Wolfe Gene - Opowiadania.pdf

(745 KB) Pobierz
Gene Wolfe
Gene Wolfe
Opowiadania
MAPA
Poprzedniej nocy zapomniał o wszystkich swoich planach i walczył. Nawet na wpół oślepiony
własną krwią, gdy Laetus rozbił mu dzban na głowie. I być może tak właśnie było najlepiej.
Jednak gdyby nie zabrali mu noża, kiedy spał, pewnie by ich oboje zabił.
"Mistrz Gurloes będzie się gniewał" - tak kiedyś zwykli mówić, żeby wzajemnie zasiać w sobie
strach przed złymi czynami. Severian również by się gniewał, to pewne, a Severian bił go
niejednokrotnie. Wypluł zakrzepłą krew. Bił go mocniej, niż Laetus i Syntyche ostatniej nocy.
Severian był kapitanem terminatorów w roku poprzedzającym jego własny.
Teraz Severian był Autarchą, Severian był prawem i mordercy umierali z ręki prawa.
Ktoś łomotał w luk. Znowu splunął - tym razem do kubła na odpadki. Krzyknął w stronę bulaja.
Wpadało tamtędy akurat tyle światła, żeby mógł zobaczyć na koi Syntyche wgniecenie, zostawione
przez jej ciało, ułożone twarzą w stronę ściany, udające sen. Wygładził je dłońmi.
Przez chwile szukał po omacku swego ubrania i noża, ale nóż zniknął. Zachichotał i zaczął się
wiercić na wąskiej koi, wpychając w spodnie obie nogi na raz.
Znowu walenie. Łódź zakołysała się, gdy przybysz zaczął szukać innego wejścia do kabiny. Eata
splunął po raz trzeci i z przyzwyczajenia sięgnął w górę, żeby odsunąć już odsunięty rygiel.
Przybysz podniósł pokrywę i ostrożnie zszedł po stromych stopniach.
- Uważaj na pokładniki.
Schylił głowę, odwracając się. Był dostatecznie wysoki, żeby musieć to robić.
- Pan jest kapitan Eata?
- Siadaj na drugiej koi. Już nikt jej nie używa. Czego chcesz?
- Ale pan jest Eata?
- O tym porozmawiamy później, może. Jak mi powiesz czego chcesz.
- Przewodnika.
Eata obmacywał rozcięcie na głowie i nie odpowiedział.
- Powiedziano mi, że jest pan inteligentnym człowiekiem.
- Nie powiedział tego przyjaciel.
- Potrzebny mi człowiek z łodzią, żeby mnie zawieźć w dół Gyoll. Żeby mi powiedzieć
wszystko, co będę chciał wiedzieć o ruinach. Powiedziano mi, że znasz je lepiej niż ktokolwiek
inny.
- Asimi - powiedział Eata. - Jedno asimi za każdy dzień. I będziesz mi musiał pomóc prowadzić
łódź - mój pomocnik i ja mieliśmy małą sprzeczkę ostatniej nocy.
- Powiedzmy sześć miedziaków, dobrze? To powinno potrwać tylko jeden dzień, a ja...
Eata nie słuchał. Zauważył, że jego skrzynia ma wyważony zamek i teraz się śmiał.
- Klucz jest w mojej kieszeni! - Złapał młodszego, wyższego mężczyznę za kolano. - A spodnie
leżały na podłodze! - Był tak rozbawiony, że niemal dławił się słowami.
Wody Golle tutaj, w tej płaskiej krainie, przez nią samą stworzonej, płynęły powoli i leniwie -
jednak wiatr wiał ze wschodu i łódź Eaty przechylała się nieco pod naporem szerokiego żagla. Stare
słońce, teraz stojące już dobrze ponad najwyższymi wieżami, malowało czarny obraz żagla na
oleistej wodzie.
- Co pan robi, kapitanie? - spytał przybysz. - Jak pan zarabia na życie?
- Wożę wszystko, za co mi płacą. Towary do delty i rybę do miasta, głównie.
- To ładna łódź. Pan ją zbudował?
- Nie - odpowiedział Eata. - Kupiłem. Nie tak szybka, jak by się chciało. Głowa ciągle go bolała,
oparł się o rumpel z dłonią przyciśniętą do skroni.
- Tak, żeglowałem trochę po tym jeziorze na północy.
- Nie pytałem - powiedział Eata.
- Nie wydaje mi się, abym wymienił swoje imię. Brzmi ono Simulatio.
- I oczywiście jest prawdziwe, nie wątpię.
Przybysz odwrócił się. Przez chwile majstrował przy naciągu kliwerszota, żeby Eata nie zobaczył
nagłego rumieńca na jego policzkach.
- Kiedy dotrzemy do opuszczonych części miasta?
- Koło nocy, jeśli wiatr się utrzyma.
- Nie wiedziałem, że to zabierze tyle czasu.
- Powinieneś wynająć mnie dalej, w dole rzeki. - Eata zachichotał. - A to będzie dopiero początek
martwych rejonów. Pewnie będziesz chciał płynąć jeszcze dalej.
Nieznajomy odwrócił się, żeby na niego spojrzeć.
- Jest bardzo duże, prawda?
- Większe niż potrafisz sobie wyobrazić. Ta cześć - tu, gdzie żyją ludzie - jest tylko jego
obrzeżem.
- Zna pan takie miejsce, w którym schodzą się trzy szerokie ulice?
- Pół tuzina, może więcej.
- Położone najdalej na południe, jak sądzę.
- Moge cię zabrać tak daleko na południe, jak sam byłem. Nie mówię jednak, że to jest najdalej
jak można.
- Zaczniemy wiec właśnie tam.
- Zanim tam dotrzemy będzie już ciemno - powiedział Eata. - Następny dzień to będzie następne
asimi. Nieznajomy skinął głową.
- Jeszcze nie dopłynęliśmy nawet do ruin. Eata wskazał ręką.
- Widzisz te ubrania? Piorą je przy brzegu rzeki. Ludzie tutaj mają dosyć jedzenia, wiec stać ich
na dwie, może nawet trzy koszule. Dalej na południe już ich nie zobaczysz - jak ktoś ma jedną
koszule, czy w ogóle jedną zmianę ubrania, to nieczęsto je pierze. Ale zauważysz dymy z kominów.
A jeszcze dalej nawet dymów nie zobaczysz. Tam jest martwe miasto i ludzie nie zapalają ognia, bo
boją się tego, co dym mógłby na nich ściągnąć. Mój dawny nauczyciel nazywał ich omofagami. To
oznacza tych, co jedzą mięso na surowo.
Nieznajomy przyjrzał się brzegom i plamiącym je szmatom. Wiatr rozwiewał mu włosy.
Złachmanione sukienki i koszule, poruszane podmuchami, machały ku łodzi jak tłumy biednych,
nieśmiałych dzieci, bojących się, że ich pozdrowienie nie zostanie odwzajemnione. W końcu
nieznajomy powiedział:
- Nawet jeżeli Autarcha nie daje im ochrony, to przecież mogą zbierać się w grupy i wzajemnie
bronić.
- To właśnie siebie nawzajem najbardziej się boją. Żyją - jeśli to można nazwać życiem - z
przesiewania ruin dawnego miasta, co roku drobniejszym sitem. Każdy, gdy tylko może, okrada
swego sąsiada, zabija go nawet, jeśli ten znajdzie coś lepszego. To nie musi być bardzo cenne.
Wystarczy nóż ze srebrnym uchwytem.
Po chwili nieznajomy spojrzał w dół, na srebrną rękojeść swego noża.
- Myśl, że tutaj możemy pójść trochę ostrzej na wiatr - powiedział Eata. - Dopływamy do
podwójnego zakrętu.
Nieznajomy ściągnął szoty i boin powoli zbliżył się do burty łodzi.
Po ich prawej stronie płynął w górę rzeki wysokorufy thalamegus, połyskując w promieniach
słońca jak brosza, cały w złoceniach i lapis lazuli. Teraz już wiatr był dla niego odpowiedni i gdy
patrzyli (Eata z jednym okiem utkwionym w ich własnym żaglu) łacińskie reje opadły wzdłuż
krótkich, grubych masztów, a potem znów się podniosły, ciągnąc za sobą szerokie trójkąty
różowego jedwabiu. Długie wiosła skurczyły się i zniknęły.
- Byli w dole rzeki oglądać widoki - powiedział Eata. W czasie dnia to dość bezpieczne, jeżeli
ma się na pokładzie kilku chłopaków z mieczami i wioślarzy, którym można ufać.
- Co to jest, tam, w górze? - nieznajomy wyciągnął palec poza mijający ich statek, w stronę
zwieńczonego iglicami wzgórza. - Wygląda to dość dziwnie akurat tutaj.
- Nazywają to Starą Twierdzą - odpowiedział Eata. Niezbyt wiele wiem na jej temat.
- Czy to jest to miejsce, z którego pochodzi Autarcha?
- Niektórzy tak mówią.
Urth patrzyła teraz słońcu niemal prosto w twarz i wiatr ucichł do ledwie słyszalnego szeptu.
Brązowy poplamiony grotżagiel obwisł bezwładnie, potem wypełnił się i znów obwisł.
Nieznajomy usiadł na chwile na burcie, zwieszając obute stopy na zewnątrz, niemal dotykając
nimi gładkiej powierzchni wody. Potem gwałtownie przerzucił je z powrotem na pokład, jakby
przestraszył się, że wypadnie.
- Mógłbyś sobie niemal wyobrazić, jak wzbijają się w górę, prawda? - powiedział. - Po prostu
startują ze srebrnym świstem, zostawiając ten świat za sobą.
- Nie - odparł Eata - nie mógłbym.
- To właśnie mają zrobić, gdy czas dobiegnie końca. Czytałem gdzieś o tym.
- Papier jest niebezpieczny - powiedział Eata. - Zabił dużo więcej ludzi niż stal.
Ich łódź posuwała się niewiele szybciej niż leniwy nurt. Ptak przemknął nad ich głowami, cicho i
szybko jak lotka ciśnięta ręką olbrzyma. Zniknął w białej, letniej chmurze, pojawiając się chwilę
potem., skurczony niemal do niewidzialności - jeszcze jedna iskierka pomiędzy przyćmionymi
światłem dnia gwiazdami. Brązowy żagiel przesunął się powoli, przesłaniając nieznajomemu widok
na północny wschód, ku Starej Twierdzy. Pomimo rzucanego przezeń cienia, nieznajomy się pocił.
Rozsznurował swój skórzany kaftan.
Gdy zapadła noc, zasznurował go z powrotem, tak mocno, jak zdołał. Już było zimno i nie trzeba
mu było podpowiadać, że wkrótce będzie jeszcze zimniej.
- Może powinienem mieć koc - powiedział. Eata potrząsnął głową.
- Usnąłbyś tylko. Spaceruj tam i z powrotem i wymachuj rękami. Dzięki temu będzie ci ciepło, a
poza tym nie uśniesz. Wytrzymaj, aż przyjdę cię zwolnić i przejąć wartę.
Nieznajomy skinął głową i spojrzał w górę, na pomarańczową lampę, którą Eata podciągnął na
szczyt masztu.
- Będą wiedzieli, że tu jesteśmy.
- Gdyby nie wiedzieli, nie zawracałbym sobie głowy wystawianiem warty. Jednak jeżeli nie
mielibyśmy tej lampy, z pewnością najechałby na nas, nawet tego nie zauważając, któryś z tych
wielkich karaków. Niech ci wiec nie przyjdzie do głowy jej gasić - wierz mi, jesteśmy dużo
bezpieczniejsi, gdy lampa jest podniesiona i jasno świeci. A gdyby sama zgasła, opuść ją i zapal
znowu. Jeżeli ci się to nie będzie udawało, zawołaj mnie. Jak zauważysz inny statek, szczególnie
duży, zadmij w konchę. - Eata skinął ręką w stronę spiralnej muszli, leżącej obok obudowanego
kompasu.
Nieznajomy znowu skinął głową.
- Ich łodzie oczywiście nie będą miały świateł.
- Nie. Nie będą miały również masztów. Może się zdarzyć, że wypłyną dwie lub trzy. Jeżeli
zobaczysz w wodzie twarz, która patrzy w światło, a potem znika, to będzie to manatee. Nie
przejmuj się nimi. Jednak zawołaj mnie natychmiast, jeśli zobaczysz cokolwiek, co płynie jak
człowiek.
- Zawołam - powiedział nieznajomy. Patrzył jak Eata otworzył luk i zszedł do maleńkiej kabiny.
Na dziobie leżały dwa bosaki, ich okute końce ginęły w atramentowym cieniu pod występem
półpokładu, haki sterczały obok stengi dziobnicy. Zszedł na dół i wziął jeden z nich, potem wdrapał
się z powrotem na pokład. Bosak miał trzy łokcie długości i był zakończony paskudnie
wyglądającym szpicem i zaostrzonym hakiem, przeznaczonym do przecinania takielunku. Machnął
nim kilka razy, obchodząc w koło niewielki pokład góra, dół lewo, prawo - jego ruchy były
niezgrabne jak u człowieka, usiłującego sobie przypomnieć nabytą w młodości umiejętność.
Sierp Luny był ledwie widoczny na wschodzie, bezgłośnym zalewem śląc ku niemu potoki
zieleni, drżące i tajemnicze. Na tle tego zgniłozielonego światła rysujące się na wschodnim brzegu
miasto wyglądało raczej na śpiące niż umarłe. Wieże były czarne, lecz za ich podświetlonymi w ten
sposób, ślepymi oknami zdawał się jarzyć słaby blask, jakby po ponurych korytarzach i
opuszczonych pokojach snuły się hekatonchiry, oświetlając sobie drogę tysiącami powleczonych
noktoluscencją palców.
Spojrzał na zachód akurat w porę, żeby zauważyć, jak w wodę, z ledwie dosłyszalnym pluskiem,
zanurza się para błyszczących oczu. Przez czas odmierzony tuzinem oddechów gapił się w ten
punkt, jednak już nic więcej nie można było tam zobaczyć. Rzucił się z powrotem ku sterburcie, ku
wschodniej teraz stronie zakotwiczonej łodzi, wyobrażając sobie, że jakiś demoniczny przeciwnik
przepłynął pod nią lub dookoła, żeby go zaskoczyć. Gyoll spokojnie prześlizgiwała się obok.
Od strony portu cień kadłuba łodzi kładł się na szklistej powierzchni rzeki, mimo że była ona tak
blisko, iż z łatwością mógłby rękoma dotknąć wody. Od pogrążonego w ciszy brzegu nie oderwała
się żadna szalupa ani łódź.
W dół rzeki ruiny miasta zdawały się rozciągać w nieskończoność, jakby Urth była płaską,
wypełniająca przestrzeń aż po krańce równiną, całkowicie pokrytą kruszejącymi murami i
walącymi się wieżami. Nocny ptak zatoczył koło nad łodzią, zanurkował w wodę i już nie wzleciał.
Paleniska i łojowe lampy zamieszkanego Nessusa nie użyczały niebu swego blasku. Rzeka
wydawała się jedyną żyjącą istotą w mieście śmierci. Na krótką chwilę nieznajomym zawładnęło
przeświadczenie, że zimna Gyoll w samej swej istocie była nieruchoma, że rozmokłe kawałki
drewna i odchodów same w jakiś sposób płynęły, że odpływały w jakąś nie kończącą się podróż ku
ostatecznemu rozkładowi.
Właśnie miał się odwrócić, gdy zauważył jakby ludzki kształt, dryfujący ku niemu z niemal
niezauważalną prędkością. Wpatrywał się weń z fascynacją i niedowierzaniem, w sposób w jaki
wróble podobno patrzą na złotego węża, nazywanego soporor.
Kształt zbliżył się. W zielonym świetle księżyca jego włosy wydawały się bezbarwne, skóra
berylowa. Zobaczył, że rzeczywiście był to człowiek i że unosił się na wodzie twarzą w dół.
Odrzucona w bok ręka dotknęła liny kotwicznej jakby płynący chciał wspiąć się na pokład. Lina
powstrzymała na chwilę ruch sztywnych palców i ciało wykonało powolny piruet, jak półobrót
rzuconego noża, zobaczony przez istniejącą tylko ułamek sekundę istotę lub jak opadanie wraku
statku przez otchłań, która oddziela światy: Nieznajomy wgramolił się na dziób i próbował
dosięgnąć ciało bosakiem. Było tuż poza jego zasięgiem.
Czekał, przerażony i niecierpliwy. W końcu był już w stanie przyciągnąć je bliżej i podłożyć hak
pod jedno z ramion. Ciało dało się łatwo odwrócić, dużo łatwiej niż przewidywał. Twarz była
wciśnięta pod ciemną powierzchnie wody przez, ciężar uniesionego ramienia, lecz potem, gdy
ramię znowu położyło się na wodzie, wypłynęła jak spławik.
To była kobieta, naga i dopiero od niedawna nieżyjąca. Wytrzeszczone oczy jeszcze nosiły ślady
czernidła. Zęby połyskiwały niewyraźnie spomiędzy na wpół rozchylonych warg. Próbował ją
ocenić w sposób, w jaki oceniał te kobiety, których ustępliwość zapewniał sobie monetami, zważyć
oczami jej piersi, pochwalić lub zganić krągłość jej bioder. Stwierdził, że nie jest w stanie tego
zrobić, że dla takiego wzroku, jakim próbował patrzeć ona jest nieosiągalna, niedostępna jak nie
narodzony jeszcze płód, niedostępna jak jego matka, gdy kiedyś, jako chłopiec, zobaczył ją w
kąpieli.
Dotyk dłoni Eaty na jego ramieniu zmusił go do gwałtownego obrotu.
- Moja warta.
- To... - zaczął, lecz nic więcej już nie mógł powiedzieć. Wskazał palcem.
- Pozbędę się tęgo - powiedział Eata. - Prześpij się trochę Zajmij te drugą koje. Nikt jej nie
używa.
Oddał Eacie bosak i zszedł na dół, nie bardzo wiedząc co robi i niemal miażdżąc sobie palce
pokrywą luku.
W talerzu na złamanej skrzyni ociekała świeca. Zdał sobie sprawę, że, Eata nie spał. Jedna z
wąskich koi była zmiętoszona. Położył się na drugiej, wiążąc potrójne węzły na rzemieniu, mocując
sakwę do pasa, rozluźniając kaftan, zarzucając obute stopy na cienki, twardy materac i naciągając
na siebie koc z zaskakująco miękkiej wełny: Podmuch jego oddechu zgasił żółty płomień świecy.
Zamknął oczy.
W mroku dryfowała martwa kobieta. Odepchnął ją od siebie, zwracając myśli ku
przyjemniejszym rzeczom: pokojowi, w którym sypiał jako dziecko, sokołowi i psu, które zostały
gdzieś w przeszłości. Wyrosły przed nim górskie łąki w posiadłości jego ojca, nakrapiane makami i
dzikim indygo, z paprociami i koniczyną o purpurowych kwiatkach. Kiedy to po raz ostatni jechał
posród nich? Nie pamiętał. Lilie kiwały potakująco nabrzmiałymi miodem kielichami.
Podniósł się, węsząc i niemal wymóżdżając się o belki pokładu.
Słaba woń perfum dogorywała między ostrymi zapachami podpokładzia. Upewnił się, gdy
zanurzył twarz w koc. Tuż przed nadejściem snu usłyszał ponad sobą słaby, ochrypły szloch.
Podczas jego ostatniej warty ruiny opadły przed gniewną twarzą słońca jak postrzępiona makieta.
W nocy widział wieże; teraz zobaczył, że te wieże były na wpół zawalone i poznaczone jak
trądem młodymi drzewkami i rozrośniętą zieloną winoroślą. Tak jak mu powiedziano, nigdzie nie
było widać dymu. Założyłby się o wszystko co posiadał, że również ludzi tam nie było.
Eata wszedł na pokład niosąc chleb, suszone mięso i parującą herba mate.
- Jesteś mi winien następne asimi - powiedział. Nieznajomy rozsupłał węzły i wyjął monetę.
- To ostatnie, które dostajesz. Czy może policzysz mi za następny dzień, jeżeli przed jutrzejszym
rankiem nie zdążysz dowieźć mnie z powrotem do miejsca, w którym wsiadłem na twoją łódź?
Eata potrząsnął głową.
- A więc ostatnie. To miejsce, gdzie spotykają się trzy ulice - czy ono jest po wschodniej stronie?
Gdzieś tam?
Eata przytaknął: - Widzisz to molo? Stamtąd pół mili prosto w głąb. Przy molu będziemy jeszcze
przed porannicą.
Razem obrócili niewielki kabestan, który wyciągał kotwice. Podczas gdy Eata naciągał fały grota,
nieznajomy rozwinął kliwer.
Nadleciała morska bryza, ochryple zapowiedziana przez stado czarno - białych mew, przybyłych
wraz z nią w głąb lądu w nadziei na jakieś odpadki. Złapawszy wiatr łódź ruszyła tak ostro, że
nieznajomy zaczął się obawiać, iż staranują rozpadające się molo. Podniósł bosak jako ewentualną
ochronę przed zderzeniem.
W ostatnim, jak się zdawało momencie, Eata obrócił ster i ustawił łódź dziobem do wiatru.
- To było niezłe - powiedział nieznajomy.
- Och, umiem żeglować. Umiem również walczyć, jeśli muszę - Eata zamilkł na chwilę. - Pójdę z
tobą, jeśli chcesz.
Nieznajomy potrząsnął głową.
- Wcale nie myślałem, że się zgodzisz, ale nie szkodziło spróbować. Zdajesz sobie sprawę z tego,
że tam możesz zostać zabity?
- Wątpię.
- No cóż, ja nie. Weź ten bosak - możesz go potrzebować. Czekam na ciebie do nonów, jasne?
Nie dłużej. Gdy twój cień obejmie ci stopy, mnie już tu nie będzie. Jeśli ciągle będziesz żył, idź na
północ, trzymając się jak najbliżej wody. Jak zobaczysz statek czy łódź, machaj rękami. Zawołaj
ich. - Eata zawahał się na chwile, jakby zagubiony w myślach. - Pokaż im monetę. Największą, jaką
masz. To czasami pomaga.
- Wrócę, zanim odpłyniesz - powiedział nieznajomy. Ten bosak musiał cię kosztować blisko
asimi. Jeśli go nie przyniosę z powrotem, będziesz musiał kupić drugi.
- Nie kosztował aż tyle - powiedział Eata.
- Kiedy wróce, dam ci asimi. Za wypożyczenie bosaka, powiedzmy.
- A ja, być może, zostanę trochę dłużej; żeby je dostać, co?
Nieznajomy skinął głową: - I pewnie zostaniesz. Ale ja wrócę przed nonami.
Wyskoczył na brzeg i patrzył, jak Eata odpływa kawałek, potem odwrócił się, żeby przyjrzeć się
miastu przed nim.
Dwadzieścia kroków zbliżyło go do pierwszego zrujnowanego budynku. Ulice tu były wąskie i
stały się jeszcze węższe przez na wpół je dławiące rumowiska. Z gruzów i spośród wielkich,
popękanych płyt chodnika wyrastały błękitne chabry i blade powoje. Panowała zupełna cisza,
przerywana tylko odległymi krzykami mew, a powietrze wydawało się tu czystsze niż na rzece.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin