Kehlmann_Daniel_-_Rachuba_swiata.rtf

(556 KB) Pobierz
Trident eBooks

INNE

HISTORIE

Daniel Kehlmann

Rachuba świata



przełożył Jakub Ekier


Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

Die Vermessung der Welt

 

Data wydania:

2005

Wydanie polskie

Data wydania:

2007

 

Fotografie na okładce:

Pablo Corral Vega/Corbis, Comstock/Corbis

 

Projekt okładki:

Lucyna Talejko-Kwiatkowska

 

Przełożył:

Jakub Ekier

 

Wydawca:

Wydawnictwo W.A.B.

02-502 Warszawa, Łowicka 31

tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11

wab@wab.com.pl

www.wab.com.pl

 

ISBN 978-83-7414-353-0

 

Książka ukazała się dzięki pomocy finansowej Goethe-Institut

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


PODRÓŻ

We wrześniu roku 1828 największy w kraju matematyk pierwszy raz od lat opuścił swoje miasto, żeby w Berlinie wziąć udział w Kongresie Przyrodników Niemieckich. Oczywiście nie miał chęci tam jechać. Przez długie miesiące bronił się, aż wobec nalegań Aleksandra von Humboldta, w chwili słabości wyraził zgodęlicząc na to, że nigdy nie nastanie ten dzień.

A teraz profesor Gauss ukrywał się w łóżku. Kiedy Minna kazała mu wstawać, bo czeka dyliżans, bo kawał drogi, złapał się poduszki i chcąc, żeby żona znikła, zamknął oczy. Kiedy je otworzył, a Minna wciąż była, nazwał ją zmorą, utrapieniem na starość i tłukiem. Skoro i to nie pomogło, odsunął kołdrę i postawił nogi na ziemi.

Po zrobieniu pobieżnej toalety wściekły zszedł do bawialni. Ze spakowanym sakwojażem czekał tam jego syn Eugeniusz. Zobaczywszy go, Gauss dostał furii. Rozbił stojący na parapecie dzban, miotał się i tupał. Eugeniusz i Minna zaczęli głaskać go z dwóch stron po ramionach i tłumaczyć, że będzie pod dobrą opieką, że niedługo wróci, że to minie jak zły sena mimo wszystko się nie uspokoił. Ochłonął dopiero, kiedy jego bardzo leciwa matka, wystraszona hałasem, wyszła ze swojego pokoju i szczypiąc go w policzek, zapytała, jak tam grzeczny synek. Chłodno pożegnał się z Minną, córkę i najmłodszego syna z roztargnieniem pogłaskał po głowie. Pomogli mu wsiąść do dyliżansu.

Podróż była pasmem udręk. Nazwał Eugeniusza ofermą, chwycił jego sękaty kij i z całej siły dźgnął go w stopę. Ze zmarszczonymi brwiami chwilę wyglądał oknem, a potem spytał o córkę. Kiedy wreszcie wyjdzie za mąż? Dlaczego żaden jej nie chce, o co chodzi?

Syn odgarniał z czoła długie włosy, miął w rękach czerwoną czapkę i nic nie mówił.

No gadaj, powiedział Gauss.

Cóż, odparł Eugeniusz. Bogiem a prawdą, jest niezbyt ładna.

Profesor kiwnął głową, odpowiedź go przekonała. Zażądał jakiejś książki.

Eugeniusz dał mu tę właśnie otwartą: Niemiecką sztukę gimnastyczną Friedricha Jahna. Była to jedna z jego ulubionych książek.

Gauss wziął się do lektury, ale już po kilku sekundach podniósł oczy i zaczął narzekać na nowomodny dyliżans. Przez te skórzane resory mdli człowieka jeszcze gorzej, niż to dotychczas bywało. Tylko patrzeć, a jakieś machiny będą z prędkością wystrzelonego pocisku przenosiły podróżnych z miasta do miasta. I wtedy z Getyngi do Berlina dojedzie się w pół godziny.

Syn z powątpiewaniem kołysał głową.

Jest pewne zjawisko, ciągnął profesor, dziwne i niesprawiedliwe, najlepszy dowód na niemiłosierną przypadkowość egzystencji. Otóż człowiek rodzi się w określonym czasie i choćby chciał, nie potrafi się od niego wyzwolić. Nad przeszłością ma niegodną przewagę, a w oczach przyszłości staje się błaznem.

Eugeniusz sennie potakiwał.

Nawet taki umysł jak on, Gauss, w dawnych epokach ludzkich dziejów albo na brzegach Orinoko nic by nie wskórał, a tymczasem za dwieście lat byle głupek będzie mógł na jego temat opowiadać żarty i fantazjować od rzeczy... Chwilę rozmyślał, znowu nazwał syna ofermą, a następnie oddał się lekturze. Eugeniusz wyglądał z uporem przez okno, byle ukryć twarz naznaczoną żalem i złością.

Niemiecka sztuka gimnastyczna opisywała przyrządy do ćwiczeń. Autor obszernie przedstawiał konstrukcje, które wymyślił, żeby na nich można było wyprawiać rozmaite łamańce. Jednej dał nazwę „koń”, innej „belka”, jeszcze zaś innej„kozioł”.

Facet niespełna rozumu, powiedział Gauss, otworzył okienko i wyrzucił książkę.

Eugeniusz krzyknął, że to jego własność.

Profesor odparł, że też mu się tak wydawało. Zasnął i spał aż do wieczornego popasu na posterunku granicznym.

Kiedy wyprzęgano dotychczasowe konie, a nowe zaprzęgano, obaj w gospodzie jedli kartoflankę. Od sąsiedniego stołu mierzył ich ukradkowymi spojrzeniami jedyny przejezdny oprócz nich, chudy mężczyzna z długą brodą i zapadłą twarzą. Gauss, któremu przedtem śniły się jak na złość przyrządy gimnastyczne, mówił, że praprzyczyną wszelkich poniżeń jest cielesny aspekt istnienia. Jego zdaniem Bóg przejawił znamienne dla siebie, złośliwe poczucie humoru, zamknąwszy umysł taki jak jego w chorowitym ciele, kiedy tymczasem miernota w rodzaju Eugeniusza praktycznie nigdy nie choruje.

A tamta ciężka ospa w dzieciństwie? Ledwo wtedy przeżył. O, widać jeszcze dzioby.

No tak. Profesor tego nie pamiętał. Wskazał konie pocztowe za oknem. W gruncie rzeczy to zabawne, że ludzie bogaci potrzebują na podróżowanie dwa razy więcej czasu niż biedni. Kto używa koni rozstawnych, może wymieniać je na każdym etapie drogi. Kto ma własne, czeka, aż odpoczną.

I co z tego? zapytał syn.

No jasne, dla kogoś, kto nie ma zwyczaju myśleć, to oczywiste. Tak samo jak okoliczność, że młody człowiek chodzi z kijem albo laską, a stary nie.

Student nosi ze sobą sękaty kij. Tak zawsze było i będzie.

Możliwe, odparł z uśmiechem Gauss.

Jedli dalej w milczeniu, kiedy wszedł żandarm z posterunku granicznego i zażądał od nich paszportów. Eugeniusz pokazał świadectwo z dworu królewskiego, stwierdzające, że aczkolwiek student, nie budzi zastrzeżeń i pod opieką ojca może przebywać na terytorium Prus. Żandarm nieufnie popatrzył na niego, obejrzał paszport, skinął głową i obrócił wzrok na Gaussa. A on nic nie miał.

Żadnego paszportu? Żandarm był zaskoczony. Ani jakiegoś dokumentu, ani pieczątki, nic?

Nic, odpowiedział profesor. Nigdy czegoś takiego nie potrzebował, ostatni raz przekraczał granicę państwa hanowerskiego dwadzieścia lat temu, a wtedy nikt mu nie robił kłopotów.

Eugeniusz tłumaczył, kim są, dokąd jadą i z czyjej inicjatywy, i że kongres odbywa się pod patronatem Korony, a ojca, gościa honorowego, zaprasza w pewnym sensie król.

Żandarm chciał paszportu.

Syn dodał, że ojciec, o czym pan wachmistrz mógł nie słyszeć, cieszy się sławą jak świat długi i szeroki, jest członkiem wszystkich akademii, że już od wczesnej młodości nosi miano „księcia matematyków”.

Gauss przytaknął. Ba, podobno ze względu na niego Napoleon zaniechał ostrzału Getyngi.

Eugeniusz pobladł.

Napoleon, powtórzył żandarm.

W rzeczy samej, odparł profesor.

Żandarm trochę głośniej niż poprzednio zażądał paszportu.

Gauss oparł na stole splecione ramiona, położył na nich głowę i siedział bez ruchu. Szturchańce syna nic nie wskórały. Pal to diabli, mamrotał. Ja chcę do domu. Pal diabli.

Żandarm w zakłopotaniu poprawiał czapkę na głowie.

I wtedy wtrącił się mężczyzna przy sąsiednim stole. Kiedyś to wszystko się skończy, Niemcy będą wolnym krajem, a uczciwi obywatele, zdrowi na ciele i umyśle, będą żyli i podróżowali bez przeszkód, nie potrzebując jakichś tam papierków!

Nieprzekonany żandarm poprosił o dokumenty.

No właśnie! zawołał mężczyzna i zaczął grzebać po kieszeniach. Nagle poderwał się, przewrócił krzesło i pędem wypadł z gospody. Żandarm patrzył kilka sekund w otwarte drzwi, aż wreszcie ocknął się i pognał za nim.

Gauss powoli uniósł twarz. Eugeniusz rzucił hasło, żeby natychmiast jechać. Profesor kiwnął głową i w milczeniu dojadł zupę. Obaj żandarmi udali się w pościg za brodaczem, ich budka opustoszała. Eugeniusz z pocztylionem podźwignęli szlaban i dyliżans wjechał na terytorium Prus.

Gauss był już w lepszym, chwilami pogodnym nastroju. Opowiadał o geometrii różniczkowej. Trudno przewidzieć, dokąd prowadzą przestrzenie zakrzywione. Sam jedynie mgliście rzecz pojmuje, ale czasem na samą myśl aż strach bierze, już lepiej być miernym, Eugeniusz ma szczęście... Po czym zaczął mówić o niedolach własnej młodości. Ależ miał surowego, nieprzystępnego ojca! Inaczej niż Eugeniusz, jemu to dobrze. Zanim Gauss umiał mówić, już rachował. Na przykład uderzył w płacz któregoś dnia, kiedy jego ojciec źle przeliczył miesięczny zarobeka ledwie ojciec poprawił błąd, przestał płakać.

Syn udał przejętego, chociaż wiedział, że to nieprawdziwa historia. Zmyślił ją i rozgłosił brat Eugeniusza, Józef. Ojciec tyle razy pewnie jej wysłuchał, że sam we wszystko uwierzył.

Dalej Gauss mówił o przypadku. Cóż to za wróg wszelkiej wiedzy! Zawsze chciał go zwyciężyć. Z bliska w każdym wydarzeniu można dostrzec niebywale misterny splot przyczyn i skutków. Kto się cofa daleko, ten odkrywa ogólne motywy tkaniny. A gdzieś w połowie tej odległości widać wolność i przypadek, wszystko jest kwestią dystansu... Profesor zapytał syna, czy rozumie.

Z grubsza, odpowiedział zmęczony Eugeniusz i spojrzał na zegarek. Źle chodził, ale było gdzieś między pół do czwartej a piątą rano.

A jednak, mówił dalej Gauss, przyciskając dłonie do obolałych pleców, reguły prawdopodobieństwa nie zawsze obowiązują. Nie są jak prawa przyrody, dopuszczają wyjątki. Na przykład intelekt jego miary albo gry losowe, bo przecież trudno zaprzeczyć, że co chwila w którejś z nich wygrywa jakiś półgłówek. Ba, czasem nawet, myśli sobie profesor, prawa fizyki też działają tylko statystycznie i pozwalają dzięki temu na wyjątki: zjawy albo telepatię.

Eugeniusz spytał ojca, czy żartuje.

Gauss odparł, że sam nie wie. Zamknął oczy i zapadł w głęboki sen.

Do Berlina dotarli nazajutrz późnym popołudniem. Tysiące małych domów bez żadnego ładu ani centrum, rozlewająca się coraz szerzej osada w najbardziej bagnistym miejscu Europy. Dopiero zaczynano tam wznosić budowle reprezentacyjne: katedrę, kilka pałaców, muzeum przeznaczone na znaleziska z wielkiej ekspedycji Humboldta.

To będzie za kilka lat metropolia, powiedział Eugeniusz. Jak Rzym, Paryż albo Sankt Petersburg.

Mowy nie ma, powiedział profesor. Odrażające miasto.

Dyliżans dudnił po kiepskim bruku. Psy dwa razy płoszyły konie warczeniem, koła grzęzły w mokrym piachu bocznych ulic. Humboldt mieszkał w środku miasta, tuż obok budowanego właśnie muzeum. Nie chcąc, żeby błądzili, prócz adresuPackhof numer czteryzawczasu przesłał narysowany cienkim piórkiem plan sytuacyjny. Ktoś ich musiał zobaczyć z daleka i zaanonsować, bo ledwo wjechali na dziedziniec budynku, po kilku sekundach otwarły się z rozmachem drzwi wejściowe i na spotkanie obydwu wybiegło czterech mężczyzn.

Aleksander von Humboldt był niskim, siwym jak gołąb starszym panem. Za nim wyszedł sekretarz z otwartym notatnikiem i woźny w liberii, a na końcu młody człowiek z bokobrodami niósł drewnianą skrzynkę na trójnogu. Stanęli w takiej pozie, jakby wcześniej odbywali próby. Humboldt wyciągnął ramiona w stronę dyliżansu.

I nic.

Z wnętrza pojazdu dobiegły podniecone głosy. Nie! zawołał ktoś, nie! Dał się słyszeć głuchy łomot i po raz trzeci: nie! A później przez chwilę nic.

Wreszcie drzwiczki się uchyliły i ostrożnie wysiadł Gauss. Cofnął się przestraszony, kiedy Humboldt, chwyciwszy go za ramiona, zawołał, że to zaszczyt, wielka chwila dla Niemiec, dla nauki, dla niego osobiście.

Sekretarz notował, mężczyzna schowany za skrzynką syknął: teraz!

Humboldt zamarł. Nie ruszając wargami, wyszeptał, że to jego protegowany, pan Daguerre. Pracuje nad urządzeniem, w którym światłoczuła warstwa jodku srebrowego będzie zatrzymywała chwile i ocalała je od biegnącego czasu. Żadnych ruchów pod żadnym pozorem proszę!

Profesor chciał do domu.

Humboldt szeptał, że jeszcze trochę, jakiś kwadrans, to już dość daleko zaszło. Ze tamte niedawne pierwsze próby, one dopiero trwały, myślał, że kręgosłup nie wytrzyma... Gauss wywijał się, ale staruszek trzymał go z zaskakującą siłą i jednocześnie mamrotał: zawiadomić króla! A widząc, że woźny już biegnie, rzucił myśl, która mu się widocznie przypomniała: zapisać, trzeba zbadać możliwość hodowli fok w Warnemiinde, zapewne sprzyjające warunki, przedłożyć mi jutro! Sekretarz notował.

Eugeniusz, który lekko utykając, dopiero teraz wysiadł z dyliżansu, przepraszał, że dotarli o tak późnej porze.

Tu nie ma wczesnej ani późnej pory, wymruczał Humboldt. Tu się liczy tylko praca, a ona trwa. Na szczęście jest jeszcze światło. Żadnych ruchów!

Na dziedziniec wszedł policjant i zapytał, co się tutaj dzieje.

Później, syknął Humboldt przez zaciśnięte zęby.

Policjant powiedział, że to zbiegowisko. Albo wszyscy się natychmiast rozejdą, albo będzie zmuszony wkroczyć.

Humboldt wysyczał, że jest szambelanem.

Kim, proszę? Policjant pochylił się w jego stronę.

Szambelanem, powtórzył sekretarz Humboldta. Członkiem dworu.

Daguerre kazał policjantowi nie zasłaniać.

Policjant zmarszczył czoło i się cofnął. Wszystko to pięknie, ale po pierwsze, każdy może się tak tytułować. A po drugie, zakaz zgromadzeń dotyczy wszystkich. I jeszcze ten tutaj, powiedział, wskazując Eugeniusza. Wygląda na studenta, a to już wyjątkowo śliska sprawa.

Sekretarz doradził policjantowi, żeby zmykał, bo jak nie, będzie miał takie kłopoty, że nawet sobie nie wyobraża.

Policjant po namyśle odparł, że tak się nie mówi do funkcjonariusza. Dał im pięć minut.

Gauss jęknął i się wyrwał.

Oj nie! zawołał Humboldt.

Daguerre tupnął. Teraz ta chwila przepadła na zawsze!

Jak wszystkie inne, odpowiedział ze spokojem profesor. Jak wszystkie inne.

I rzeczywiściejeszcze tego wieczora, kiedy w sąsiednim pokoju Gauss chrapał na całe mieszkanie, Humboldt, przez lupę badając naświetloną płytkę miedzianą, niczego nie rozpoznał. I dopiero po chwili odniósł wrażenie, że wyłania się z niej plątanina widmowych konturów, rozmyty rysunek czegoś, co wygląda jak podwodny krajobraz. Pośrodku jakaś dłoń, trzy buty, bark, mankiet munduru i płatek czyjegoś ucha. A może jednak nie? Z westchnieniem wyrzucił płytkę za okno i usłyszał, jak na dziedzińcu głucho uderza o ziemię. W kilka sekund, jak wszystkie niepowodzenia, odeszła dla niego w niepamięć.


MORZE

Aleksander von Humboldt zasłynął na całą Europę wyprawą w tropiki, jaką podjął ćwierć wieku wcześniej. Był wtedy w Nowej Hiszpanii, Nowej Granadzie, Nowej Barcelonie, Nowej Andaluzji i Stanach Zjednoczonych, odkrył naturalny kanał między Orinoko i Amazonką, zdobył najwyższą górę w świecie tkniętym ludzką stopą, zebrał tysiące roślin i setki zwierząt, trochę żywych, większość martwych, rozmawiał z papugami, wykopywał zwłoki, zmierzył każdą rzekę, szczyt i jezioro na swojej drodze, wpełznął do każdej dziury w ziemi oraz wdrapał się na więcej drzew i skosztował więcej jagód, niż sobie ktokolwiek wyobraża.

Był młodszym spośród dwóch braci. Ich ojciec, majętny szlachcic, umarł wcześnie. Matka co do edukacji synów poradziła się, ni mniej, ni więcej, tylko Goethego.

Jeśli w osobach dwóch braci, odpowiedział, tak udatnie dochodzi do głosu bogactwo ludzkich dążeń, a zatem najprzykładniej spełniają się możliwości rozlicznych dokonań i doznań, wówczas widok ich zaiste zdolny jest natchnąć serce nadzieją, ducha zaś różnoraką refleksją.

Zdania tego nie rozumiał nikt. Ani matka, ani majordomus Kunth, chudy pan o dużych uszach. Chociaż, owszem, powiedział w końcu. Zdaje się, że rozumie. Chodzi o eksperyment: jednego trzeba wykształcić na człowieka kultury, drugiego na człowieka nauki.

Ale którego na kogo?

Kunth zastanowił się, po czym wzruszył ramionami i zaproponował, żeby rozstrzygnął orzeł i reszka.

Piętnastu sowicie opłacanych znawców przedmiotu przekazywało im wiedzę na uniwersyteckim poziomie. Młodszemu bratu wykładali fizykę, chemię, matematykę, starszemu literaturę i języki, obydwómgrekę, łacinę i filozofię. Dwanaście godzin dziennie przez cały tydzień, bez przerw ani wakacji.

Młodszy z braci, Aleksander, był milkliwy i słabowity, do wszystkiego musiano go dopiero namawiać, oceny miał mierne. Puszczany samopas włóczył się po lasach, zbierał chrząszcze i układał w systemy własnego pomysłu. W wieku dziewięciu lat na wzór wynalazku Beniamina Franklina zbudował piorunochron i przymocował go na dachu podstołecznego pałacyku, gdzie mieszkali. Był to drugi piorunochron w Niemczech, pierwszy miał u siebie na dachu fizyk z Getyngi, profesor Lichtenberg. Tylko w tych dwóch miejscach ludzie byli bezpieczni od nieba.

Starszy brat miał wygląd anioła i wymowność poety. Wcześnie zaczął pisywać przemądrzałe listy do największych znakomitości w kraju. Ktokolwiek go napotkał, nie posiadał się z zachwytu. Jako trzynastolatek znał dwa języki, jako czternastolatekcztery, jako piętnastolateksiedem. Nigdy jeszcze go nie ukarano, nikt nie przypominał sobie, żeby coś kiedykolwiek zrobił źle. Z posłem angielskim rozmawiał o polityce handlowej, z francuskim o groźbie zamieszek. Pewnego dnia uwięził młodszego brata w szafie w rzadko odwiedzanym pokoju. Kiedy służący nazajutrz znalazł tam półprzytomnego chłopca, ten twierdził, że sam się zamknął na klucz; wiedział, że nikt by nie uwierzył w prawdę. Innego razu młodszy z braci odkrył w jedzeniu biały proszek. Dostatecznie znał się na chemii, żeby rozpoznać trutkę na szczury. Drżącymi rękami odsunął talerz. Z drugiej strony stołu popatrzyły z uznaniem oczy starszego, jasne i nieprzeniknione.

Nikt nie mógł zaprzeczyć, że w pałacyku straszy. Nic efektownego, zwykłe kroki w pustych korytarzach, dziecięcy płacz niewiadomego pochodzenia, a czasem duch pewnego pana terkotliwym głosem prosił, żeby od niego kupić sznurowadła, magnetyczną zabawkę albo szklankę lemoniady. Większy lęk niż same duchy budziły jednak opowieści o nichKunth dawał obu chłopcom do czytania książki opisujące mnichów i otwarte groby, ręce wysunięte z czeluści, eliksiry warzone w podziemnym świecie i seanse, podczas których umarli przemawiali do widzów zdrętwiałych z przerażenia. Groza taka dopiero stawała się modna, więc nie istniały jeszcze sposoby, które by na nią pomogły. Kunth jednak tłumaczył, że to dobrze, zetknięcie z mrokiem jest częścią dojrzewania; z mężczyzny, który nie zaznał lęku metafizycznego, nigdy nie wyrośnie Niemiec. Pewnego razu natrafili na opowieść o szalonym Aguirrem, który, nie dochowując wierności swojemu królowi, mianował się cesarzem. On i jego ludzie przeżyli koszmar nad koszmary, płynąc Orinoko, gdzie na brzegach poszycie rosło tak gęste, że nie dawało zejść na ląd. Ptaki wrzeszczały językami wymarłych plemion, a kto spojrzał w niebo, widział lustrzane odbicia miast; ich architektura świadczyła, że nie były budowane ludzką ręką. Nadal brakowało wiarygodnej mapy tych okolic i nikt z badaczy nie chciał się w nie zapuścić.

A ja owszem! Młodszy z braci powiedział, że tam popłynie.

Na pewno, odparł starszy.

Poważnie!

Ależ jasne, odpowiedział starszy i zawołał służącego, żeby zaświadczyć datę i godzinę, bo pewnego dnia nie pożałują, że utrwalili tę chwilę na piśmie.

Fizyki i filozofii uczył ich Markus Herz, ulubiony uczeń Immanuela Kanta i mąż słynącej urodą Henrietty. Wlewał do szklanego naczynia dwie substancje i ciecz po chwili raptownie zmieniała barwę. Z próbówki wypuszczał strumień wodoru, przybliżał do jej wylotu płomień, a on z radosnym dźwiękiem strzelał wzwyż. Pół grama, a płomień na dwanaście centymetrów[1], mówił Herz; ilekroć rzeczy budzą strach, warto je zmierzyć.

Raz na tydzień w salonie Henrietty spotykali się ludzie wykształceni, którzy rozmawiali o Bogu i uczuciach, popłakiwali, pisywali do siebie, a określali się jako Związek Cnoty. Nikt nie pamiętał, komu taka nazwa przyszła do głowy. Treść rozmów członkowie Związku zatajali przed osobami postronnymi, mieli natomiast obowiązek informowania siebie nawzajem wyczerpująco i szczerze, co komu w duszy grało. Komu nie grało, musiał coś wymyślić. Dwaj bracia byli w salonie najmłodsi. Kunth mówił, że to wszystko potrzebne, nie wolno im opuścić ani jednego spotkania, chodzi o kształcenie uczuć. Wprost zachęcał ich, żeby korespondowali z Henriettą, bo zaniedbanie formacji sentymentalnej we wczesnym okresie życia może potem przynieść opłakane skutki. Oczywiście wszystkie te listy najpierw sam dostawał do przejrzenia. Zgodnie z oczekiwaniem lepsze pisał starszy brat.

Henrietta uprzejmie im odpowiadała niepewnym, dziecinnym pismem. Sama miała dopiero dziewiętnaście lat. Bez czytania odesłała z powrotem podarunek młodszego z braci, książkę La Mettriego Człowiek-maszyna, pisząc, że to dzieło na indeksie, odrażający pamflet, i że nie potrafi do tego nawet zajrzeć.

Szkoda, powiedział młodszy brat do starszego. Ciekawa książka. Autor z całą powagą twierdzi, że człowiek to maszyna, automatycznie działający układ sprężyn i kółek o niebywale kunsztownej budowie.

I że nie ma duszy, odpowiedział starszy. Szli przez pałacowy park, na bezlistnych drzewach leżał warstewką śnieg.

Owszem. Ma duszę, sprzeciwił się młodszy. Ma przeczucia i poetyczny zmysł do rzeczy odległych i pięknych. Ale nawet dusza jest tylko częścią mechanizmu, chociaż najbardziej złożoną. I teraz pytanie, czy to się rozmija z prawdą.

Czyżby wszyscy byli maszynami?

Może nie wszyscy, odparł w zamyśleniu młodszy. Ale my tak.

Staw był zamarznięty, przedwieczorny półmrok barwił śnieg i sople na niebiesko. Starszy brat powiedział, że jest pewien kłopot. Wszyscy się martwią młodszym. Ta jego małomówność, skrytość, słabe postępy w nauce. Od obu braci zależą losy wielkiego eksperymentu, ani jeden, ani drugi nie ma prawa sobie folgować. Zawahał się chwilę. A poza tym lód na stawie trzyma.

Naprawdę?

Ależ tak.

Młodszy skinął głową, nabrał powietrza i stanął na tafli. Zastanawiał się, czy nie wyrecytować ody Klopstocka o łyżwiarzu i głębinach. Szeroko wymachując ramionami, posunął się ku środkowi stawu. Kręcił pirueta na oczach brata, który lekko przechylony w tył stał na brzegu.

Nagle zapadła cisza. Przestał cokolwiek widzieć, a z zimna omal nie postradał zmysłów. Dopiero wtedy zrozumiał, że jest pod wodą. Wierzgał. Głową trzasnął o coś twardego, to był lód. Futrzana czapka dokądś poszybowała, włosy się podniosły, stopy uderzyły o dno. Oczy przywykły już do ciemności. Przez chwilę widział zastygły krajobrazdrżące źdźbła, nad nimi rośliny przezroczyste jak woal, samotna ryba, dopiero co tutaj, a już nigdzie, jak urojenie. Pływackimi ruchami wzbił się i znowu trzasnął o lód. Uświadomił sobie, że zostały mu sekundy życia. Szukał rękami po omacku, i właśnie wtedy, kiedy mu do reszty brakło powietrza, zobaczył nad głową ciemną plamę, tamten otwór; wyrwał się na wierzch, zrobił wdech, wydech, pluł, ostre krawędzie lodu kaleczyły mu dłonie; dźwignął się, przewrócił na plecy i się wydobył; leżał chwilę, dysząc i szlochając. Obrócił się na brzuch i poczołgał do brzegu. Brat stał jak przedtem, lekko przechylony, z rękami w kieszeniach, z czapk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin