W. Konopczyński, Sejm bez obsłonek 1922-1927.rtf

(118 KB) Pobierz

Profesor Władysław Konopczyński

 

Sejm 1922 - 1927

 

 

 

Pierwotny tytuł: Sejm bez obsłonek. 1922 - 1927.

 

KRAKÓW 1928.

 

 

Słowo wstępne.

 

 

Upadek powagi parlamentu w Polsce tłumaczy się po części istotną wadliwością tej instytucji, po części niesumienną kampanią, jaką pewne koła, bez mocnego oparcia w opinii publicznej, podjęły przeciwko przedstawicielstwu owej opinii, po części i może głównie, nieznajomością istotnego stanu rzeczy w Sejmie i Senacie, niezrozumieniem ich natury ustrojowo-technicznej, brakiem wniknięcia w te wady, które tkwiły nie w parlamencie, lecz poza nim w społeczeństwie.

 

Wprawdzie ów nadmierny krytycyzm, wobec Sejmu, jaki zapanował w szerokich kołach po przewrocie, dochodzący tu i ówdzie do cielęcego zachwytu nad „pogromem sejmowładztwa”, złagodniał nieco z chwilą rozpisania nowych wyborów; wprawdzie już dzisiaj rzadko kto widzi zbawienie Polski w dyktaturze jednostki; jednak mętny osad wytworzony w poglądach na ubiegłą kadencję, nad wszystkim, co w niej było złe lub dobre, osad stworzony przy współudziale prasy, estrady, sceny, kawiarnii, a pod opiekuńczą presją dekretów prasowych, dotychczas nie został usunięty. Zwłaszcza prasa nasza ma w grzebaniu samej idei parlamentu zasługę osobliwą. Kiedy w listopadzie 1926 roku, pierwszy drakoński dekret „o karach za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości oraz o karach za zniewagę władz i ich przedstawicieli”, umyślnie wyjął z pod opieki prawa część przedstawicielstwa narodowego, Sejm stanął w obronie wolności prasy i słynny dekret obalił. Bo Sejm powołany do obrony praw obywatelskich, a złożony bądź co bądź z wyznawców pewnych przekonań, rozumiał, iż nie ma wolności politycznej tam, gdzie nie ma wolności dyskusji. Prasa, zwłaszcza sanatorska, stanowiąca narzędzie ludzi mających pieniądze, a zarazem warsztat bezprzekonaniowych zjadaczy chleba, okazała brak zrozumienia dla tej prostej prawdy: że jej wolność   tylko w Sejmie znajdzie skuteczną obronę i dlatego wolała w sensacyjny sposób oczerniać Izby, niż oceniać sprawiedliwie rzeczywiste ich zasługi lub winy.

 

Ignorancja naszej inteligencji w przedmiocie parlamentaryzmu jest poprostu straszna. Mało się różni od ignorancji chłopów. Na nic się zdała wykładana w szkołach nauka obywatelska, po to istnieją ilustrowane Kurierki i Ekspresy, aby ich czytelnik-niewolnik nie wiedział prawdy o Sejmie, w którym przewagę miały prądy, dziś oddalone od władzy. Słyszałem zdanie, że żadne rewelacje, żadne cyfry, nazwiska, daty, nie uratują opinii Sejmu w oczach ludzi, którzy prawdy widzieć nie chcą. Uratuje ją dopiero historia. Czy mam wobec tego tolerować fałsz? Nie sądzę. Wobec historii mogę złożyć świadectwo, czy też jako współoskarżony - zeznanie. Ludziom jutrzejszym, którzy może do naprawy Rzeczypospolitej przystąpią, mogę pomóc do rozróżnienia światła od ciemności, a bez takiego rozróżnienia, przy ryczałtowym potępianiu wszystkich i wszystkiego postęp jest niemożliwy.

 

Przez 5 lat piastowania mandatu poselskiego, mogłem dużo obserwować; przypadek zdarzył, że byłem niemal jedynym w tej izbie historykiem, autorem książek o liberum veto, o angielskim parlamentaryzmie, o Stanisławie Konarskim (niektóre z nich pisałem w przerwach między posiedzeniami, a obmyślałem na posiedzeniach), to mi pozwalało pewne objawy trochę głębiej rozumieć i odczuwać, niż rozumieli i odczuwali inni posłowie. Wynikiem spostrzeżeń chcę się podzielić z tymi czytelnikami, którzy do prawdy, choćby może nieco jednostronnej, jak moja, nie żywią wstrętu. Naszkicuję oblicze Sejmu 1922-27 roku i jego dzieło; w końcu dorzucę sprawozdanie ze swojej poselskiej działalności.

 

Nie piszę apologii jednego stronnictwa, ale też nie zamierzam zamazywać rzeczywistej zasługi tych czy owych grup sejmowych; jeżeli ją ujawnią fakta i cyfry. Z niesłuszną krytyką muszę polemizować: oczywiście, jako poseł krakowski, reaguję na odgłosy prasy miejscowej, a jako profesor uniwersytetu, liczę się z opinią ludzi uważanych za poważnych i uczciwych, a nie z zaczepkami brukowców.

 

I.

 

Skład Sejmu i Senatu.

 

„Wiadomo - pisze „Czas” 14 stycznia 1928 r. - że Izby były obciążone wielkim balastem analfabetów i półanalfabetów; ale nawet reszta Sejmu, o jakim takim wykształceniu, nie składała się z ludzi zdatnych do odegrania roli politycznej na szerszej widowni”.

 

Jaki był naprawdę poziom wykształcenia posłów? Na 378 tych, którzy podali o sobie dane personalne do wydawnictwa T. i W. Rzepeckich Sejm i Senat, wyższe wykształcenie miało (w pierwotnym składzie) 218, średnie 60, niższe 80, domowe 11. Analfabety nie było ani jednego. Najwyższy procent ludzi z wyższym wykształceniem miał Związek Ludowo-Narodowy 67 na 98 (68%); dalej Klub Żydowski 23 na 36 (64%), Klub Chrześcijańsko-Narodowy 16 na 28 (57%), Chrześcijańska Demokracja 21 na 42 (50%), Niemcy 8 na 17 (47%), PPS 19 na 41 (46%), Wyzwolenie 20 na 48 (42%), PSL Piast 28 na 70 (40%), NPR 5 na 18 (28%). Drobne klubiki pomijamy. Profesorów wyższych szkół państw. zasiadało w Sejimie i Senacie razem lub kolejno 17: Bryla, Buzek, Chełmoński, S. Dąbrowski, Dubanowicz, Głąbiński, Godlewski, S. Grabski, Kasznica, Konopczyński, Makarewicz, Michalski, K. Radziszewski, Staniszkis, Stroński, Thullie, Trepka, niemal wszyscy na prawicy; nic dziwnego, że Ignacy Daszyński narzekał na balast... profesorów. Gdyby nawet uwzględnić to, żo nie wszyscy posłowie przypisujący sobie „wyższe studia” ukończyli je naprawdę (w Wyzwoleniu trudno doliczyć się takich więcej jak 10) to jednak trzebaby przyznać, że poziom drugiego naszego Sejmu był znacznie wyższy, niż pierwszego.

 

Nie bez dodatniego znaczenia jest wiek parlamentarzystów. Zbyt starzy grzeszą niedołęstwem, zbyt młodsi porywczością. Ludzi w sile „wieku od lat 30-60 podał klub ChN 23 (100%), ZLN 83 na 88, NPR 18 (100%), PPS 28 na 32, Żydzi 29 na 81; największy procent posłów młodych (do lat 30) wykazują kluby ChD, Wyzwolenie, Piast oraz mniejszości słowiańskie. Zawody były w Sejmie reprezentowane wszystkie, ale nie wszystkie w należytej mierze. Rolników było 60, ziemian 15, inżynierów 22, urzędników 44, nauczycieli ludowych 29, duchownych 20, prawników 35 (przeważnie Żydzi), dziennikarzy 50, robotników i rzemieślników 26. Najwszechstronniejszy skład miał ZLN: brakowało w nim tylko wojskowych, ponieważ partia ta, uważając armię za teren zakazany dla robót partyjnych, nie starała się o werbowanie w niej zwolenników.

 

Czy brakło w parlamencie polityków wyrobionych, czy rzeczywiście „nie wszedł do Sejmu i Senatu nikt z doświadczonych w ostatnim ćwierćwieczu mężów”? Oczywiście parlamentaryzm polski, liczący dotąd dwie kadencje, nie może się chlubić własnymi weteranami; a doświadczenie, zdobyte w obcych parlamentach, niekoniecznie jest dobrą szkołą. Ludzie nawykli do prowadzenia opozycji przeciw  wrogom narodu nie od razu wdrażają się do roli gospodarzy własnego państwa. Bądź co bądź na 41 socjalistów 20 zasiadało w Sejmie ustawodawczym, a 6 w parlamencie wiedeńskim; na 98 członków ZLN było 31 w Sejmie poprzednim, 14 w parlamentach obcych; zupełnie nie zaznały obcej atmosfery parlamentarnej NPR i Wyzwolenie, słabo znały ją ChD i Piast.

 

Z Sejmu Trąmpczyńskiego do Sejmu Rataja przeszła mniej więcej 1/4 cześć, inni znaleźli miejsce w Senacie. Do „doświadczonych w ostatnim ćwierćwieczu mężów”, należeli chyba Trąmpczyński, Stychel, Głąbiński, Grabski, Brownsford, Harusewicz, Czetwertyński, Szebeko, Zamorski, Cieński, Czartoryski, Korfanty, Buzek, Bojko, Daszyński, Perl, Diamond, Posner, Limanowski, Malinowski i dziesiątki innych.

 

Wielkości? Talenty przywódców? O nich najtrudniej rzeczywiście mówić bez perspektywy dziejowej. Znam takich posłów, których świetny talent oratorski nie miał sposobności, by zabłysnąć w całej pełni. Ktokolwiek jednak śledził pilnie obrady Sejmu, a nie tylko czytał diariusz sejmowy w gazetach, przyzna, że w nim nie brakło mówców świetnych i wytrawnych. A czy naprawdę dużo kryje się w kraju aspirantów do roli poselskiej, wobec których zbledną St. Stroński, W. Witos, A. Wierzbicki, St. Głąbiński, M. Kozłowski, W. Korfanty, I. Daszyński, Z. Marek, J. Putek. Czy był poza Sejmem polityk, któryby wymową dorównał śp. Kazimierzowi Lutosławskiemu?

 

W końcu uwaga ogólna. Niejedna zdolność imponująca na pustkowiu, niknie gdy się znajdzie w otoczeniu innych zdolności lub poprostu w tłumie. Wystarczy wejść do gminu pospolitaków, aby się wydać człowiekiem wybitnym, zwłaszcza jeżeli ów gmin w danej koniunkturze odgrywa rolę rozstrzygającą. Naodwrót człowiek w partii, o ile nie jest wodzem naczelnym, dla oczu naszych maleje; człowiek w Sejmie wśród czterystu równych mu kolegów też traci odrębną barwę i wymiar. Należy tedy w ocenie posłów i senatorów wystrzegać się dwóch błędów: złudzenia wielkości i złudzenia małości.

 

 

 

Zło pierworodne: brak większości.

 

Najistotniejszą przyczyną słabości lub siły parlamentu jest jego budowa polityczna. Podstawo jej stanowi klub, a kluby odzwierciedlają wynik wyborów. Nawoływanie do tworzenia w Sejmie wspólnej, ponad stronnictwami, obrony interesów urzędników, nauki, nawet interesów poszczególnych dzielnic jest głosem na puszczy. Tak jest, tak być musi i tak być powinno.

 

Natomiast nie powinno się powtarzać to, że Sejm absorbował w sobie niemal całe życie polityczne kraju. Przy braku zbywających sił wyrobionych, i przy powszechnej wierze we wszechmoc parlamentaryzmu, kraj wysłał do Izb co miał w stronnictwach najwydatniejszego, a wysławszy, wyczekiwał dalej od nich zbawienia Polski. Działalność stronnictw w okręgach osłabła; wydało się, że bez posłów nie ma o czym myśleć, ani o co walczyć. Skutkiem tego posłowie musieli połowę swej energii poświęcać pobudzaniu do życia ospałych wyborców. Normalny stosunek powinien być inny. Społeczeństwo w swych organizacjach politycznych wytwarza ideały, stawia postulaty, daje impulsy, a jego przedstawiciele w Sejmie realizują je w miarę możności, bądź przegłosowując opozycję, bądź zawierając kompromisy, jeżeli dany Sejm nie ma stałej większości. Gdy w domu pozostali ludzie bez samorzutnej energii, a w stolicy żaden obóz nie panuje nad sytuacją, wyborcy zapatrują się na uwikłanych w kompromisy posłów, tracą do nich zaufanie, i sami popadają w rozkład wewnętrzny. Obie te słabości skaziły nasze życie parlamentarne: u góry nie doszło do wytworzenia rządzącej większości, u dołu zabrakło - przynajmniej w sferze umiarkowanej, silnego pulsu.

 

„Wybory dały Sejmowi 169 posłów z prawicy, 88 z centrum (PSL Piast i NPR), blisko 100 z lewicy (Wyzwolenie, PPS etc.), 90 posłów mniejszości narodowych. Większości nie było, a nie było jej głównie z winy tych czynników, które od list Ósemki i Jedynki (Piasta) oderwały i zmarnowały pareset tysięcy umiarkowanych głosów polskich. Uczyniły to w rdzennej Polsce: Demokratyczna Unia Państwowa (10), Polskie Centrum (12) i Centrum Mieszczańskie (14), zaś na Kresach Rady Ludowe (5) i Państwowe Zjednoczenie (22) - wszystko te same żywioły, które dziś grupują ,ale pod znakiem „sanacji”. W szczególności owo Państwowe Zjednoczenie na Kresach przeprowadzało wybory na Wołyniu pod bezpośredniem kierownictwem Belwederu, z pominięciem szefa rządu J. Nowaka, i ono to naraziło polskość na zupełną klęskę. Zresztą i w Sejmie i w kraju i bodaj nawet zagranicą nie brakło ludzi, którzy nad tym czuwali, aby do powstania większości polskiej nie dopuścić. Pierwszy rok parlamentu wypełniła praca nad ulepszeniem i utrzymaniem większości przekonaniowej: jej skutki działały jeszcze w latach następnych.

 

Nie dały się niestety naprawić fatalne skutki antyendeckiego sojuszu polskich i niepolskich klubów z czasów pierwszych i drugich wyborów na Prezydenta Rzeczypospolitej . Ani jeden z dotychczasowych prezydentów nie był wybrańcem Chrześcijańskiej Jedności Narodowej, tj. czynnika przodującego zrozumieniem konieczności narodowo-państwowych. Umiała owa Jedność stanąć wiernie przy obcym wybrańcu S. Wojciechowskim, umiał zacny prezydent współpracować z tymi, co go nie wybierali, wszelako do zupełnego duchowego zespolenia między głową rządu i jego podstawą nie doszło.

 

Budowano parlamentaryzm, na klubach, tymczasem niektóre kluby wcześnie zaczęły pękać, a pod koniec kadencji prawie nie było w Sejmie klubu, któryby nie pękł, albo się nie podzielił na prawicę i lewicę. Kiedy z PSL Piasta uciekło w stronę Wyzwolenia najpierw 13 „dąbszczaków”, a potem 14 „brylowców”, prezes Wyzwolenia Thugutt drwił z Witosa, że ziemi parcelować nie umie, a klub swój rozparcelował. Przyszła chwila w 1925 r., gdy gospodarz z Wierzchosławic mógł się głośno pochwalić, że znalazł naśladowców. Z Wyzwolenia wysuwali się kolejno chyłkiem lub z trzaskiem najpierw prezes Thugutt, po nim pięciu założycieli „Partii Pracy”, dalej siedmiu enpechowców (Niezależna Partia Chłopska = kryptokomumiści agrarni), 1 radykał monarchista, około 20 brylo-dabszczaków i jeszcze kilku radykałów-krajowców z Wileńszczyzny... Chrześcijańska Demokracja zlepiona z kilku odłamów (jeden zbliżony do endecji, drugi śląski pod komendą Korfantego, inny reprezentujący właściwą ideologię tego obozu) straciła pod koniec kilku członków i hospitantów. Narodowa Partia Robotnicza rozleciała się na prawicę i lewicę. Klub Chrześćijańsko-Narodowy niedługo mieścił w swoich szeregach pięciu posłów katolicko-ludowych. W PPS zmagały się duchy bardziej prawicowe z centrowymi i lewicowymi; pod koniec musiano wykluczyć tow. Moraczewskiego. Sam jeden klub sejmowy ZLN przetrwał wszystkie bijące weń gromy i wyszedł z Sejmu silniejszy, niż wszedł.

 

Bądź co bądź, od połowy r. 1923 Sejm przepołowił się na dwie równe grupy: prawica sięgała po klub Piasta, tj. po prawe centrum włącznie; od NPR, tj. od lewego centrum zaczynała się lewica, faktycznie, choć nieformalnie sprzymierzona z wrogimi państwu i narodowi polskiemu „mniejszościami”. Dwie były charakterystyczne cechy prawicy: po pierwsze, że czuła się gospodarzem kraju i pragnęła rządzić, kiedy lewica, upojona niedawnym wyzwoleniem, wciąż wyzwalała się dalej i nałogowo lgnęła do opozycji. Po wtóre: prawica starała się i umiała godzić swe sprzeczne dążenia w imię ważnych wspólnych wymogów życia państwowego, lewica nie uzgodniła w swem łonie ani jednej myśli - chyba poza wspólną zasadą wywłaszczania tych, którzy mają za dużo. Kiedy lewicowiec K. Bartel objął rządy po przewrocie majowym, jego współwyznawca Polakiewicz mówił: „Dotychczasowo rządy w Polsce miały te wielką wadę, że gdy to były rządy, tzw. lewicowe, to od tego zaczynały swoje rządzenie, że szły na prawo”. Mówca mimowoli przesadzał, w rzeczywistości bądź co bądź praworządność, tj. rządy według prawa, z poszanowaniem praw obywatelskich, znajdowały u nas podporę tylko po prawej stronie Sejmu i projekty rządowe, zmierzające do wzmocnienia państwa, bez względu na barwę rządu, przechodziły glosami prawicy. W wyjątkowych chwilach, wobec wyjątkowych kwestii prawica i lewica podawały sobie ręce: cudem zręczności Stanisława Grabskiego było to, że do redagowania ustaw językowych posadził przy jednym stole W. Kiernika i S. Thugutta; tenże polityk umiał się porozumieć nawet z N. Barlickim (PPS), gdy chodziło o ratowanie waluty i skarbu.

 

Opinia kawiarniano-bankietowa sądzi, że instytucję parlamentu  podkopały u nas  walki skrajnej prawicy ze skrajną lewicą: „brakło stronnictw o charakterze centrowym, umiarkowanym i ogarniającym całość interesu państwa; zaś wiadomo, że bez istnienia centrum nie można Polską rządzić i większości nie można stworzyć” („Czas”). Kto tak uczy, albo jest naiwny albo udaje naiwnego. Przede wszystkim, po ostudzeniu fatalnych nastrojów, związanych z grudniową katastrofą 1922 roku, a zwłaszcza po upadku gabinetu Witosa, w obliczu nowej katastrofy walutowej, zapanowały  w  izbach  stosunki  znośne. Więcej tam było współpracy między przeciwnikami politycznymi, niż w kraju wśród wyborców. Dalej, mało jest zagadnień, któreby można było rozstrzygnąć „centrowo”, cięciem przez pół. Jeżeli takie kwestie istnieją, to jakie da się pomyśleć „centrowe” załatwienie reformy rolnej, reformy ordynacji wyborczej, sprawy ochrony lokatorów, sprawy językowej: czy nie takie w przybliżeniu, jakie znalazła prawa połowa Izby? A jeżeli dla wielu spraw rozwiązania pośredniego nie ma, to jaką funkcje miałoby spełniać u nas centrum parlamentarne? Czy nie taką jak Klub Pracy Konstytucyjnej w pierwszej izbie, albo „Bagno” w rewolucyjnej Konwencji - funkcję chwiejnego ogonka uniemożliwiającego wszelką programową konsolidację?

 

Centrum bywa smutną koniecznością dla żywiołów atakowanych z prawej i lewej strony, ale zachwalać je z góry, jako najlepszy dowcip życiu parlamentarnego, toby nie przeszło przez głowę, żadnemu Anglikowi, ani Yankesowi ani Włochowi, ani Francuzowi. Dopóki też klub Piasta nie mógł się zdecydować, ani na prawo, ani na lewo (do maja r. 1923), słusznie St. Thugutt nazywał Witosa zmorą leżącą na piersiach życia polskiego. Później ta zmora znikła. Pojawiła się nowa pod nazwa NPR z twarzą posła Popiela. Kiedy i ona przestała straszyć, kiedy porozumienie partii polskich sięgnęło do granic Wyzwolenia, trzeba było w imię demokracji - złamać konstytucję i parlamentaryzm.

 

W każdym razie stan rzeczy bez mocnej większości był naszem największym nieszczęściem. Nie zaciekłość partyjna, nie rzekomy brak talentów i wodzów, nie niski poziom umysłowy części Sejmu, nie brak charakterów ani lichota moralna tych, czy owych posłów, ale ten pierwotny, nieuleczalny fakt braku większości skazał nasz Sejm na stopniowy upadek. Gdzie różne „centra” wyzyskują swe wygodne stanowisko, tam nie ma przeważnego prądu, nie ma porządku, silnej ręki,  tam terroryzuje i obezwładnia wszystkich warcholska obstrukcja, mdleje inicjatywa, ginie wiara w możność zwycięstwa, ginie parlamentaryzm.

 

Ale przyczyna złego tkwi wówczas nie w Sejmie. Tkwi ona w tych kołach bezmyślnej, bezkręgowej „inteligencji”, które niezdolne do poświęcenia, ani do konsekwentnej myśli odwracają się od pracujących oddawna zasłużonych stronnictw, witają zaś życzliwie coraz to nowe powstające „bezpartyjne” „Prace”, „Naprawy”, „Stany Średnie”, „Zjednoczenia”, „Bloki”, i jak się tam jeszcze nazywa cała ta kompromitująca naszą kulturę polityczną Babilonia.

 

Jednostka a klub.

 

Wobec istnienia organizacji klubowej w izbach czego mogą żądać wyborcy od swego posła i jaka jest granica jego odpowiedzialności? Czymkolwiek on był przed obiorem - królem przemysłu, czy wyrobnikiem, obszarnikiem-magnatem, czy komornikiem, generałom czy szeregowym, profesorem uniwersytetu czy półanalfabetą, staje w klubie jako żołnierz jednej sprawy, musi przestrzegać jednego regulaminu i słuchać jednego zarządu. W pierwszych dniach Sejmu opowiadano dziwy o mocnej władzy Witosa nad piastowcami; mówiono, że ma on w biurku od każdego posła rezygnację z mandatu in blanco na wypadek, gdyby się sprzeniewierzył. Rewersów takich jednali nie uznaje Konstytucja; jedyną gwarancją posłuszeństwa jest słowo honoru, i ta gwarancja na ogół wystarcza; jaskrawym wyjątkiem była zdrada radykalnych inteligentów w klubie Piasta.

 

Na czem polega  k a r n o ś ć  poselska? Zabrania ona 1) opuszczać posiedzenia, 2) stawiać wnioski nie aprobowane przez Zarząd Klubu, 3) przemawiać bez pozwolenia prezesa, 4) głosować przeciwko wnioskom popieranym przez Klub. Największą, karnością odznaczał się klub ZLN: jego posłowie najmniej opuszczali posiedzeń, najsolidarniej głosowali, dzięki czemu nawet w chwilach kiedy rząd miał za sobą większość paru głosów, w rzeczywistości uchwały przechodziły większością głosów kilkunastu lub kilkudziesięciu. ZLN tak dalece cenił sobie opinię solidarności, że z początku żądano, aby każdy jego wniosek nosił jedynie markę klubu, bez wysuwania na czoło właściwego inicjatora. Ten nadmiar solidarności stłumił nieco  i n i c j a t y w ę   posłów, wogóle w całym Sejmie dość słabą. Wniosków zgłaszano dużo, ale w przedmiotach drobnych, lokalnych, najczęściej na dobro wyborców. Ilekroć chodziło o sprawę ogólno-państwowego znaczenia, posłowie uchwalali zazwyczaj rezolucję: „Wzywa się rząd, aby wniósł do Sejmu taką a taką ustawę. Tu demokracja XX wieku dawała sobie świadectwo ubóstwa w porównaniu z parlamentarzystami angielskimi wieku XV, którzy pierwsi wywalczyli sobie prawo inicjatywy ustawodawczej.

 

Dopiero w roli referenta pokazywał poseł jednostka, co umie. Mógł zgłębiać do woli swój przedmiot, urządzać ankiety, radzić się rzeczoznawców, poniekąd nawet narzucać swój pogląd klubowi. Słychać dzisiaj, że „żadne ze stronnictw nie było w stanie dostarczyć referentów i pracowników po komisjach. Referenci w najlepszym razie zmuszeni byli wskutek stanu ignoracji i niedoświadczenia w rzeczach społecznych posługiwać się referatami, jakie im podsuwali urzędnicy ministerialni”. Zarzut wyssany z palca. Przeciwnie, referentów kompetentnych miał Sejm pod dostatkiem,  n i e m a l  do wszystkich spraw, i nieraz referaty poselskie głębokością ujęcia, starannością wniknięcia przewyższały opracowanie tychże przedmiotów w ministeriach, gdzie przecież każda sprawa mieć musiała najbliższego znawcę-specjalistę. Bywały wnioski, o których referowanie kluby staczały ze sobą walki; wewnątrz klubu trzeba było znowuż zabiegów, aby tę lub owa sprawę w przydziale otrzymać. Kto brał do referowania najwięcej ustaw ogólnopaństwowej doniosłości, zobaczymy poniżej. To pewne, że najpopularniejsze ustawy rewindykowały sobie kluby lewicy. Zdarzało się zresztą, że prawica pewną sprawę odstępowała dobrowolnie posłowi z lewicy, aby tym pewniej zjednać sobie jej poparcie; dzięki temu np. wszystkie wnioski w sprawie dekretów prasowych referował - na przekór rządowi marszałka Piłsudskiego i K. Bartla poseł Lieberman z PPS.

 

Najwięcej pracy inteligentnej odbywało się w komisjach. Jakkolwiek i tutaj obowiązywała w głosowaniu karność partyjna, jednak w dyskusji wolno było puszczać wodze indywidualnemu myśleniu. Jeżeli zdania jednego klubu były podzielone, to albo kierownik delegacji klubowej w komisji dawał swym przyjaciołom wskazówki co do głosowania, albo sporną sprawę przed trzecim głosowaniem rozstrzygał klub, względnie jego zarząd, po czym inaczej myślący posłowie wyręczali się w komisji kolegami.

 

Na plenum obowiązywało głosowanie za prezesem; że odbywało się  ono dość automatycznie, że często posłowie nie wiedzieli dokładnie, za którym punktem głosują, w tem niewiele ich winy: nieakustyczna sala przy ul. Wiejskiej wykluczała możność dokładnego śledzenia rozpraw. Dla indywidualistów, którzy wyżej cenią, własne przekonania, niż nakaz organizacji, stworzono dwie furtki; wolno było za zgodą prezesa uchylić się od głosowania (lecz nie głosować przeciw klubowi); nadto dla zadokumentowania swego stanowiska lub dla przygwożdżenia przeciwnika można było przy poparciu 50 posłów uzyskać głosowanie imienne.

 

Stopień  wyzyskania  sił  fachowych  zależał na ogół od liczebności klubu. Im mniejszy klub, tem więcej sposobności miał pojedyńczy poseł, by dać się poznać. W szczególności na plenum w każdej dyskusji każdy klub miał zapewnione jedno przemówienie. Nic dziwnego, że częściej popisywali aię mówcy z rozbitej lewicy, niż z przeciwnego skrzydła. Najlepiej dysponowała swymi posłami PPS; nie można powiedzieć, by miała, ona bezwzględnie najtęższych prawników, znawców konstytucji czy polityki zagranicznej; miała może najlepszych pionierów polityki socjalnej. Umiała przecież przez swych wytrawnych, wyszkolonych posłów pilnować czujnie każdej sprawy i wywierała sugestywny wpływ na inne partie lewicy. Wielką ruchliwość rozwijali Żydzi; ich prawnicy potrafili na przekór endekom  dowodzić  wszystkiego, choć niekoniecznie umieli wszystkiego  dowieść. W klubach środka niezbyt liczni znawcy zapracowywali się za kolegów, żeby wspomnieć choćby ogromną; pracowitość posłów W. Kiernika, W. Byrki, Z. Rusinka.  Klub ZLN był w innym położeniu. On posiadał niezaprzeczenie najwięcej sił wysoko wykwalifikowanych: któż w Sejmie znał życie konstytucyjne i skarbowość lepiej niż Głąbiński, kto przemysł lepiej niż A. Wierzbicki, rolnictwo lepiej niż Gościcki lub Staniszkis, politykę zagraniczną lepiej niż S. Grabski lub Seyda, sprawy oświatowe lepiej niż Rymar? Niestety, wśród owych 67 posłów  z wyższym wykształceniem wielu poprostu dusiło się w bezczynności, gdy brak poparcia poza obrębem prawicy tłumił ich inicjatywę, a nieraz wśród ciężkich koniunktur gospodarczo-politycznych, sam wzgląd na trudne stanowisko rządu kazał unikać kwestyj drażliwych, o któreby się rozbiło porozumienie z centrum lub z lewicą. Na brak większości, na ten wynik niedojrzałości politycznej wyborców, nie mógł poradzić niczyj talent, ani patriotyzm, ani energia.

 

Naogół czynnych współpracowników komisji było blisko 200. Reszta posłów to organizatorzy stronnictw na prowincji, wiecownicy, dziennikarze, interpelanci, interwencjoniści, zajęci popieraniem interesów wyborczych po ministeriach.

 

Forma obrad sejmowych.

 

Jeżeli 444 wybrańców narodu nie spędziło tych pięciu lat w sposób najprodukcyjniejszy dla państwa, i mianowicie dla jego ustawodawstwa, to przyczyn tego szukać należy nietylko w ordynacji, istotnie utrudniającej walkę wyborczą ludziom niezdolnym do porywania tłumów, ale także w niedoskonałej  technice  parlamentarnej. Sejm i Senat rządzą się u nas wyłącznie regulaminem, a nie ustawą ustrojową jak w Finlandii. I tak jest bardzo dobrze. Regulamin można zmienić, ulepszyć w ciągu jednej godziny, jedną uchwałą izby. Nasz regulamin jest to broszurka o 40 stronicach, w 90 artykułach. Procedurę parlamentu angielskiego przedstawiają ogromne tomy Erskine May'a i Redlicha. Procedurę francuską  olbrzymi dwutomowy traktat Pierre'a, pełen recept na wszystkie przypadłości. Rzecz prosta, iż regulaminu nie można sobie poprostu przepisać z innego kraju, trzeba go dostosować do miejscowego stanu umysłów i temperamentów. Dokonała tego w początkach kadencji Komisja Regulaminowa według referatu posła Z. Seydy (ZLN). Przerobiono przepisy z czasów Sejmu Ustawodawczego zgodnie z nową konstrukcją parlamentu dwuizbowego. Ale ten twór tymczasowy trzeba było stopniowo, zabiegliwie ulepszać według własnych doświadczeń i wzorów obcych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin