Hlasko Marek - Brudne czyny-12.doc

(1251 KB) Pobierz

Marek Hłasko13

Brudne czyny

(ji14)

To Dawid Griesemer
my brother

Nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach, jest to tylko próba opowieści o przyjaźni pomiędzy dwoma; o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom.

 

 

 

 

Wright-Diesel wyłonił się z kurzu drogi i mężczyzna stojący na skraju szosy opuścił rękę. Stał chwilę przy maszynie czując gorąco rury wydechowej, wyprowadzonej w górę za kabiną kierowcy, a potem kierowca otworzył mu drzwi i mężczyzna wsiadł. Z tyłu utworzył się już zator; kierowca ruszył teraz w tempie.

— Ten wóz ma pięć biegów powiedział. — I reduktor. Tak że do każdego biegu muszę trzy razy wysprzęglać. No, pomyśl. Zanim dojdę do piątego, to już piętnaście razy. Chciałbym mieć po funcie za jeden włączony bieg, kiedy jadę z Haify do Jerozolimy. Albo kiedy jadę z Haify do Ejlatu. I w dodatku ten wóz trzęsie; będę musiał sobie chyba kupić pas, żeby moje flaki trzymały się kupy. No, pomyśl.

— Wy wszyscy lubicie gadać — powiedział mężczyzna.

— Wy wszyscy, którzy jeździcie w dalekie drogi.

— Mówiłem już ze swoim szefem — powiedział kierowca. — Jeśli chcesz, możesz zacząć pracować. Będziesz pracował ze mną na tym wozie. Dwa razy w tygodniu będziesz jeździł Ejlat-Haifa. Dobrze zarobisz. I będziesz cały czas w drodze. Będą ci lecieć diety. Odłożysz. Będziesz jeździł rok albo dwa i odłożysz sobie dosyć pieniędzy, żeby kupić taksówkę i zarabiać, ile chcesz.

— Wy wszyscy lubicie gadać — powiedział mężczyzna.

— Nie potrzebuję kupować taksówki. Nie myślałem nigdy o tym. W Haifie jest dosyć taksówek do wynajęcia, kiedy będę chciał gdzieś jechać.

— Ale przecież jeździsz tylko tam — powiedział kierowca. — Tylko tam. Od dwóch lat jeżdżę dwa razy w tygodniu tą trasą i za każdym razem zabieram cię z sobą. I nigdy gdzie indziej. A przecież mógłbym wziąć w drogę jedną z tych dziewczyn, które stoją na szosie jak i ty. A biorę tylko ciebie. I tylko tam. Bo ty się wciąż łudzisz, co? Myślisz, że cię wezmą z powrotem. Ale nie wezmą cię. Dla nich jesteś umarły, tak jak i tamten. Od kiedy to samolotom potrzeba umarłych?

— Uważaj — powiedział mężczyzna. — Za tym zakrętem wysiadam.

— Namyśl się — powiedział kierowca. — Ze mną nie będziesz miał źle. Ja jestem równy gość, każdy ci to powie. I firma też nie jest najgorsza. Ja już swoje zrobiłem, żeby cię przyjęli. Przyjdź tylko i podpisz papiery. Pracuję w tej firmie jedenaście lat. To nie jest mało, jak na Izrael. Po jedenastu latach mogę już coś zrobić dla człowieka, jeśli myślę, że jest coś wart. Przyjdź tylko i podpisz papiery.

— Wysiadam tutaj — powiedział mężczyzna. Kierowca zatrzymał wóz i mężczyzna zeskoczył na drogę. Stał teraz w cieniu drzewa: wysoki, szczupły, z ciemną twarzą. — Nie potrzebuję zmieniać zawodu — powiedział. — Nie zapomniałem go jeszcze.

— Bo ciągle się łudzisz — powiedział kierowca. — Ale jak chcesz. Na tym się skończy, że będziesz zmywał talerze w arabskiej knajpie. W arabskiej knajpie, w Izraelu, major Abakarow będzie zmywał talerze. A ja przyjdę popatrzyć sobie na to.

— Nie — powiedział mężczyzna. — To nie tak. To ciężko o taką robotę. Ja już próbowałem. I poszedłem do jednej knajpy. A ten skurwysyn zapytał mnie: Co pan może robić? A ja na to: Mogę nawet zmywać talerze. A ten skurwysyn: A przywiózł pan te talerze ze sobą do Izraela?

Kierowca ruszył; mężczyzna poszedł przed siebie, drogą pełną kurzu, wśród pomarańczowych drzew martwych o tej porze. Jakiś stary człowiek o twarzy tak spalonej słońcem, że nie było tam ani jednego miejsca bez zmarszczek — bez zmarszczek będących już prawie bliznami — zastąpił mu drogę. Był niski, chudy: duży rewolwer w parcianej kaburze wyglądał śmiesznie na jego wątłym ciele.

— Czego tu szukasz? — powiedział. — Znowu tu jesteś?

Odsunął go w milczeniu i poszedł przed siebie. Mały szedł za nim przytrzymując lewą ręką rewolwer.

— Mógłbym cię właściwie nie wpuścić — mówił. — Po to mi płacą, żebym pilnował tych drzew. Jestem tu stróżem, wiesz o tym chyba? To tylko moja dobra wola. — Usunęli się w bok; nad ich głowami przeleciał samolot spryskując pola białym proszkiem. Potem szli dalej; właściwie szedł wysoki, a tamten leciał za nim truchtem, oddychał ciężko. — To tylko moja dobra wola — mówił. — Bo mój syn wyglądał tak jak ty.

— Gdzie jest teraz twój syn? — zapytał wysoki.

— Tam gdzie i moja córka — powiedział stróż. Stał teraz obok tamtego, siedzącego pod drzewem i obserwującego pracę samolotu. Potem usiadł koło niego. — Jesteś tu nowy, nie? — zapytał.

— Nie — powiedział mężczyzna. — Jestem tu trzynaście lat.

— I ty pytasz ludzi w Izraelu, gdzie są ich rodziny? — powiedział mały z nutą niedowierzania.

— Ja tam o nic nikogo nie pytałem — powiedział. — Znam dobrze ten kraj. Może nawet lepiej niż ty. Byłem i w Tel-Avivie, i w Ejlacie, i w Sodomie, i w Twerji.

Znów przeleciał nad ich głowami samolot i musieli osłonić usta chusteczkami, dopóki nie opadł biały pył. Patrzyli za nikłym, kruchym samolotem lecącym wprost ku słońcu w złotej, ciężkiej chmurze.

— Rozumiesz coś z tego? — zapytał stróż. — Chyba musisz coś rozumieć, kiedy tu ciągle przychodzisz i patrzysz na samoloty. Ja tam ich nie lubię. Nie zrobiły dużo dobrego.

— Zrobiły — powiedział mężczyzna. — Dopiero później, po Stalingradzie. Ja ich widziałem, jak szli. Nie mieli ani nosów, ani uszu, ani palców. I nawet krok im się mylił.

— Poodmrażali uszy? — zapytał stróż.

— Niektórzy poodmrażali nawet powieki — powiedział mężczyzna. — I teraz nie zamkną już oczu aż do śmierci, i nawet po śmierci. I będą musieli nosić okulary, a w nocy będzie ich budzić każde światło, nawet światło zapałki.

— Nie mają powiek? — zapytał z zachwytem stróż.

— Nie — powiedział mężczyzna. — Wszyscy tak wyglądają, jakby cierpieli na Basedowa. Muszą nosić okulary, a kiedy je zdejmują, to niektórym robi się źle.

— I nie widzą nigdy ciemności? — zapytał stróż.

— Tak — powiedział mężczyzna. — I nigdy już jej nie zobaczą. Nigdy. Aż do dnia w którym ostatni z nich zdechnie. Ostatni z armii Paulusa, która chciała wziąć Stalingrad.

Stróż podniósł się z klęczek.

— Wiesz — powiedział z wahaniem. — Możesz tu zawsze przychodzić. Możesz tu sobie zawsze przyjść i odpocząć pod drzewem. Nawet jak są pomarańcze. Pozwolę ci sobie narwać. A jak by cię ktoś chciał wyrzucić, to powiedz, że Dov Ben Dov pozwolił ci i tamten musi się odkleić od ciebie. Bo ja tu jestem cały główny stróż. Pamiętaj: Dov Ben Dov.

— Dziękuję ci, Dov — powiedział mężczyzna. — jesteś równy gość. Jesteś gość z hewry.

— Tak — powiedział tamten. — A teraz muszę już iść. — Zawahał się nagle. — Więc jak ty to powiedziałeś? Że mają ogromne oczy i muszą patrzyć przez cały, cały czas?

— Tak — powiedział mężczyzna. — Muszą patrzyć przez cały czas i przez cały czas lecą im łzy, nawet jak się śmieją.

— Nawet jak się śmieją — powtórzył stróż z zachwytem. Drogą pełną pyłu szedł szybko przed siebie, mówiąc: — Lecą im łzy, nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. Nawet jak się śmieją. — Na końcu pola przystanął, krzyknął do mężczyzny: — Idę to opowiedzieć swojej starej. Chyba dam radę, nie?

— Pewnie — powiedział mężczyzna siedzący pod drzewem. — To nic trudnego. To jak jaszczury albo ropuchy. Albo jak węże na pustyni. A zresztą zostaję tu do zmierzchu. Możesz zawsze wrócić i zapytać. — A potem zagłuszył go ryk samolotu.

 

Policyjny jeep zatrzymał się tuż koło krawężnika. Silnik pracował z hałasem, a czterej policjanci — młodzi, zdrowi mężczyźni o twarzach spalonych przez słońce, mimo, że osłaniali je daszkami o okutych brzegach — siedzieli nieruchomo i w milczeniu, dopóki żebrak leżący pod murem nie zrzucił z siebie łachmana i nie powstał. Chwilę stał bez ruchu patrząc przed siebie — przynajmniej im, zdrowym i silnym, tak się zdawało — oślepłymi oczyma, potem, popędzony gniewnym warknięciem klaksonu, powlókł się wolno przed siebie niosąc w sztywnej i skręconej ręce białą laskę, z której miejscami poschodziła już farba. Szedł opustoszałą, stygnącą ulicą w kierunku morza, gdzie mógł spać choćby do rana na nagrzanym piasku lub w cieniu kamiennego bulwaru; na jego okaleczonej twarzy był gniew i gorycz. Policjant siedzący koło kierowcy włączył radio i powiedział do mikrofonu:

— Macie go już?

— Nie — zaskrzeczało radio. — A u was?

— U nas wszystko w porządku — powiedział policjant i odwiesił mikrofon. Zapalił papierosa i odwrócił się do tyłu. — Trzy dni temu — powiedział — znów jeden oblał naftą swoją dziewczynę i podpalił. A teraz ten... — Zobaczył nagle samotnego mężczyznę idącego po przeciwnej stronie ulicy i zawołał: Idź lepiej do domu, majorze. Znowu będziemy mieli kłopot z tobą.

Mężczyzna ukosem przeszedł przez jezdnię i podszedł do samochodu.

— Daj papierosa — powiedział do policjanta, a ten podał mu papierosa i zapałki; mężczyzna przypalił, a czterej policjanci patrzyli na jego chude szczęki oświetlone nagle płomieniem.

— Rozglądasz się za jakimś kłopotem — powiedział policjant. — Nie?

— Nie — rzekł mężczyzna. — My name is trouble.

— Wziąłbyś się lepiej do czegoś, majorze — powiedział ten, który siedział obok kierowcy. — Tak będzie lepiej dla ciebie i dla nas. A zwłaszcza dla ciebie.

— Nie wiedziałem, że potrzebujecie chłopaków do policji — powiedział mężczyzna.

— O, Boże — rzekł policjant. — Nawet nie wiesz, jak potrzebujemy. — Odwrócił się do kierowcy. — Jedź — powiedział.

— Do zobaczenia, chłopcy — powiedział mężczyzna. — Jeśli macie coś do mnie, zawsze mnie tu znajdziecie. I jedźcie ostrożnie, na Boga; w tym kraju wszyscy wariują za kierownicą...

Jeep odjechał. Wiatr zerwał się znowu, lecz tym razem nie od strony portu i nie przyniósł ze sobą zapachu morza, ryb, i zatęchłej, lepkiej od oliwy i smaru wody zatoki, do którego mężczyzna idący bulwarem był przyzwyczajony i który polubił. Tym razem wiatr zerwał się od strony miasta rozłożonego na górze, ponad portem, ponad bulwarami; kupy śmieci ze straganów, które pozamykali już hałaśliwi sprzedawcy, wirowały przez chwilę w ostrym świetle latarni, niby fantastyczne stada srebrnych ptaków przybyłych nagle nie wiadomo skąd i odlatujących nie wiadomo dokąd; i mężczyzna został przez chwilę oślepiony — stał zasłaniając rękami twarz; w kurzu, w wietrze, w kłębach przewalających się po bulwarze śmieci, dopóki nie wpadło na niego kilku marynarzy, którzy wychodzili z pobliskiego baru na rogu i przechodzili po omacku na drugą stronę ulicy, gdzie był inny bar i gdzie wśród tych samych dziewcząt i w obecności niczym nie różniącego się barmana, pragnęli znaleźć dobrą rozrywkę.

— Hej, chłopcy — powiedział mężczyzna. — Tam wasza forsa skona bez sensu. Niech nie dożyję jutra, jeśli nie potrafię was zaprowadzić do lepszej budy.

Lecz marynarze przeszli obok niego bez słowa, a cienie ich potężnych ciał chybnęły się na murze; tak, jak przechodzili obok niego ci wszyscy inni marynarze, których zaczepiał na wąskich, nigdy nie stygnących ulicach tego miasta; stojąc w kurzu, w mroku, ale akurat tyle, aby przechodzący mogli ujrzeć jego twarz w poblasku dalekiej latarni; i akurat tyle, aby nie mógł ujrzeć jej policjant; i stamtąd, z mroku i kurzu nawoływał ich wszystkich — wrzaskliwych Amerykanów, wrzaskliwych Niemców, pijanych do nieprzytomności marynarzy z północy, którzy nie trzeźwieli ani na minutę; i marynarzy tej ziemi, w języku, który już zaczynał rozumieć, ale którym nie potrafił jeszcze mówić; i uśmiechał się wtedy zawsze, kiedy oni już przeszli, a on uświadamiał sobie, że nawołuje ich do burdelów, w języku, w którym Bóg stworzył ludziom prawa i obyczaje. A potem rano, stojąc koło portu w którejś z tych maleńkich kawiarni i pijąc kawę, widział ich wszystkich powracających na statki; zmęczonych, przepitych, szarych; odartych z owej posępnej legendy ludzi morza, która ich osłaniała za dnia — rosłych, opalonych, silnych i młodych ludzi, ze wszystkich miast świata, znajdujących w piciu i awanturze wypoczynek po pracy, której nigdy nie potrafił sobie wyobrazić ściśle i która zawsze pozostała dla niego w sferze dziecinnych wyobrażeń i polegała na myciu pokładu i zwijaniu żagli, choć nie udało mu się w życiu zobaczyć ani jednego żaglowca; i wtedy jeszcze, na początku swego pobytu w tym mieście, zazdrościł im trochę i próbował czuć się jednym z nich: w swoich drelichowych, spłowiałych spodniach, w spranej koszuli, chudy, wysoki, brązowy, z włosami białymi od słońca, wyglądał jak jeden z nich; i zdawało mu się, że dostrzega w ich oczach, jeśli nie współczucie, to przynajmniej zrozumienie, jakie ma jeden zbyt wcześnie wstający mężczyzna w stosunku do drugiego; a potem, kiedy przywykł już do swego życia i przestał zazdrościć im i ich legendzie, przestał również dostrzegać owo zrozumienie i nie patrzył na nich wcale; ani rano, ani w nocy, kiedy ich nawoływał z mroku, z kurzu swoim ochrypłym i gorącym głosem, który dla niego samego brzmiał w ciemnościach niby głos obcego człowieka; i nie dlatego, że brzmiał obco, lecz dlatego, iż przyzwyczaił się za bardzo do tych kilkudziesięciu słów wykrzykiwanych w ciemności, i że to już nic dla niego nie znaczyło, i że przekonał się, iż to, w co wierzył święcie i niezachwianie, że wstyd trwa wiecznie, również nic nie znaczy, i że nawet do wstydu można się przyzwyczaić, bo w końcu okazuje się, iż tylko ciało jest ważne, i że tylko to się liczy naprawdę, co człowiek potrafi dźwignąć, uderzyć, lub naprawić; ale nie ma to nic wspólnego z tym, co starał się zrozumieć przez prawie trzydzieści lat swojego życia, i co starał się zrozumieć potem, kiedy opuścił już swój kraj i swoich ludzi i odszedł od swojego języka i od swojej narodowości, do której przyznawał się nie z niechęcią, lecz z nienawiścią; i dlatego pozostał w tym mieście, w tym słońcu i w tym kurzu, że tu nic niczego nie przypominało — ani domy, ani ludzie, ani kurz i wiatr, który ucichł nagle, zamilkł; chwilę jeszcze szeleściły śmieci gnane po asfalcie resztką podmuchu; potem znów napłynęło świeże, przesycone solą powietrze od portu; mężczyzna otrząsnął się jak pies i ruszył naprzód.

— Gorąco dzisiaj — powiedział do człowieka stojącego na rogu, w mroku. Nie widział jego twarzy; w nikłym świetle zapałki dojrzał wykrzywione usta i nie ogolony podbródek; tamten rzucił mu papierosa i mężczyzna złapał go w powietrzu małpim ruchem. Chciał podejść i odpalić, lecz tamten — czy odgadując jego myśli, czy też nie życząc sobie tego — rzucił mu również zapałki. Mężczyzna zapalił i odrzucił zapałki w ciemność.

— Ty mnie znasz, co? — powiedział, a usta tamtego wykrzywiły się jeszcze bardziej i nie ogolony podbródek drgnął w uśmiechu. — Możesz mi śmiało powiedzieć, jeśli potrzebujesz czegoś — powiedział mężczyzna. — Przecież mnie chyba znasz.

Lecz tamten poruszył przecząco głową.

— Chcesz czegoś? — zapytał jeszcze raz, lecz i tym razem nie otrzymał odpowiedzi; nie dojrzał również przeczącego ruchu głową; obcy człowiek stał bez ruchu, bez szelestu, a obecność mężczyzny już przestała go interesować. Więc raz jeszcze spojrzał na czerwone światło papierosa i wyzierający spoza poblasku nie ogolony podbródek i powiedział: — Gorąco dzisiaj, jeszcze nigdy nie było tak gorąco.

Lecz była to nieprawda; gorąco było wczoraj i dnia poprzedniego; gorąco było zeszłego roku i tak samo gorąco było trzynaście lat temu, owego dnia, kiedy stanął po raz pierwszy na tej ziemi i ujrzał to miasto — jego białe dachy, jego rozpalone mury i martwą zieleń drzew, nieruchomych, bezszelestnych, w których cieniu nie zaznał nigdy spoczynku; i pamiętał jak owego pierwszego dnia szedł ku drzewom, aby w ich cieniu znaleźć trochę chłodu; i owo zdumienie i przerażenie, które ogarnęło go wtedy, kiedy stanął już pod zieloną koroną palmy, gdzie nie było ani odrobinę chłodniej — w cieniu pełnym suchego szelestu, który wraz z wiatrem od portu narastał w dziki łoskot, a który wydawały liście; pamiętał również owego ptaka, którego obserwował kiedyś leżąc na gorącym piasku plaży — ptak zleciał nagle z nieba pionowo w dół, jakby napotkał nagle jakąś przeszkodę; i pamiętał również kobietę przechodzącą przez jezdnię: kobieta osunęła się na gorący asfalt, bez słowa, bez protestu i tak już pozostała — śmieszna i bez majestatu śmierci w swojej staromodnej, znoszonej sukni — i zawsze już — choć potem pojechał na południe i znowu powrócił na północ, w góry, wędrując krajem od miasta do miasta, wieczorem i w blasku słońca, które wschodzi tu szybko i gwałtownie, a którego agonia trwa — dla człowieka przybyłego tu z daleka — zaledwie chwilę; tak, że dzień i noc następują tu zaraz po sobie; bez zmierzchu i poranku, bez zorzy i zachodu; po prostu ciemność następuje po jasności niby przywołana niecierpliwym głosem Boga; i tak płyną te złote dni i czarne noce nad tym krajem i jego ziemią: suchą, gorącą, pełną chwały i legendy — towarzyszył mu obraz ptaka osuwającego się nagle z rozpalonego nieba.

— Ej — powiedział mężczyzna do przechodzącego marynarza. — Szukasz czegoś?

Marynarz wyszczerzył w uśmiechu wilcze zęby.

— Nie bądź śmieszny — powiedział. — jestem tu nie pierwszy raz. Sam potrafię już znaleźć w mieście to i owo.

— Miasto trzeba znać — powiedział mężczyzna. — Nie ma tutaj drugiego takiego, który by je znał tak jak ja.

— Niech mnie szlag trafi — powiedział marynarz — jeśli ja jestem gorszy. — Spojrzał na mężczyznę i znów uśmiechnął się radośnie wyszczerzając swoje białe kły. — Z tym wyglądem nie dasz rady w tym fachu — powiedział. — Alfons musi być elegancki, wesoły; a ty wyglądasz, jak by cię wyciągnęli ze śmietnika po dwudziestu czterech godzinach. I mordę masz za smutną. Z takim jak ty nikt nie pójdzie się bawić. To logiczne, no nie?

— Chyba — powiedział mężczyzna. — Chyba że masz rację... — Szli chwilę nie odzywając się do siebie; marynarz pogwizdywał, a mężczyzna milczał ponuro zwiesiwszy głowę. — Potem rzekł do marynarza: — Daj papierosa, kolego. Sprawy nie stoją dobrze.

Złapał papierosa; przystanęli; marynarz zapalił ogromną zapalniczkę i raz jeszcze, uważnie, przyjrzał się z bliska jego wychudzonej twarzy.

— Idź lepiej do pracy, kolego — powiedział marynarz. — Teraz ciężko o frajerów, a marynarzom trudno zarobić z boku, teraz jest więcej celników jak marynarzy... — Stali chwilę naprzeciwko siebie, a potem marynarz powiedział: — Sam to kiedyś robiłem. Sam Jezus Nazareński widzi, że byłem najlepszym alfonsem w swoim mieście. Nie poszedłem na morze dla przyjemności. O Słodki Jezu — nigdy nie miałem takiego hobby.

— Jesteś Grekiem? — zapytał mężczyzna.

— No — rzekł marynarz.

— Nie wiedziałem, że w porcie stoi grecki statek — powiedział mężczyzna. — A przecież wiem, co i kiedy. Nie ma statku, którego bym nie znał.

— Wcale nie stoi — powiedział marynarz. — Ale ja tu siedziałem przez trzy tygodnie. Bo ja się lubię bawić — powiedział nagle tonem szczerego wyznania. — I ja się lubię bawić tak, jak mi się podoba. Ale to się całkiem nie podoba tym wszystkim knajpiarzom, którzy myślą, że z każdego marynarza potrafią zrobić idiotę. No i ostatnim razem też tak było, i zawołali policję. — Westchnął, potem powiedział: — Mój statek wróci jutro, a pod wieczór odpływa. O Jezu Słodki, żeby mi się tylko dzisiaj nic nie zdarzyło. — Dał mu jeszcze jednego papierosa i powiedział: — Idź do roboty, kolego. Nie dasz rady tak długo.

— Dam — powiedział mężczyzna. — Nawet pojęcia nie masz, jak dam. Żeby tylko nie było gorzej. Bo przecież chodzi tu tylko o to, żeby się przyzwyczaić. — Patrzył na marynarza, który stał o krok od niego radośnie uśmiechnięty. — Gdzie się tak nauczyłeś mówić po angielsku? — zapytał mężczyzna.

— Och — powiedział marynarz — kiedyś czekałem na swój statek cztery i pół miesiąca w Liverpoolu. — Wyciągnął do niego rękę. — Jak przyjadę następnym razem, to się zabawimy — powiedział. — Uważaj na siebie, kolego. — Pokazał mu pudełko, w którym zostały tylko trzy lub cztery papierosy. — Więcej naprawdę nie mogę — rzekł. — To musi mi starczyć do jutra. O Chryste, żeby mi się tylko nic nie przydarzyło!

Znów potrząsnął jego ręką i uśmiechnął się, a jego wspaniałe zęby zabłysły. Potem odszedł przerzucając swoje ciało z nogi na nogę; cicho, bezszelestnie, zanurzył się w mrok i kurz niby młody, głodny wilk.

Mężczyzna stał i patrzył za nim, póki marynarz nie zniknął za zakrętem, potem ruszył w przeciwną stronę ulicy i szedł teraz w kierunku portu. Widział bezkształtne frachtowce, kołyszące się ciężko w zatoce; białe statki pasażerskie; może trzy lub cztery; eleganckie, czyste, luksusowe; okręty, które już dawno przestały być okrętami; pływające maszyny do zabijania czasu, z których schodzili na ląd ludzie o oczach zdziczałych od nudy; widział dalekie chybotanie świateł poza zatoką, tam, gdzie półkoliście rozrzucone i zakotwiczone statki rybackie nawoływały się reflektorami przez całą noc, a w dzień ginęły w ogóle oddzielone od lądu masą rozpalonego, drgającego powietrza, które zamazywało linię morza i linię gór po prawej stronie miasta; tak, że nigdy właściwie nie widział tego, co zwie się horyzontem; co jest oddaloną ziemią, na którą spogląda człowiek, gdyż wszystko było niewyraźne, rozedrgane, oddane we władanie rozfalowanemu powietrzu i słońcu — ognistej kuli znieruchomiałej w pustce nieba bez chmur, bez zorzy i bez deszczu.

Doszedł do bramy portu, przed którą siedzieli dwaj udręczeni gorącem policjanci z automatami na kolanach i znów zawrócił; spojrzał na zegar umieszczony wysoko ponad bramą celną i ukazujący jednocześnie czas Greenwich i tutejszy; była już godzina jedenasta, więc postawszy chwilę gapiąc się na swój cień przekreślający całą ulicę i kończący się na ścianie gmachu komory celnej, mężczyzna zawrócił w kierunku miasta odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami policjantów, którzy nie poruszyli się nawet, nie drgnęli kiedy przeszedł tuż koło nich i potrącił automat leżący na kolanach jednego z nich. Wszedł do pierwszej z brzegu kawiarni i kupiwszy od barmana żeton, nakręcił numer. Numer był jednak zajęty; odłożył słuchawkę, która momentalnie przylepiła mu się do dłoni i oparty o ladę czekał cierpliwie, patrząc na towarzystwo siedzące obok i na dwie dziewczyny siedzące nieco dalej, przy stoliku jakby specjalnie zarezerwowanym dla przedstawicielek ich zawodu i jakby specjalnie — ręką nieznanego estety — ustawionego na tle czerwonej, zrobionej z koralików zasłony, za którą można się było domyślać ciemnego korytarza pełnego pustych butelek po sodzie i piwie, w którym potykają się wszyscy przy akompaniamencie spłoszonego mysiego pisku: i właściciel, i goście, i barman. Znów nakręcił numer i znów odrzucił ze wstrętem słuchawkę pocierając ręką o spodnie.

— Słyszał pan już? — powiedział barman nachylając ku niemu swoją spiczastą głowę.

— Słyszałem — powiedział mężczyzna. — Pokaż mi pan w tym mieście jednego, który by o tym nie słyszał.

— To była jego siostra, co?

— Tak mówią.

— No, no — powiedział barman. — Miał chłopak krew. Oblać benzyną rodzoną siostrę i podpalić, to chyba nie idzie tak łatwo, nie?

— Nie wiem — powiedział mężczyzna; wciąż ocierał dłonie o drelichowe spodnie. — Ale może ma pan dla mnie łatwiejsze pytania.

— Życzy pan sobie czegoś?

— Daj pan brandy — powiedział mężczyzna. — I nie myśl pan o tej całej historii. To nie dla nas. My, z Europy, mamy za miękkie serca. I to nas gubi.

— Tak — powiedział barman stawiając przed nim kieliszek.— To właśnie to, co nas gubi. — Jego łysa głowa odpłynęła na drugi koniec kontuaru.

Napił się łyk brandy, po czym znów nakręcił numer i trzymając słuchawkę w koniuszkach dwóch palców patrzył w lustro poza ladą, w którym majaczyła jego twarz — spalone włosy, zapadłe, ścięte policzki niby dwie płytki z mosiądzu, których przedłużenie musiałoby się gwałtownie spotkać pod kątem niemal ostrym tuż za podbródkiem przeciętym szramą; jasne, skośne oczy i krótki nos, którego lekkie zakrzywienie było widać teraz, kiedy stał odwrócony, nieco bokiem do lustra, przyciskając dwoma palcami lepką słuchawkę do ucha, z wyrazem napięcia na twarzy, który nie ustępował nigdy — w gniewie, ni w radości — i który innych ludzi wprowadzał w stan ciągłego oczekiwania; wreszcie człowiek z drugiej strony przewodu uniósł słuchawkę i mężczyzna powiedział:

— Sprawy nie stoją dobrze, Mickey. Przyjdę chyba dzisiaj do ciebie. Nie widzę innego wyjścia.

— Nie — odpowiedział człowiek w słuchawce — to jest zupełnie niemożliwe, ja cię przecież uprzedzałem, że nie będę mógł tego więcej robić.

— Słuchaj, Mickey — powiedział mężczyzna. — Ja wcale nie będę miał do ciebie żalu, jeśli powiesz „nie” i ja z tym zostanę, chociaż nikomu nie jest przyjemnie słyszeć „nie”, kiedy prosi o coś, czego najwięcej potrzebuje. A ja tego potrzebuję, Mickey. Ja jestem zmęczony, Mickey, cholernie zmęczony i chciałbym chociaż troszkę odpocząć. Ja ci wcale nie chcę powiedzieć, że ja tego nie wytrzymam, bo tak nie jest, bo ja wszystko potrafię wytrzymać, ale chciałbym tylko dwa, trzy dni. I naprawdę nie dłużej.

— Wszyscy tak mówią — powiedział człowiek z drugiej strony przewodu, a głos jego brzmiał cicho i łagodnie. — Wszyscy tak mówią, kiedy już się okazuje, że cała sprawa była wymyślona i kiedy wynika z tego cała masa kłopotów.

— Ze mną nie będziesz miał kłopotów — powiedział mężczyzna. — Ja się tak potrafię urządzić, że nikt na świecie nie skapuje, żeby tam nie wiem co. Chodzi tylko o dzień, dwa. Zostało mi tylko na dzisiejszą noc, na hotel, Mickey. I to naprawdę wszystko.

— Słuchaj — powiedział głos w telefonie; znów łagodnie, cicho i bez zniecierpliwienia. — Dzisiaj był już tutaj Anioł sługa Boży, Józef, i jeszcze z pięciu innych; i naprawdę nic się nie da dla ciebie zrobić. Ja wiem, że ty jesteś zmęczony. Ja też jestem zmęczony. Ale to nic nie znaczy, bo każdy w tym mieście powie ci to samo i to będzie prawda, święta prawda, która przestała już cokolwiek znaczyć i jakkolwiek działać. Ty musisz coś robić. Ty nie jesteś pierwszym człowiekiem, którego to spotkało. I wszyscy oni umierali z tęsknoty przez całe lata i kończyli źle, jeśli nie próbowali robić czego innego, chociaż im się już potem nic nigdy nie udawało naprawdę. Ty musisz coś robić i być tak zmęczony, tak strasznie zmęczony, żeby po prostu o tym nie pamiętać. A przecież u ciebie to niedługo, już naprawdę niedługo. I potem wrócisz z powrotem.

— Myślisz, że naprawdę wrócę? — zapytał mężczyzna. — Ja już przestałem wierzyć. Już zupełnie przestałem wierzyć. Dobrze — powiedział — pomyślę o tym. Dobranoc, dziękuję i za to.

— Mogę ci pożyczyć trochę pieniędzy — powiedział człowiek w telefonie. — Możesz wpaść do mnie, jeśli chcesz. Ile ci potrzeba?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin