Parsons Julie - Ty jeszcze nie wiesz.doc

(1534 KB) Pobierz
JULIE PARSONS





 

 

 

JULIE PARSONS

TY JESZCZE NIE WIESZ

Z angielskiego przełożyła

    Anna Dobrzańska-Gadowska

    Świat Książki


Tytuł oryginału

                                       BAGER TO PLEASE

Projekt graficzny serii

Małgorzata Karkowska

Projekt okładki

Alina Seroczyńska

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

                                        Elżbieta Kowalczyk

Redakcja techniczna

Lidia Lamparska

Korekta

Jacek Ring

Tadeusz Mahrburg

Copyright © Julie Parsons 2000 right © for the Polish               translation by Anna Dobrzańska-Gadowska, 2002

Świat Książki

Warszawa 2004

Bertelsmann Media Sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie Kolonel

Druk i oprawa Zakłady Graficzne im. KEN, Bydgoszcz

ISBN 83-7311-754-7 Nr 3897


Dla Johna, na zawsze


POCZĄTEK


P

amiętała, jak po raz pierwszy zobaczyła więzienie. Przez siatkę, osłaniającą okna policyjnego wozu, w którym przy­wieziono ją prosto z sądu zaraz po rozprawie. Była zima. Późne popołudnie, właściwie wczesny wieczór. Godzina szczy­tu w Dublinie. Zapadła ciemność, w każdym razie powinno było być ciemno, ale gęsto ustawione latarnie zalewały asfal­towy podjazd białym światłem. Półciężarówka zatrzymała się przed bramą i wtedy zobaczyła wysoki krzyż oraz kamień nagrobny, sterczący z rudoczarnej trawy.

-              Co to jest? - zapytała strażniczkę.

Wysoka, dobrze zbudowana kobieta wzruszyła ramionami.

-               Pomnik. Pomnik Kevina Barry'ego.

-               Kogo? - Usiłowała przypomnieć sobie to nazwisko. -Kogo?

-               Kevina Barry'ego, bohatera wojny o niepodległość. Został tu powieszony, razem z wieloma innymi. Na murze.

Spróbowała wstać, żeby lepiej przyjrzeć się pomnikowi, ale strażniczka pociągnęła za łączący ich przeguby łańcuch.

-              Gdzie się wybierasz, co? Siadaj i zachowuj się.

Po wnętrzu wozu przebiegł pogardliwy śmieszek. Spojrzała na nie, na te wszystkie kobiety, które przyjechały tu z sądu razem z nią. Usiłowała trzymać się od nich z daleka, zachować pewien dystans między swoim najlepszym czarnym kostiumem a ich dresami i adidasami, starała się nie wdychać dymu z tkwiących w kącikach ich ust papierosów, które przytrzymy­wały wytatuowanymi palcami. Niestety, w policyjnej półciężarówce było to zupełnie niemożliwe, nie mogła odgrodzić od nich ani siebie samej, ani swojej hańby.

9


Po chwili samochód znowu ruszył, przejechał przez wysoką metalową bramę, minął potężny budynek z szarego kamienia, trochę podobny do kościoła, szereg aluminiowych toalet i zwol­nił na krótkiej drodze, prowadzącej do otaczającej wejście metalowej klatki. Wracając myślami do tamtych chwil, uświa­domiła sobie, że zdumiewająco szybko przywykła do metalu, który był dosłownie wszędzie. Stal. Niezwykle użyteczna mie­szanka żelaza i węgla, której dzięki odpowiedniej obróbce i hartowaniu można nadać różne stopnie twardości - taka definicja stali znajdowała się w jednym z jej podręczników architektonicznych. Odporna na rdzewienie. Piękna, zwłaszcza w połączeniu ze szkłem. Właśnie w taki sposób posługiwali się stalą mistrzowie: Le Corbusier i Frank Lloyd Wright, najwspanialsi architekci, jakich zna historia. Obaj tworzyli ze stali i szkła pałace pełne światła i przestrzeni. Tu, w więzieniu, stal była brzydka i ponura. Nie nadawała się na nic innego poza bronią - narzędziami ataku i obrony. Interesujące było także to, jak przystosowała się do wszystkich tych twardych powierzchni. Do posadzki z dużych płyt, krat na ścianach, krzeseł o niewygodnych, prostych oparciach, do grubych na sześć centymetrów drewnianych drzwi z zamkami i judaszami. Nawet dziwne tworzywo, którym wyłożono izolatkę, było twarde jak kamień. Przypominało skamieniałą gumę. Zamknię­to ją tam na pierwszą noc, nie zostawiając nic, czym mogłaby wyrządzić krzywdę sobie lub komuś innemu. Zabrano też wszystkie jej rzeczy. Dostała strój więźniarki - czysty bius­tonosz i przydział majtek, jakby rzeczywiście miały być jej potrzebne. Dres, jakby kiedykolwiek nosiła coś takiego. Ko­szulę nocną i szlafrok, zupełnie jakby nie miała własnych, czekających na nią na jej własnym łóżku w jej własnym domu, tam, gdzie miała nadzieję wrócić zaraz po zakończeniu roz­prawy.

Nie wątpiła, że tej nocy ułoży się do snu we własnym łóżku. Więcej, była tego pewna. Pewna, że przysięgli jej uwie­rzą, uwierzą, że nie zrobiła tego, o co oskarżył ją prokurator. Że nie chwyciła pistoletu i nie strzeliła do niego, najpierw

10


w prawe udo, rozrywając tętnicę, z której krew trysnęła stru­mieniem na podłogę, a potem, kiedy krzycząc, upadł na ziemię, w podbrzusze, masakrując jego genitalia i zalewając swoje ubranie prysznicem gorącej krwi. I rzeczywiście, niektórzy przysięgli, dokładnie dwoje, uwierzyli jej, nie oskarżeniu. Jedna z kobiet, blada, starsza od Rachel, szlochała, gdy prze­wodniczący składu ławy przysięgłych wstał i odczytał wer­dykt.

-              Jak brzmi wasz werdykt, sędziowie przysięgli, w sprawie oskarżonej Rachel Kathleen Beckett? Uznaliście ją za winną czy niewinną morderstwa Martina Anthony'ego Becketta?

-              Uznaliśmy ją za winną, Wysoki Sądzie, większością gło­sów w stosunku dziesięć do dwóch.

A jak brzmiał ostateczny wyrok?

Sędzia o czerwonej twarzy i obwisłych policzkach pochylił się nad stołem.

-              Wobec tego, że ława przysięgłych uznała oskarżoną za
winną popełnienia morderstwa, nie pozostaje mi nic innego,
jak skazać ją na przewidziane kodeksem karnym dożywotnie
pozbawienie wolności. I taki właśnie wyrok wydaję w sprawie
Rachel Kathleen Beckett.

Życie czy śmierć? Co zaczęło się, a co skończyło w tamto zimne, listopadowe popołudnie dwanaście lat temu? Rachel nadal nie potrafiła tego określić.

Formularz P30, tak nazywał się sztywny kawałek tektury, przymocowany do zewnętrznej strony drzwi jej celi. Wszystkie więźniarki je miały. Wypisywano na nim numer więźniarki, nazwisko i wyznanie, datę skazania i wyrok, a także warunki ewentualnego zwolnienia i jego najwcześniejszą możliwą datę. Ta data - dzień, miesiąc i rok - zawsze ujęta była w narysowany grubą kreską kwadrat. Na formularzach kobiet skazanych na dożywocie, tak jak Rachel, nie było daty zwolnienia. Pierwszego dnia stanęła przed drzwiami, spojrzała na tę kartkę sztywnego papieru, wyrwała ją z otworu, w który była wsunięta, podarła na drobne kawałeczki i wepchnęła do kieszeni spodni. Za swoimi

11


plecami słyszała śmiechy, drwiny i obelżywe okrzyki, a potem wrzask strażniczki, z którą była skuta podczas podróży z sądu.

-              Co ty wyprawiasz?! Co ty sobie wyobrażasz, Beckett?!
Kobieta podbiegła do Rachel, chwyciła ją za ramię i pchnęła

do swojego biura. Tam wyciągnęła strzępy formularza z kie­szeni dżinsów Rachel i wysypała je na biurko.

-              Wydaje ci się, że jesteś lepsza od innych, co? Że jesteś
jakąś cholerną królewną i możesz robić, co ci się podoba?
Zastanów się dobrze, zanim znowu zniszczysz rzecz będącą
własnością instytucji karnej! A teraz sklej to! Do roboty!

Wręczyła Rachel taśmę klejącą i trzymała ją w ciasnym, dusznym biurze tak długo, aż dokładnie skleiła podarty for­mularz. Potem wyprowadziła ją na korytarz. Kobiety stały po obu stronach, krzycząc i głośno drwiąc z Rachel, gdy wcho­dziła na pierwsze piętro, do swojej celi. Rachel sama umieściła formularz na poprzednim miejscu i z wbitym w podłogę wzro­kiem wysłuchała tego, co miała jej do powiedzenia strażniczka Macken. Jej krótkie kazanie słyszały także inne więźniarki, ponieważ Macken mówiła głośno i dobitnie.

-              Lepiej zacznij korzystać ze swojej inteligencji i wykształ­cenia, Beckett, żeby się dowiedzieć, jak nas zadowolić. Jeżeli
się nie postarasz mnie zadowolić, Beckett, to twoje dożywocie
będzie ciągnęło się dłużej niż sądzisz. Słyszysz mnie? Czy
wyrażam się dość jasno?

Macken popchnęła Rachel do wnętrza celi i stanęła na progu.

-              Zabawna sprawa z tym czasem, co? - dodała. - Dla ciebie
czas stoi teraz w miejscu, wskazówki zegara w ogóle się nie
poruszają. I ani drgną, dopóki nie zmienisz podejścia do życia.
Słyszysz mnie, Beckett? Mówię wystarczająco głośno i wyraźnie?

Miała rację. Suka Macken rzadko się myliła. Pierwszy dzień i noc w więzieniu ciągnęły się bez końca, podobnie jak pierw­szy tydzień, miesiąc i rok. Rachel miała wrażenie, że od Bożego Narodzenia, Nowego Roku, Wielkanocy dzieli ją nie­skończoność. Czas mijał tak wolno, że o mało nie zapomniała o urodzinach swojej córki, Amy. I o rocznicy śmierci Martina.

12


O tych dniach, kiedy jedynym jej pragnieniem było siedzieć w celi, z twarzą odwróconą do ściany, i płakać. Bo tęskniła za Martinem i kochała go. Bo straciła go, a wraz z nim całe swoje życie.

Nie zapamiętała zbyt wiele z tego roku ani z następnego. Upływ czasu nie miał teraz dla niej żadnego znaczenia. Liczył się tylko nastrój, atmosfera, przypływ i odpływ uczuć. Często się zastanawiała, jak to się dzieje, że fale napięcia przemiesz­czają się po piętrach, osiągając kulminację w różnych punktach. Obserwowała, jak grupki kobiet zbierają się pod celami, w od­ległym rogu boiska, w znajdującej się w piwnicy pralni lub w pobliżu kabin prysznicowych. Odwracały się w jej stronę, kiedy przechodziła, czasami śmiały się i żartowały, a na ich twarzach malowała się wesołość, aż przerażająca w swym nadmiarze. Kiedy indziej stały w milczeniu, spięte i gotowe w każdej chwili rzucić się na nią z pięściami. I z igłami, chociaż dla większości igły były zbyt cenne, aby marnować je dla jakiejś obcej. Obcej? Już nie. Nie teraz, gdy każdą noc spędzała za zamkniętymi drzwiami, gdy każdego ranka budził ją zgrzyt klucza w zamku. Kiedy w ciemności leżała na pryczy, miała wrażenie, że jest kawałkiem drewna, unoszącym się na falach gdzieś na środku oceanu, i prawie czuła falowanie rozkołysanego Atlantyku. Słyszała szum wody pod kilem, czuła powiew wiatru na twarzy i nagły trzepot w żołądku, zwiastują­cy zbyt mocne przechylenie łodzi na jedną burtę. Zdawało jej się, że zaraz wypadnie i zanurzy się w białą pianę, a potem zieloną i wreszcie zupełnie czarną wodę, w głębię, z której nie ma ucieczki. Nie ma ucieczki. Teraz już nie. Nie dla niej.

Świat Na Zewnątrz... Jaki był teraz, jaki mógł być po wszystkich tych latach, spędzonych Wewnątrz? Pamiętała, jak na początku zawsze próbowała znaleźć się możliwie bli­sko strażniczek, aby poczuć zapach świeżości, który codzien­nie tu ze sobą wnosiły. Czasami pytała, jak jest Na Zewnątrz, za grubymi kamiennymi murami, które nie przepuszczają nawet najjaśniejszych kolorów. Czy pada? Czy świeci słońce?

13


Z jakiego kierunku wieje wiatr? W pierwszych tygodniach lata chciała wiedzieć, czy rano trawę pokrywa gruba warstwa rosy, a w środku zimy wypatrywała, czy przed wyruszeniem w drogę do pracy musiały zdrapywać szron z szyb swoich samochodów. Początkowo wzruszały ramionami, pełne pode­jrzeń co do jej motywów, lecz z czasem większość zmiękła i zrozumiała, że zależy jej tylko na obrazach, które jej wyob­raźnia będzie mogła wykorzystać i przetworzyć.

Tak, większość zmiękła, a niektóre nawet ją polubiły. Była inna, nie taka jak pozostałe. Te po kilku miesiącach wychodziły na wolność, i wkrótce znowu wracały. Więzienie było dla nich swoistym schronieniem, ucieczką od niebezpiecznego życia ulicy, szansą, żeby odpocząć, wyspać się i najeść, może przez kilka miesięcy pochodzić do szkoły, odzyskać chociaż odrobinę dzieciństwa, jakiego przeważnie zostały pozbawione.

Tak więc niektóre strażniczki rozmawiały o niej między sobą i zastanawiały się, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Pozo­stałe, zwłaszcza te stojące wyżej w hierarchii, nie pochwalały tego rodzaju zainteresowania. Wysoka, mocno zbudowana kobieta, która eskortowała Rachel w drodze do więzienia, Macken, wyjaśniła koleżankom, w czym rzecz.

- Jesteście w błędzie, jeżeli sądzicie, że którakolwiek z nich jest taka jak my. Nie. One są inne. Myślą w inny sposób, inaczej się zachowują. Żadna z nas nigdy nie skończy w wię­zieniu. Nie próbujcie myśleć, że...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin