Hugo Wiktor - Dzwonnik z Notre Dame.doc

(207 KB) Pobierz

WIKTOR HUGO

 

DZWONNIK Z NOTRE DAME

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

W WIELKIEJ SALI

 

 

Lat temu trzysta czterdzieści osiem, miesięcy sześć i dni dziewiętnaście, Paryżanie

obudzili się przy dźwiękach dzwonów, w potrójnym obwodzie Grodu, Wszechnicy i

Nowego Miasta.

Szósty stycznia 1482 r. nie był jednak dniem historycznym.

Zdarzeniem, które tego dnia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu", że użyjemy

wyrażeń Jehana z Troyes, było po prostu święto Trzech Króli.

Dnia tego miały mieć miejsce ognie na placu Greve, sadzenie różdżki zielonej w kaplicy

Braque i misterium w Pałacu Sprawiedliwości.

Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły ze wszech stron od samego rana, przy

pozamykanych domach i kramach, ku jednemu z trzech wymienionych punktów.

Lud zapełniał szczególnie wejścia do Pałacu Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że

ambasadorowie flamandzcy przybyli przed dwoma dniami i będą na przedstawieniu

misterium w wielkiej sali.

Nie było rzeczą łatwą docisnąć się tego dnia do owej wielkiej sali, mającej sławę

najobszerniejszego na świecie krytego pomieszczenia.

Jeżeli czytelnik pozwoli, postaramy się odtworzyć wrażenie, jakiego byśmy doznali

przestępując progi tej wielkiej sali.

Pod naszymi stopami posadzka marmurowa o płytach białych i czarnych. O kilka kroków

od nas potężny słup, dalej drugi i trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali,

podtrzymujących w jej środku dwoiste sklepienie. Wokoło pierwszych czterech słupów

kramy handlarzy, błyszczące od szkieł i brzękadeł; wokoło trzech ostatnich — ławki

dębowe, wyślizgane i wypolerowane siedzeniami oskarżonych i togami obrońców. W

obwodzie sali, wzdłuż wysokiej ściany między podwojami, między oknami, między

słupami — nieskończony szereg posągów wszystkich królów Francji. W długich

ostrołukowych oknach — szyby o tysiącznych kolorach. To wszystko razem ze

sklepieniami, słupami, ścianami, framugami, stropami, oknami, posągami, podmalowane

od góry do dołu przepysznym kolorem błękitnym i złotym.

Wyobraźmy sobie teraz podłużną salę w przyćmionym świetle styczniowego dnia, a w

niej pstry, krzykliwy tłum, sunący wzdłuż ścian i wokół siedmiu słupów, a będziemy mieli

pewne wyobrażenie o całości obrazu.

Gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV-go, nie byłoby dokumentów procesu

ravaillakowskiego w kancelarii trybunalskiej Pałacu Sprawiedliwości, ani też wspólników

zbrodni, zainteresowanych w zniszczeniu tych dokumentów, co za tym idzie, nie byłoby

również podpalaczy, którzy, żeby zniszczyć, kancelarię, musieli podpalić cały Trybunał, a

wreszcie nie byłoby i pożaru w roku 1618. Stary Pałac Sprawiedliwości stałby po dziś

dzień.

Ale wróćmy do naszej wielkiej sali.

Na dwu krańcach tego olbrzymiego równoległoboku stały po jednej stronie — sławny stół

marmurowy z jednego bloku, o tak długi, szeroki i gruby „że nigdy jeszcze — jak

powiadają stare papiery stylem, którego by im pozazdrościł Gargantua — nigdy jeszcze

jak świat światem nie widziano podobnej pajdy marmuru"; po drugiej stronie — kaplica,

gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską.

W środku sali, naprzeciw głównego Wejścia, wzniesiono estradę krytą złotogłowiem,

opartą o mur, z osobnymi podwojami. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów

flamandzkich i innych wysokich gości zaproszonych na przedstawienie.

Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym, na którym stało

rusztowanie w rodzaju drewnianej klatki. Dach klatki, widoczny ze wszystkich stron,

służyć miał za posadzkę sceny teatralnej, wnętrze zaś rusztowania przeznaczone było

na szatnię dla osób biorących udział w sztuce. Drabina na zewnątrz łączyła scenę z

szatnią. Każdy wychodzący na scenę musiał przedtem ukazać się na drabinie.

Sztuka miała się zacząć dopiero o dwunastej w południe. Było to bez wątpienia późno

jak na przedstawienie teatralne, ale wypadało zastosować się do ambasadorów.

Tymczasem tłum czekał już od rana.

— Na moją duszę, to ty, Joannes Frollo de Molendino! — wrzeszczał ktoś ze zgrai do

jasnowłosego chłopca o pięknej, choć napiętnowanej złośliwością twarzy, siedzącego na

akantowych liściach jednej z kolumn. — Od dawna tu jesteś?

— Od czterech już blisko godzin — odparł Jan Frollo — i sądzę, że mi to będzie

policzone w rachunku czyśćcowym.

Ale zegar właśnie wydzwonił południe.

— Aa! — odetchnął tłum.

Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć. Nikt nie przybywał.

— Misterium! misterium! — podniosły się znów głosy i sala wypełniła się wrzawą.

Lecz w tej chwili zasłona szatni uchyliła się i ukazał się człowiek w zbroi, w kołpaku na

głowie i z pękiem blaszanych grotów w ręku. Strój ten miał wyobrażać osobę Jupitera, a

blaszane groty — pioruny.

— Cisza! cisza! — rozległy się nawoływania.

— Sławetni obywatele — odezwał się Jupiter — i czcigodne obywatelki! Mamy wygłosić

wobec jego ekscelencji kardynała wielce pouczający dialog pod tytułem: Sprawiedliwy

wyrok Świętej Marii Dziewicy. Jego przewielebność towarzyszy w tej chwili poselstwu

księcia Rakuskiego, które to poselstwo zatrzymane zostało przez dyskurs rektora

Akademii. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy

przedstawienie...

Zadowolenie i podziw wywołane strojem mówcy ustępowały stopniowo miejsca

oburzeniu.

— Zaczynać natychmiast! Misterium! Misterium! — huczał tłum. A nad wszystkimi

górował głos brata archidiakona, Jana Frollo.

— Zaczynać natychmiast — ryczał.

— Precz z Jupiterem i kardynałem Burbonem! — wołali inni.

— Zaczynać! — powtarzało pospólstwo. — Co to za korowody... Stryczka na

komediantów i na kardynała!

Biedny Jupiter osłupiały, wylękły i blady, opuścił na ziemię pęki gromowładne, zdjął z

głowy kołpak i cały drżący począł się kłaniać i bełkotać:

— Jego przewielebność... posły... Małgorzata najjaśniejsza Flandr... — sam nie wiedział

co plótł.

Na szczęście nadbiegł mu ktoś z pomocą.

— Jupiterze — rzekł nowoprzybyły. Jupiter nie słyszał.

Wysoki blondyn zniecierpliwiony, wrzasnął mu prawie pod nosem:

— Michale Giborne!

— Woła mnie kto? — spytał wtedy Jupiter jakby zbudzony.

— Ja wołam — odrzekł młodzieniec ubrany na czarno.

— A! — powiedział Jupiter.

— Zaczynajcie natychmiast — mówił tamten. — Uczyńcie zadość ludowi; zobowiązuję

się przekonać marszałka Pałacu, a ten przebłaga jego miłość kardynała.

Jupiter odetchnął.

— Jaśnie wielmożni obywatele!.— wrzasnął do tłumu. — Jaśnie wielmożni obywatele!

Oto w tej chwili zaczynamy. Rozległy się ogłuszające oklaski. Tymczasem nieznajomy

schował się za słupem, gdzie by stał po dawnemu, nieruchomy i milczący, gdyby go z

ukrycia nie wyciągnęły dwie niewiasty z pierwszego szeregu widzów.

— Mości panie — odezwała się jedna z nich, Gisquetta. — Waszmość zna tedy rycerza,

który ma grać rolę Świętej Dziewicy?

— Rolę Jupitera? — podchwycił nieznajomy.

— Ano tak — poprawiła druga, Lienarda — ą to głupiał Waszmość znasz tedy Jupitera?

— Michała Giborne... Tak, pani!

— Czy to będzie ładne, co tam grać mają? — spytała lękliwie Gisquetta.

— Tak jest, bardzo ładne — zapewnił mężczyzna bez wahania.

— Przyrzeka waszmość, że dialog będzie ładny? — dopytywała się Gisquetta.

— Rozumie się — zapewnił tamten.

I dodał nie bez pewnej dumy:

— To ja jestem autorem!

— Doprawdy? — powiedziały dziewczęta zdumione.

— Doprawdy! — odrzekł poeta chrząkając lekko. — To ja sam tę sztukę ułożyłem.

Nazywam się Piotr Gringoire.

Lecz właśnie spod rusztowania teatralnego rozległa się muzyka. Spoza zasłon wyszły

cztery osoby i wdrapały się po stromej drabince na pomost. Tu stanęły w jednym szeregu

przed publicznością, którą powitały pokłonami. Wtedy muzyka zamilkła. Zaczynało się

misterium.

Z czterech alegorycznych postaci pierwsza trzymała szpadę, druga — dwa złote klucze,

trzecia — wagi, czwarta — rydel. Pierwsza postać była więc symbolem szlachty, druga

— stanu duchownego, trzecia — kupiectwa, czwarta — pracy.

Obszedłszy całą ziemię osoby te przybyły na odpoczynek aż do Pałacu Sprawiedliwości i

wykładają obecnie przed prześwietnym zebraniem całą litanię maksym i sentencyj.

Było to w rzeczy samej nadzwyczaj piękne.

Łaskawe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu, uszczęśliwiły autora, Piotra Gringoire.

Ale to szczęście trwało krótko.

Oto jakiś żebrak wdrapał się na estradę przeznaczoną dla posłów flamandzkich i

wyciągał stąd skaleczoną rękę, w której trzymał czapkę, z prośbą o jałmużnę.

— Ależ bo... na moją duszę — podchwycił Jan Frollo — toż to Clopin Trouillefou! Hejże

tam, przyjacielu, czy ci ta rana na nodze przeszkadzała, że ją dziś nosisz na ręku?

To mówiąc cisnął groszak do zatłuszczonej czapki.

— Co łaska, wielmożni! — jęczał żebrak.

Ten dialog o mało nie spowodował przerwy w przedstawieniu.

Gringoire był bardzo niezadowolony.

— Dalej! Cóż u licha! Grajcie dalej! — wołał ku czterem postaciom na scenie.

Lecz w tej chwili drzwi uprzywilejowanego balkonu otworzyły się, a gromki głos woźnego

oznajmił: — Jego eminencja kardynał Burbon.

Wejście kardynała od razu wzburzyło całe audytorium. Wszystkie głowy odwróciły się ku

trybunie honorowej. — Kardynał! Kardynał! — powtarzały wszystkie usta. Nieszczęśliwy

prolog utknął po raz drugi.

Kardynał zatrzymał się chwilę na progu estrady. I kiedy obojętnym wzrokiem wiódł po

zgromadzeniu, zamieszanie rosło. Wszyscy chcieli mu się przyjrzeć.

Był to istotnie dygnitarz nie lada.

Zresztą był to miły człowiek. Pędził wesoło życie kardynalskie, na frasunek szukał

lekarstwa w królewskiej winnicy Chaillot, z tych względów bardzo się podobał ludowi

paryskiemu.

Oprócz tego kardynał Burbon był przystojnym mężczyzną, ubranym we wspaniały

płaszcz karmazynowy, który nosił z wdziękiem i godnością. Po swojej stronie miał

wszystkie kobiety, czyli, co na jedno wychodzi, lepszą połowę zgromadzenia. I zaprawdę,

byłoby to niesprawiedliwością i dowodem najoczywistszego złego smaku gwizdać na

takiego dygnitarza.

Wszedł więc, pozdrowił obecnych zwykłym uśmiechem potentatów i wolnym krokiem

przeszedł do krzesła obitego I oto w tej chwili woźny oznajmił: — Panowie posły imci

księcia austriackiego.

Po czym ambasadorowie Maksymiliana austriackiego w okrągłej liczbie czterdziestu

ośmiu wkroczyli do sali z wielebnym ojcem Janem, opatem z Saint-Bertin i Jakubem de

Goy wysokim dostojnikiem sądowym z Gandawy, na czele.

Zgromadzenie słuchało dziwacznych nazwisk wymienianych przez woźnego. Byli to:

mistrz Loys Roelof, ławnik miasta Louvain; Clays d'Etuelde, ławnik brukselski; imci Paweł

de Baeust, pan na Voirmizeille, prezydent Flandrii; mistrz Jehan Colegiens, burmistrz

miasta Antwerpii; mistrz Jerzy van Moere, pierwszy starosta miasta Gandawy; mistrz

Gheldolf van der Hage, pierwszy ławnik tegoż miasta; i pan z Bierbecque, i Jehan

Dymaerzelle itd. itd. — starostowie, ławnicy, burmistrze i znów burmistrze, ławnicy i

starostowie; a wszyscy sztywni, napuszeni, wykrochmaleni, przyodziani odświętnie w

aksamity i adamaszki, w kapeluszach z czarnego aksamitu.

Kardynał przywitał się tylko z jednym z nich, a mianowicie z radcą miasta Gandawy,

Wilhelmem Rym.

W chwili gdy radca gandawski i jego eminencja wymieniali ukłony, ukazał się człowiek

olbrzymiego wzrostu, o szerokich ramionach, w skórzanej kurcie. Woźny zatrzymał go.

— Hej przyjacielu, nie tędy !

Człowiek w skórzanej kurcie odepchnął go.

— Czego on chce, ten dureń? — ryknął. — Czy nie widzisz kim jestem?

— Imię waszmości? — spytał woźny.

— Jakub Coppenole.

— A godność?

— Pończosznik spod „Trzech Łańcuchów", z Gandawy. Woźny cofnął się zdumiony.

Ale w tej chwili zbliżył się do niego Wilhelm Rym i szepnął nieznacznie szkarłatnym

aksamitem. Jego otoczenie złożone z biskupów i opatów, wkroczyło za nim na trybunę.

— Oznajmij mistrza Jakuba Coppenole, pisarza ławników miasta Gandawy.

Kardynał podchwycił głośno:

— Woźny, oznajmij mistrza Jakuba Coppenole, pisarza sądowego prześwietnego miasta

Gandawy.

Był to błąd. Wypadało już Rymowi samemu zostawić załatwienie sprawy. Coppenole

właśnie posłyszał polecenie kardynała.

— Tam do licha! — wrzasnął piorunującym głosem. — Nie! powiadam, nie! Jakub

Coppenole, pończosznik i basta! Słyszysz, Woźny. Ni krzty więcej, ni krzty mniej.

Pończosznik, alboż to mało?

Wybuchły śmiechy i oklaski.

Dodajmy, że Coppenole był z ludu, znajomość i poufałość więc między nim a

publicznością dopełniła się szybko.

Coppenole skłonił się dumnie jego eminencji, kardynał zaś ze swojej strony pozdrowił

możnego mieszczucha. Następnie obaj zajęli swe miejsca, kardynał nieco zmieszany i

zakłopotany, Coppenole spokojny i wyniosły. Jakkolwiekbądź — mówił sobie w duchu ten

ostatni — równie dobry mój tytuł pończosznika jak i wszelki inny.

Co do żebraka dopina, przybycie znakomitych gości nie skłoniło go bynajmniej do

opuszczenia raz zdobytego miejsca; przeciwnie, rozsiadł się on jeszcze wygodniej na

brzegu estrady, przeznaczonej dla posłów flamandzkich.

Otóż przypadek zrządził, że pończosznik gandawski zasiadł akurat w pierwszym szeregu

ławek, tuż nad samym żebrakiem; niemałe też było zdziwienie zgromadzonych, gdy

ujrzano, jak ambasador flamandzki spojrzał na umieszczonego przed nim obdartusa i

poklepał go poufale po ramieniu. Żebrak się odwrócił. Po czym — uśmiech zawartej

nagle znajomości — i pończosznik z żebrakiem poczęli rozmawiać półgłosem.

Nie mogło to ujść w końcu uwagi kardynała, który wyobraził sobie naturalnie, że żebrak

błaga o jałmużnę, i wzburzony taką bezczelnością zawołał:

— Mości starosto Pałacu, do rzeki mi tego huncwota!

— Ależ nie! — zawołał Coppenole. — Toż jeden z moich przyjaciół, ekscelencjo!

— Dobrze! Niech żyje! — huknęły tłumy.

Od tej chwili mistrz Coppenole w Paryżu zarówno jak poprzednio w Gandawie „wielkie

zachowanie w tłumie posiadł".

Kardynał przygryzł wargi i zwróciwszy się ku swemu sąsiadowi, opatowi od Świętej

Genowefy, rzekł doń z cicha:

— Przedziwnych ambasadorów przysyła nam jego miłość arcyksiążę!

A tymczasem zapomnieliśmy o prologu i jego autorze.

Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach

podtrzymania swej sztuki. Rozkazał najprzód aktorom, by na nic nie zważając recytowali

dalej; następnie, widząc, że nikt ani myśli słuchać, zatrzymał bieg akcji; a oto teraz już od

kwadransa blisko tupie nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę,

zachęca swych sąsiadów do zwrócenia uwagi na prolog; wszystko na próżno. Nikt nie

odrywał oczu od kardynała, poselstwa i estrady.

Lecz cóż to? Majster Coppenole, pończosznik, wstaje naraz. I czego chce? Gringoire nie

wierzy uszom. Wśród powszechnej uwagi niedźwiedzisko gandawskie ni z tego ni z

owego występuje z mową do tłumu:

— Sławetni mieszczanie i wielmożni obywatele paryscy! Nie wiem co my, u licha, tutaj

robimy. Nie wiem, azali one to rzeczy nazywacie misteria, ale w tym nie ma krzty

uciechy; kłótnia na języki, nic więcej! Oto już od kwadransa czekam na pierwszy kułak, i

ani Boże daj! To są tchórze, powiadam wam, którzy się obrzucają samymi jeno

połajankami. Należało sprowadzić zapaśników z Londynu lub Rotterdamu, ot wtedy to co

innego; mielibyście takie szturchańce, że z placu można by je było słyszeć; ale co do

tych, to litość bierze. Powinniby przynajmniej wystąpić z tańcem arabskim lub z inną jaką

krotochwilą. Wcale co innego mi powiedziano; obiecano weselisko błaznów i wybór ich

królika. W Gandawie my również mamy swego króla trefnisiów i pod tym względem

wcaleśmy w tyle nie pozostali! Ale u nas dzieje się to inaczej! Zbieramy się jak tutaj, po

czym każdy z kolei wysadza głowę z umyślnego otworu i tak gębę zebranym pokazuje;

ten, który najohydniej wykrzywi gębę, bywa ogłoszony królem przy okrzykach całego

zebrania. Ot tak! Zabawa jest niezmiernie pocieszna. Czy chcecie, żebyśmy wybrali

królika sposobem naszym, gandawskim? Będzie to w każdym razie rzecz mniej nudna,

niż słuchać tych tam gadanin. Cóż o tym powiadacie, sławetni panowie? Moim zdaniem,

znajdą się tu dostatecznie grubiańskie okazy tak z płci jednej jak i drugiej, byśmy się

pośmiać mogli z flamandzka, a i twarze nasze dość są brzydkie, byśmy nie mieli liczyć

na najlepszy grymas.

Gringoire zamierzał odpowiedzieć na przemówienie, ale mu słowa uwięzły w gardle z

osłupienia, gniewu i oburzenia. A przy tym wniosek popularnego już pończosznika

przyjęty został z takim zapałem przez tych mieszczuchów, którym schlebił tytuł

wielmożnych, że wszelki opór okazałby się bezskuteczny. Nie było innej rady, tylko się

poddać, Gringoire zakrył twarz obiema rękami.

W mgnieniu oka wszystko było gotowe do wykonania pomysłu Coppenola. Mieszczanie,

żacy, palestranci wzięli się do roboty. Mała kapliczka naprzeciw marmurowego stołu

wybrana została jako scena. Z szyby wybitej w ślicznej rozetce ponad drzwiami pozostał

wolny otwór w kamieniu, który przeznaczono na głowy współzawodników o

najpiękniejszy grymas. Żeby dosięgnąć otworu dość było wleźć na dwie beczki wydobyte

nie wiem już skąd i naprędce ustawione jedna na drugiej. Postanowiono przy tym, że

każdy kandydat płci męskiej lub żeńskiej, aż do chwili wystąpienia swego na scenie, to

jest na beczkach, przejdzie do kaplicy z zakrytą twarzą. W jednej sekundzie kaplica

zapełniła się współzawodnikami, za którymi natychmiast zamknięto drzwi.

Coppenole nadawał wszystkiemu ład i kierunek. Kardynał nie mniej od Gringoire'a

dotknięty tym, co się stało, usunął się z podwyższenia wraz z orszakiem po pierwszych

zaraz objawach radości ludowej, z jakimi propozycję Flamanda przyjęto, a to pod

pozorem licznych zajęć i nieszporów.

Wyjściu temu towarzyszyła równie głęboka obojętność tłumów jak głębokie było wrażenie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin