McCammon Robert R. - Chłopięce lata.doc

(2549 KB) Pobierz
ROBERT R

Robert R. McCammon

CHŁOPIĘCE LATA

Boy’s life

Przełożyła Maria Grabska


Gnaliśmy naprzód jak furie,

Kpiąc sobie z anielskich rad,

Wprost w lasy mroczne, głębokie.

Przed nami umykał czart

Grube dno flaszki po coli

W dziewiczą wiodło nas dal,

Gdzie zamiast szosy wyrastał

Ocean trawiastych fal.

Psy wtedy były nam braćmi.

Rowery nas niosły w snach

Ku gwiazdom nocnego nieba,

Na Marsa czerwony piach.

Jak Tarzan chwytał ktoś lianę,

A Zorro swej szpady strzegł.

Bond ścigał obcych agentów,

W wir bitwy Herkules szedł.

Przed nami słała się przyszłość -

Ląd piękny, bez skaz i wad,

Gdzie rzeki płyną ku źródłom,

Rodzicom ujmując lat

Chcieliśmy zalać świat wrzawą,

Drwić, biegać, polować, grać...

Choć w lustrze zmarszczki dziś widzę,

Tę książkę chłopcom chcę dać.

przełożył Mirosław Grabowski

 

 

Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy.

Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej osobie polega na tym, że Czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło mi się przytrafić - i cokolwiek się przytrafiło - możecie być pewni, że uszedłem z życiem, aliści każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco gorszym człowiekiem - sami zadecydujecie jakim.

W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: „Hola, skąd on może wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było?” Odpowiedź jest prosta: później dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki W kilku przypadkach zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem? że wszystko powinno się było potoczyć właśnie tak, mimo iż w rzeczywistości było inaczej.

Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci, „obiecujący”. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać, kiedy jeszcze byłem w szkole średniej, a wymyślać różne historie na długo przedtem, nim w ogóle pojąłem, czym się w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy może „autorem”? „Autor powieści kieszonkowych” - śpiewali Beatlesi. Może słowo „pisarz” zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno jest pewne: moja skóra sporo przeszła w ciągu tych lat Podobnie jak każdy z moich braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony umiejętnością tworzenia z pojedynczych nitek postaci i światów. A zatem pisarz czy autor?

Może po prostu gawędziarz?

Chciałem przelać owe wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać.

Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród czarodziejów; w czarodziejskim mieście i czarownych czasach. O, mało kto zdawał sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi włókienkami przypadku i okoliczności. Ale ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet. Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale później miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyświęcona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia się nas na prostej, utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już dość duzi. Każe się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Bo ludzie, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości, bo nasza czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili rozsypać się w proch.

Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment Poznasz ją i przypomnisz ją sobie na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa.

Głęboko w to wierzę.

To, iż z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów. Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi bliscy umierają. Ludzie biorą udział w wypadkach, z których wychodzą kalecy. Z takiej czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi co może, żeby odebrać nam wspomnienie owej magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie pewnego dnia czuje, że coś utracił, ale nie ma pewności co. To tak jak gdybyś puszczał oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie „proszę pana”. To się po prostu zdarza.

Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek zechcę je jeszcze odprawiać. Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć.

Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W mieście był park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla dorosłych. Był tam również publiczny basen z błękitną, czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca odbywał się festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była tam kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, był skład Woolwortha i mały sklepik spożywczy pod nazwą „Piggly-Wiggly”, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina miała odbiornik telewizyjny. W całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, iż kwitł tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery świata strony, a nocą mieszkańcy słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach spiekanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły, szkołę podstawową i cmentarz na Poulter Hill. W pobliżu było jezioro - tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie miało dna. Moje rodzinne miasto pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych, którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem. Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta.

Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne, postrzępione błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Mieliśmy wichury i susze, a przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice miasta roje węży. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem jak na głos trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mego miasta uniosła się para.

Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat Mieliśmy rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce. Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po Merchants Street To było cudowne miejsce.

Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej zaczarowanej krainie.

Pamiętam.

I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.


I
CIENIE WIOSNY

1. PRZED BRZASKIEM

- Cory! Obudź się, synku! Już czas.

Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon, z imieniem „Tom” wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to mama porusza się w swoim żywiole, tak pewnie jak pstrąg w potoku.

- Już czas - powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku.

Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca i chłodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na kawę, a mama, wiedząc, że już nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, ale tegoroczna zima miała ostre kły i pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna.

- Włóż ciepły sweter! - woła mama. - Słyszysz?

- Słyszę! - odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter.

Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa czerń przywodzi na myśl płaszcz Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki - tak przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka, oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa, szafka i półki - o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała moja biblioteczka: setki komiksów - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock i Wesoła Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów „Świat Chłopca”, dziesiątki tomików serii „Słynne potwory krainy filmu”, „Groza na ekranie” i „Mechanika dla wszystkich”. Jest równy rząd żółtych okładek „National Geographic”; muszę się przyznać ze wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki.

Półki ciągną się całymi milami. Kolekcja marmurów lśni w kamionkowym słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, by znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog z próbkami materiałów - prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków. Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad wszelką miarę.

- Śniadanie na stole! - woła mama.

Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula Sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, by rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak gołębie skrzydła i czarne jak noc tenisówki. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą.

Swoją drogą zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że każdy człowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dłonie o długich palcach i - „dłonie artysty”, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są takie chude - a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia się tak, że jestem chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i postury, a kiedy zamknę oczy i wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem tym, co się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić.

I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub - jeśli wolicie - korekta rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki byłby zapewne przyjął, gdyby pan Bóg nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów.

Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia Sarah mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swych niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na księżyc.

Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że „stuknięty” to słowo na określenie kogoś, kto przestając być dzieckiem zachowuje czarodziejską moc. Ale dziadek Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza Zephyr.

 

Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany, o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoły. Wiec kiedy skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte, wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej odżywki dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynało się terytorium Bodoga - dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie.

Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasto Zephyr, a na niebie tkwił biały sierp księżyca.

W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta. Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy pływał w niej Stary Mojżesz, szorował chyba skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami na wietrze. Wszystkie cztery światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem, pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki przecinał kamienny most z zamyślonymi chimerami. Niektórzy twierdzili, że twarze chimer, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów Konfederacji, występujących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr - dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa, założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. Według taty wyglądał zupełnie jakby miał zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika. Dalej na południe droga numer 10 przecinała granicę miasta i niczym czarny wąż wodny wiła się przez podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi opadały w dół ku niezmierzonej otchłani.

Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznił się Zakład Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Męskiej Stagga, Magazyn Sprzętu i Pasz, sklep spożywczy o dźwięcznej nazwie „Piggly-Wiggly”, skład Woolwortha, kinoteatr „Liryczny” oraz inne atrakcje. Nie było ich wiele; ledwie się człowiek obejrzał, już był na końcu ulicy. Ojciec minął przejazd kolejowy, pokonał jeszcze dwie mile i skręcił w bramę, nad którą wisiał szyld: MLECZARNIA „ZIELONE ŁĄKI”. Ciężarówki podjeżdżały do rampy i ładowały towar. Panował tu duży ruch; zakład otwierano wcześnie, bo mleczarze musieli rano obsłużyć wyznaczone trasy.

Czasem, gdy ojciec miał szczególnie napięty harmonogram, prosił mnie, żebym pomógł mu w pracy. Lubiłem ciszę i bezruch poranka. Lubiłem oglądać świat przed świtaniem. Lubiłem dowiadywać się, co zamawiali w mleczarni różni ludzie - nie wiem dlaczego. Może dochodziła we mnie do głosu ciekawość dziadka Jaybirda.

Ojciec przejrzał listę dostaw z brygadzistą, wielkim, barczystym chłopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzięliśmy się do załadunku. Pakowaliśmy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony świeżych jaj, kubki twarogu i sałatki ziemniaczano-fasolowej, będącej specjalnością „Zielonych Łąk”. Po wyjęciu z chłodni wszystko było lodowato zimne; w świetle wiszących nad rampą latarni skrzył się szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobiła twarz uśmiechniętego mleczarza i słowa: „Na zdrowie!” Pan Bowers oparł notatnik na biodrze i z ołówkiem zatkniętym za ucho przyglądał się, jak pracujemy.

- Pewnie chciałbyś zostać mleczarzem, co, Cory? - zapytał, a ja odpowiedziałem, że to możliwe.

- Świat zawsze będzie potrzebował mleczarzy - ciągnął pan Bowers. - Nie mam racji, Tom?

- Jasne jak słońce - przyznał ojciec; było to jego powiedzonko na wszystkie okazje. Posługiwał się nim, gdy słuchał rozmówcy tylko jednym uchem.

- Złóż podanie, kiedy skończysz osiemnaście lat - rzekł do mnie pan Bowers. - Znajdziemy coś dla ciebie. - Klepnął mnie w ramię z takim impetem, że omal nie pogubiłem zębów, a butelki na tacy, którą niosłem, zakolebały się z głośnym brzęknięciem.

Tato usiadł za kierownicą o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapałem się na fotel obok niego, przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i wycofaliśmy się spod rampy razem z naszym mlecznym ładunkiem. Księżyc opadał za horyzont wprost przed nami, a na krawędzi nocy wisiała jeszcze ostatnia gwiazda.

- I co ty na to? - spytał. - Mam na myśli, czy miałbyś ochotę zostać mleczarzem.

- Niezła zabawa - powiedziałem.

- Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekać, ale żadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ją codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mówiliśmy o tym, co chciałbyś w życiu robić, prawda?

- Nie, tatusiu.

- No cóż, nie uważam, że powinieneś być mleczarzem tylko dlatego, że ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzałem być mleczarzem. Dziadek Jaybird chciał, żebym został farmerem jak on. Babcia Sarah widziała we mnie przyszłego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazić?

- zerknął na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi państwo, to nie dla mnie.

- A kim chciałeś zostać? - zapytałem.

Tato milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad moim pytaniem. Doszedłem do wniosku, że chyba dotąd nikt jeszcze mu go nie zadał. Ujął mocniej kierownicę i płynnie wszedł w zakręt drogi, która rozwijała się przed nami w świetle reflektorów, a potem powiedział:

- Pierwszym człowiekiem na Wenus. Albo jeźdźcem na rodeo. Albo człowiekiem, który patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje calusieńki, aż do ostatniego gwoździa. Albo detektywem.

- W gardle zadrżał mu śmiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, więc jestem tym, kim jestem.

- Wcale bym się nie obraził, gdybym został kierowcą wyścigowym - stwierdziłem. Tato czasem zabierał mnie na wyścigi ciężarówek na torze pod Bamesboro. Siedzieliśmy, jedliśmy hot-dogi i patrzyliśmy na snopy iskier, wylatujące w powietrze po każdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to też klawy zawód. Rozwiązywałbym zagadki kryminalne, jak chłopcy Hardy’ego.

- Tak, to byłoby niezłe - zgodził się tato. - Ale prawda jest taka, że nigdy nie wiadomo, jak sprawy się potoczą. Celujesz w dziesiątkę, niechybnie jak strzała, ale zanim trafisz do celu, porywa cię wiatr. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał choć jedną osobę, która ostatecznie została tym, kim chciała być w dzieciństwie.

- Ja chciałbym być wszystkim - powiedziałem. - Chciałbym żyć milion razy.

- Hm - ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. - To by dopiero był cud, nie sądzisz? - Wyciągnął rękę. - Tu mamy pierwszy przystanek.

Mieszkańcy tego domu musieli mieć dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwykłego i dwie kakaowego. Po chwili ruszyliśmy dalej przez ulice, których ciszę mącił tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psów. Zatrzymaliśmy się na Shantuck Street, żeby dostarczyć maślankę i twaróg komuś, kto widocznie lubił kwaśne rzeczy. Zostawiliśmy lśniące butelki na stopniach większości domów przy Bevard Lane. Ojciec roznosił je prędko, ja tymczasem sprawdzałem listę i kompletowałem zamówienie dla następnego domu, wyjmując chłodne opakowania z wnętrza furgonetki. Stanowiliśmy zgrany zespół.

Tato powiedział, że ma kilku klientów nad Jeziorem Saksońskim, na południe od miasta. Potem zawrócił do centrum, żebyśmy mogli rozwieźć resztę dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minęliśmy park i wkrótce wyjechaliśmy z Zephyr. Po obu stronach szosy gęstniał las.

Zbliżała się szósta. Na wschodzie, ponad porośniętymi sosną i kudzu wzgórzami, niebo zaczynało się już rozjaśniać. Minął nas samochód jadący w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnął światłami, a ojciec mu pomachał.

- To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedział.

Zadumałem się nad faktem, że istnieje cały odrębny świat, którego życie toczy się przed wschodem słońca, a ludzie, którzy teraz dopiero się budzą, nie mają z nim nic wspólnego. Skręciliśmy z szosy numer 10 i przejechaliśmy kawałek polną drogą, żeby dostarczyć mleko, maślankę i sałatkę ziemniaczaną do małego domku ukrytego w lesie. Potem ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora.

- Studia - odezwał się ojciec. - Zdaje się, że powinieneś iść na studia.

- Chyba tak - bąknąłem, ale to wszystko wydawało mi się bardzo odległe od punktu, w którym znajdowałem się teraz. Wiedziałem tylko, że istnieją akademickie drużyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i że niektórzy chwalą Beara Bryanta, a inni wielbią Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnię wybierało się w zależności od ulubionej drużyny.

- Żeby się dostać na studia, trzeba mieć dobre stopnie - ciągnął tato. - Musisz się pilnie uczyć.

- Czy detektywi muszą kończyć studia?

- Myślę, że tak, jeśli chcą dobrze wykonywać swój zawód. Gdybym poszedł na studia, kto wie... może zostałbym człowiekiem, który potrafi wybudować dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest...

...prawda - miał zamiar powiedzieć, ale nie skończył zdania, bo w chwili gdy wyszliśmy z zakrętu, tuż przed nami wyskoczył z lasu brązowy samochód. Ojciec pisnął, jak gdyby ukąsił go szerszeń, z całej siły nacisnął na hamulec i odbił kierownicą w lewo.

Brązowy samochód minął nas o cal. Zobaczyłem, że zjeżdża z szosy numer 10 i stacza się z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory miał wyłączone, ale za kierownicą ktoś siedział. Opony z chrzęstem przedzierały się przez ściółkę; samochód wjechał na niewielką, urwiście zakończoną czerwoną skałę i zniknął w mroku. Bryzgi wody poleciały do góry i wtedy uświadomiłem sobie, że samochód właśnie zsunął się do jeziora.

- On wpadł do wody! - krzyknąłem.

Ojciec zatrzymał wóz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na zarośnięte zielskiem pobocze. Zanim zdążyłem wygramolić się z furgonetki, już biegł w stronę jeziora. Wiatr ze świstem wirował wokół nas. Ojciec zatrzymał się na czerwonym urwisku. W nikłym, różowawym świetle ujrzeliśmy, jak samochód pogrąża się w wodzie; z bagażnika dobywały się wielkie bąble powietrza.

- Hej! - wrzasnął ojciec, zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. - Wyskakuj stamtąd!

Wszyscy wiedzieli, że Jezioro Saksońskie jest głębokie jak otchłań piekielna. Gdy samochód zniknie w atramentowej czerni, nikt go już nigdy nie wydobędzie.

- Wyskakuj! - krzyknął ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek był, nie odpowiadał. - Pewnie stracił przytomność - rzekł do mnie ojciec, zdejmując buty.

Samochód zaczął się przechylać na stronę, po której siedział kierowca. Rozległ się okropny, podobny do wycia dźwięk, wydawany przez wdzierającą się do auta wodę.

- Odsuń się - rzucił tato i skoczył do jeziora.

Był dobrym pływakiem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion dotarł do samochodu i wtedy zobaczył, że okno po stronie kierowcy jest otwarte Czuł ssanie wody, która opływała mu nogi, wciągając auto w bezdenną głębinę.

- Wyłaź! - ryknął, ale człowiek wciąż siedział bez ruchu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin