młodszy niż wtedy na placu, gdy jako

jedyny członek rodziny z godnością wstępował na stos.  W

milczeniu. We śnie ukrywał zwój z tekstem Koranu w skrytce

pod piecem. A potem weszła siostra Antonia, Nuszyk, w

czadorze na twarzy. Uśmiechała się smutno. 

- Zabiłeś nas - powiedziała.

Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. 

Świtało. Zakurzonym gościńcem na małym osiołku jechał

wędrowny sprzedawca skórzanych kapci. Towarem w dwu dużych

koszach objuczony był drugi osiołek prowadzony z tyłu na

sznurze. Antonio czuł się niewyraźnie. Może sprawiły to sny,

a może poranny chłód. Poznawał tę drogę. Wędrował tędy

przywiązany linką do końskiego ogona. Chciał wówczas

przegryźć sznur, teraz widział, że byłoby to głupotą. Droga

zapoczątkowała jego oczyszczenie. Musiał nią przejść, aby

móc służyć Bogu. Koło południa zatrzymał się w pobliżu

przydrożnej studni. Rozjuczył osły i puścił je, aby się

popasły. Napełnił gardło wodą z sadzawki. Na kamiennym

obmurowaniu wyryto kiedyś gwiazdę Dawida. Oparł się o drzewo

obok pakunków i przymknął oczy. Nie obawiał się złodziei. 

Osiołek był wytresowany, aby budzić go, gdy pojawi się ktoś

obcy. 

Ocknął się niespodziewanie. Na jego piersi leżała

zwinięta w kłębek żmija. Zmrużył oczy, starając się trwać

nieporuszony. Wąż wysunął rozdwojony języczek, przysunął

łepek do jego twarzy. Wywiadowca wstrzymał oddech. Trwali

tak skamieniali przez wieczność. Płuca pozbawione powietrza

zaczęły drżeć. Przed oczyma Antonia pojawiły się czarne

kółka. A potem wąż zsunął się i zniknął między kamieniami. 

Leżący odetchnął głęboko. Podniósł się i rozejrzał, szukając

wroga. Węża nie było. Został tylko ślad na piasku. Poczuł

ulgę i zawstydzenie. Bóg nie opuści wiernego sługi. Jak

mógł przypuszczać, że umrze tu pod tym rachitycznym

drzewkiem u brzegu sadzawki? Wzrok jego padł na pył

gościńca. Zygzak, ślad węża, układał się w znajome słowo

napisane świętym pismem arabskim. Imię Nuszyk. Powiał wiatr

i u brzegu sadzawki pojawiła się dziewczyna. Była trochę

podobna do jego siostry. Ubrana w prostą szatę

przypominającą arabską galabiję, na głowie niosła dzban na

wodę. Patrzyli na siebie w zdumieniu, wreszcie dziewczyna

dostrzegła pakunki. 

- Jesteś panie wędrownym sprzedawcą kapci? 

- Tak - odpowiedział Antonio zgodnie z prawdą. Zataił

jedynie drugą profesję. 

- Jestem córką właściciela tej winnicy - wskazała na

bielejący na wzgórzach dom. - Ten kawałek ziemi należy do

nas od pokoleń. 

Posesjonaci?

- Twój ojciec jest rycerzem? - zapytał zdziwiony.

- Byli nimi nasi przodkowie.

Zza skał wynurzył się olbrzymi mężczyzna. Ubrany w

skórę kozy, w potężnej ręce oplecionej węzłami żył trzymał

maczugę. Było w nim coś, co Antonio czuł czasami w stosunku

do niektórych ludzi Wschodu. Promieniowali ciepłem i

serdecznością. 

- Szlachetny panie - odezwał się do Antonia - Ta ziemia i

to źródło należą do nas. 

- To mój brat - wyjaśniła dziewczyna.

- Nie chciałem zakłócać waszego spokoju - powiedział

emisariusz. - Jeśli chcecie zapłaty za wodę... 

- Napojenie spragnionego i jego trzody jest obowiązkiem -

przerwał olbrzym. - Zważ jednak szlachetny panie, że osioł

twój wszedł w szkodę. 

Antonio odwrócił się. Jego zwierzę obgryzało delikatne

pędy sadzonek oliwek. 

Pobiegł bystro i przyprowadził go z powrotem.

- Jeśli mogę jakoś wynagrodzić straty...

Olbrzym machnął dłonią.

- Szkody nie są duże. Para kapci w zupełności je pokryje. 

Antonio uśmiechnął się.

- Widzę, że dobrze znasz ceny.

- Bywam czasami w mieście - odrzekł olbrzym.

- Jak nazwali to miejsce jego dawni mieszkańcy?

Przez twarz olbrzyma przemknął dziwny uśmiech.

- Nazwali je Szomre Hasaw Izrael.

Twarz Antonia stężała.

- Czy wiesz, co to znaczy? - zapytał olbrzyma.

- Strażnica Progu Izraela.

Kij wykonał krótki łuk i zderzył się z czaszką

wywiadowcy. Antonio osunął się na ziemię. Zanim jego oczy

zgasły zasnute mgłą nieświadomości, poczuł jeszcze miłość i

litość do tych ludzi. 

Ocknął się w wilgotnej piwnicy. Ręce i nogi miał

związane. Olbrzym siedział nieopodal. 

- A więc wróciłeś do życia, inkwizytorze. 

- Nie jestem inkwizytorem - zaprotestował Antonio. -

Jestem sprzedawcą kapci. Chcecie mnie zabić i obrabować. 

Olbrzym zmrużył oczy.

- Mamy lepszy pomysł. Inkwizycja ujęła niedawno naszego

cadyka. Ostatniego cadyka w tej części Hiszpanii.  Wymienimy

go za ciebie. Dziś wieczorem. 

- Zginiecie. Zwróćcie mi wolność.

- Nie.

- Rozkazuję!

Olbrzym wstał i machnął maczugą.

- Kupiec nauczył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin