Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 03 - Trujący lek.doc

(947 KB) Pobierz

ELLIS PETERS

TRUJĄCY LEK

Kroniki brata Cadfaela vol. III

Tłumaczyła Irena Doleżal-Nowicka



Tytut oryginału Monk's-Hood


 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Tego właśnie ranka, na początku grudnia roku 1138, brat Cadfael przyszedł na kapitułę w bardzo dobrym nastroju, pełen wyrozumiałości nawet dla tępego lektora, brata Franciszka, i ewentualnych nudnych prawniczych dywagacji brata Benedy­kta, zakrystianina. Ludzie bywają różni: słabi, omylni, i trzeba okazywać im wyrozumiałość. Rok tak burzliwy w początkowych miesiącach, kiedy miasto przeżyło oblężenie, rzeź i rozłam na dwie frakcje, zbliżał się do końca w spokoju i względnym dostat­ku. Fala wojny domowej, toczącej się między królem Stefanem i zwolennikami cesarzowej Maud, cofnęła się aż pod południowo -zachodnią granicę, zostawiając Shrewsbury powoli leczące rany, które odniosło dlatego, że poparło słabszą stronę i musiało zapłacić za to krwawą cenę. Ale, mimo tak nie sprzyjających dla rolnictwa warunków, pod koniec lata zebrano obfite plony, sto­doły były pełne, młyny pracowały, stada bydła i owiec pasły się na ciągle jeszcze zielonych i soczystych łąkach, pogoda zaś zdumiewała łagodnością i tylko wczesnym rankiem pojawiał się lekki szron. Nikt, jak dotąd, nie trząsł się z zimna, nikt nie był głodny. Wiadomo było, że nie potrwa to długo, ale każdy dzień przyjmowano jako Boże błogosławieństwo.

A w małym królestwie Cadfaela zbiory też były duże i uroz­maicone: pod całym belkowaniem jego chaty wisiały lniane woreczki z suszonymi ziołami, napełnione winem gąsiory stały na ziemi w karnych szeregach, półki uginały się pod butelkami i słoikami medykamentów, przygotowanych na wszelkie zimowe dolegliwości — od zaziębienia i bólów w stawach, po kaszel i szmery w płucach. Świat wyglądał teraz znacznie lepiej niż na wiosnę, a każde zakończenie lepsze niż początek zawsze budzi nadzieję na pomyślną przyszłość.

Tak więc brat Cadfael w dobrym nastroju udał się na swoje ulubione miejsce za jedną z kolumn w ciemnym kącie kapitularza i na poły sennie przyglądał się, jak jego współbracia kolejno wchodzą i zajmują miejsca: opat Heribert, stary, łagodny i bo-jaźliwy, wyczerpany burzliwym rokiem, zmierzającym wreszcie do końca; przeor Robert Pennant, bardzo wysoki, przypominają­cy patrycjusza, o twarzy jak wyrzeźbionej z kości słoniowej, srebrzystych włosach i brwiach, jak zawsze wyprostowany, im­ponujący, jak gdyby już nosił mitrę, o której tak marzył. Ani stary, ani kruchy, był po prostu jakby bez wieku, a liczył sobie pięć­dziesiąt jeden lat i w każdym calu wyglądał jak patriarcha nazna­czony długim świętym życiem; tak samo wyglądał dziesięć lat temu i zapewne nie zmieni się w ciągu następnych dwudziestu lat. Tuż za nim dreptał pokornie brat Hieronim, jego skryba, niby lustro wiernie odbijający zły lub dobry nastrój Roberta. Za nimi szli wszyscy inni zakonnicy: zastępca przeora, zakrystian, szpitalnik, jałmużnik, opiekun ołtarza Matki Boskiej, piwniczy, prze­wodnik chóru i mistrz nowicjatu. Spokojnie i z namaszczeniem przygotowywali się do jeszcze jednego codziennego obowiązku.

Młodszy brat Franciszek, który cierpiał na silny katar i kiep­sko znał łacinę, wynudził wszystkich, czytając długi spis świę­tych i męczenników, których należało wspomnieć w modlitwach podczas następnych dni, i wydukał pobożny komentarz na temat zasług świętego Andrzeja Apostoła, którego dzień właśnie ob­chodzono. Po nim zabrał głos brat Benedykt, zakrystian, i stwier­dził, że on, jako odpowiedzialny za utrzymanie kościoła i jego otoczenia, powinien mieć głos decydujący w sprawie rozdziału pieniędzy przeznaczonych na ten cel i dostarczać świece na ołtarz w kaplicy Matki Boskiej, którą opiekował się brat Maurycy. Przewodnik chóru powiadomił o nowym opracowaniu muzycz­nym Sanctus, które ofiarował kompozytor, ale słaby entuzjazm, z jakim przyjął on tak hojny dar, świadczył o tym, że nie był dobrego mniemania o walorach tego utworu, tak więc nie nale­żało się spodziewać, że będzie często wykonywany. Brat Paweł, mistrz nowicjatu, złożył skargę na jednego ze swych uczniów, podejrzanego o płochość przekraczającą dozwolone granice dla młodości i braku doświadczenia, słyszano bowiem, że kiedy w krużgankach zajęty był przepisywaniem modlitwy świętego Augustyna, śpiewał świecką gorszącą piosenkę, jakoby skargę chrześcijańskiego pielgrzyma, uwięzionego przez Saracenów, szukającego pociechy w tym, że tulił do piersi koszulę daną mu przy pożegnaniu przez ukochaną.

W tym momencie brat Cadfael ocknął się z drzemki, gdyż rozpoznał i przypomniał sobie ową piękną i wzruszającą pieśń. Brał udział w tej wyprawie krzyżowej, znał kraj, Saracenów, mdłe światło lub ciemność takiego lochu więziennego i rozpacz­liwą tęsknotę. Zobaczył, jak brat Hieronim nabożnie zamyka oczy, gdyż wielką odrazą przejęła go już sama myśl o tak osobis­tej części kobiecej bielizny. Może dlatego, że nigdy nie mógł jej dotknąć, pomyślał Cadfael, nadal życzliwie nastawiony do wszystkich. Wielu starych braci, całe życie zachowujących czys­tość, dla których połowa stworzenia była zamkniętą, zakazaną księgą, wyraziło swe oburzenie. Cadfael, na ogół bierny uczest­nik kapituły, uczynił wielki wysiłek i spytał łagodnie, co ów młodzieniec miał na swą obronę.

Odparł — rzekł brat Paweł szczerze — że nauczył się tej pieśni od swego dziadka, który walczył o zwycięstwo Krzyża podczas zdobywania Jerozolimy, i że jego zdaniem melodia jest tak piękna, że uważał ją za świętą. Śpiewał ją pielgrzym, nie będący zakonnikiem ani żołnierzem, lecz zwykłym pokornym człowiekiem, który odbył tę długą wyprawę powodowany miłością.

Była to miłość prawdziwa i uświęcona — stwierdził brat Cadfael, używając słów nie całkiem właściwych dla owego słow­nictwa, ponieważ uważał miłość za moc uświęcającą, która nie wymaga usprawiedliwienia. — Czy jest coś w słowach tej pieśni, co świadczyłoby, że kobieta, którą zostawił, nie była jego żoną? O ile pamiętam, nic takiego tam nie ma. A muzyka godna jest uwagi. Z pewnością nie jest zadaniem naszego zgromadzenia potępianie sakramentu małżeństwa, jest bowiem wielu, którzy nie mają powołania do celibatu. Moim zdaniem ten młodzieniec nie popełnił nic zdrożnego. A gdyby tak brat przewodnik chóru sprawdził, jaki on ma głos? Może dobry. Zwykle ci, którzy śpiewają podczas pracy, czują potrzebę, by wykorzystać otrzy­many od Boga talent.

Przewodnik chóru, poszukujący wciąż solistów, których mógł­by odpowiednio przyuczyć, oświadczył, że posłucha śpiewu tego nowicjusza. Przeor Robert ściągnął surowo brwi i zmarszczył swój patrycjuszowski nos; gdyby to od niego zależało, lekkomy­ślnemu młodzieńcowi wymierzono by surową pokutę. Jednak mistrz nowicjatu nie był wielkim entuzjastą stosowania nadmier­nej dyscypliny i z wyraźną ulgą przyjął tego rodzaju dobrą radę dla swego wychowanka.

              Jest on chętny i poważny, proszę ojca opata, dopiero od niedawna tu przebywa. Łatwo jest zapomnieć się w chwilach wielkiego skupienia, a on przepisuje księgi z wielkim oddaniem i starannością.

Niefortunny śpiewak otrzymał lekką pokutę, po której z pew­nością nie będą go boleć kolana. Opat Heribert, na ogół łagodny i wyrozumiały, tego ranka zdawał się bardziej niż zwykle po­grążony w myślach i roztargniony. Rozpatrzyli już wszystkie codzienne sprawy. Wreszcie opat wstał, najwidoczniej chcąc zakończyć kapitułę.

              Jest jeszcze kilka dokumentów, które trzeba opatrzyć pieczęciami — powiedział brat Mateusz, szafarz, w pośpiechu szeleszcząc pergaminami, gdyż miał wrażenie, że opat błądzi myślami gdzie indziej i zapomniał o tym obowiązku. — Mamy sprawę farmy lennej w Hales i darowizny dokonanej przez Wal­tera Aylwina, jak również ugody dotyczącej udzielenia stałej gościny Gerwazemu Bonelowi i jego żonie, którym chcemy przekazać pierwszy dom za stawem przy młynie. Pan Bonel chciałby się przeprowadzić tam jak najszybciej, jeszcze przed Bożym Narodzeniem...

— Tak, tak, nie zapomniałem o tym — odparł opat Heribert, niepozorny, zrezygnowany, ale pełen godności, stojąc przed nimi z jakimś zwojem pergaminu, który trzymał w obu dłoniach. — Jest coś, co muszę oznajmić wam wszystkim. Tych ważnych dokumentów nie można dziś opatrzyć pieczęciami z istotnej przyczyny. Nie należy to teraz do moich kompetencji i nie mam obecnie prawa podpisywać jakiejkolwiek ugody dla tej społecz­ności zakonnej. Otrzymałem wczoraj polecenie z Westminsteru, z dworu królewskiego. Wszyscy wiecie, że papież Innocenty uznał prawa króla Stefana do tronu naszego królestwa i dla jego poparcia wysłał mającego wszelkie pełnomocnictwa legata, kar­dynała Alberica, biskupa Ostii. Kardynał ten zamierza zwołać specjalną naradę w Londynie, żeby zreformować Kościół, a ja mam w niej wziąć udział z racji mojej zwierzchności nad tym klasztorem jako opat. Z przedstawionych warunków jasno wyni­ka — mówił Heribert ze smutkiem — że moje uprawnienia są obecnie w gestii legata. Przeżyliśmy bardzo niespokojny rok, znajdując się między dwoma pretendentami do tronu naszego kraju. Nie jest żadną tajemnicą i wyznaję to szczerze, iż Jego Łaskawość, podczas swego tu pobytu latem, nie darzył mnie zbytnią życzliwością, ponieważ w tym całym ówczesnym pomie­szaniu niezbyt wyraźnie widziałem swoją drogę i z pewnym ociąganiem przyjąłem jego zwierzchnictwo. Dlatego jestem za­wieszony w funkcji opata, dopóki tej sprawy nie rozważy rada pod przewodnictwem legata papieskiego. Nie mogę więc za­twierdzać żadnych dokumentów ani porozumień w imieniu na­szego zgromadzenia. Wszystko, co teraz wymaga rozstrzygnię­cia, nadal musi pozostać nie załatwione aż do mianowania opata. Nie mogę wkraczać w kompetencje być może kogoś innego.

Powiedział to, co miał do powiedzenia, zajął miejsce w swym fotelu i spokojnie złożył dłonie, podczas gdy szmer zaskoczenia stopniowo przekształcił się w głośne jak w ulu brzęczenie. Przeor Robert, tak samo zdumiony jak pozostali, lecz całkowicie opano­wany, wewnętrznie promieniał, wyciągnąwszy oczywisty wnio­sek, a brat Hieronim, szybki w interpretowaniu wszelkich sygnałów zwiastujących istotne zmiany, też się ucieszył, choć na twarzy jego malowało się współczucie i żal. Obaj nie mieli konkretnych zarzutów przeciw Heribertowi, po prostu nadal pia­stował stanowisko, na które ci niecierpliwi podlegli mu bracia patrzyli pożądliwym okiem. Z pewnością to miły stary człowiek, jednak nie nadąża za epoką, w jakiej przyszło mu żyć, a przy tym jest nazbyt powolny. Podobnie władca, który żyje zbyt długo, po prostu kusi, by go zamordowano. Jednak pozostali, przerażeni jak spłoszone kury, zaczęli wołać:

Przecież król na pewno zatwierdzi ponownie ojca opata!

Och, ojcze, czy ojciec musi udać się na tę naradę?

Zostaniemy jak owczarnia bez pasterza!

Przeor Robert, który uważał, że w razie potrzeby idealnie potrafi sam pokierować trzódką św. Piotra, skwitował tę ostatnią skargę krótkim bazyliszkowym spojrzeniem, jednak i on wyszep­tał kilka słów będących wyrazem żalu i zdumienia.

              Złożone śluby zobowiązują mnie do posłuszeństwa wo­bec Kościoła — powiedział z wielką powagą opat Heribert. —Jako lojalny syn Kościoła muszę być posłuszny temu wezwaniu.
Jeśli spodoba się Kościołowi zatwierdzić mnie na tym stanowi­sku, wrócę tu, by podjąć moje zwykłe obowiązki. Jeśli ktoś inny zostanie wyznaczony na moje miejsce, też wrócę do was, jeśli będę mieć na to zezwolenie, i spędzę tu resztę mego życia jako pokorny brat w tym zgromadzeniu, pod władzą nowego zwierzchnika.

Cadfael miał wrażenie, że w tym momencie po twarzy Rober­ta przemknął uśmiech zadowolenia. Wcale nie zmartwiłby się tym, gdyby dawny przełożony wreszcie znalazł się pod jego rządami.

              Tak więc — ciągnął opat Heribert z pokorą — nie mogę korzystać ze swych praw jako opat, do czasu gdy cała sprawa nie zostanie załatwiona, dlatego te umowy muszą pozostać w zawiesze­niu, dopóki nie wrócę ja albo ktoś inny mianowany na moje miejsce nie zajmie się nimi. Czy któraś z nich jest szczególnie pilna?

Brat Mateusz zaskoczony nagłością tych nowin dłuższą chwi­lę szeleścił swymi pergaminami.

Nie ma powodu do pośpiechu w sprawie darowizny Ayl-wina; jest on starym przyjacielem naszego zgromadzenia i zacze­ka, jak długo będzie trzeba. Co do lennej farmy w Hales mamy czas do Zwiastowania Matki Boskiej w przyszłym roku, tak więc czasu jest dość. Tylko pan Bonel nalega, by kapituła jak najprę­dzej opatrzyła umowę pieczęciami. Czeka, żeby przenieść swoje ruchomości do tego domu.

Przypomnij mi, bracie, proszę, jakie są warunki umowy — powiedział opat. — Mam tyle innych spraw na głowie, że zapomniałem o tym, co już zostało ustalone.

Przekazuje nam całkowicie swój majątek Mallilie, wraz z kilkoma dzierżawcami, w zamian za budynek mieszkalny z przyległościami tu, na terenie opactwa — pierwszy dom po miejskiej stronie stawu przy młynie jest wolny i najbardziej odpowiedni dla jego domowników — oprócz tego będzie mieć zapewnione utrzy­manie do końca życia dla siebie, swej żony oraz dwojga słu­żących. Szczegóły są takie same jak zwykle w tego rodzaju umowach. Będą dostawali codziennie dwa bochenki chleba ta­kiego jak dla mnichów i jeden taki jak dla służby, dwa galony klasztornego piwa i jeden takiego jak dla służby, danie mięsne, takie jak mają pracownicy opactwa w dniach bez postu, i rybę w dniach postu z kuchni opata oraz dodatkowe przysmaki, kiedy są podawane. To wszystko ma być przynoszone przez ich służą­cego. Mają również dostawać danie mięsne albo rybne dla dwoj­ga służących. Pan Bonel ma także otrzymać raz w roku szatę, taką samą, jaką otrzymuje zwierzchnik świeckich pracowników w opactwie, a jego żona, jeśli będzie wolała, może zamiast tej szaty otrzymać dziesięć szylingów raz na rok na zakup odzienia wedle swego gustu. Wypłacane też będzie dziesięć szylingów rocznie na bieliznę, buty, opał oraz uprząż dla jednego konia. W razie śmierci jednego z małżonków, drugie zachowa własność domu i otrzymywać będzie połowę wyżej wymienionych na­leżności, z tym wyjątkiem, że gdyby to mąż zmarł, żona nie będzie miała miejsca w stajni dla konia. Takie oto są warunki umowy i zaraz po kapitule zamierzałem wezwać świadków, żeby ostatecznie uprawomocnić tę umowę. Sędzia nawet kazał czekać skrybie.

Mimo to obawiam się — powiedział ze smutkiem opat — że to również należy odłożyć. Niestety, moje uprawnienia są w zawieszeniu.

Dla pana Bonela będzie to wielki kłopot — powiedział zmartwiony brat szafarz. — Poczynili już wszelkie przygotowa­nia, żeby się tu przeprowadzić; spodziewają się, że uczynią to w ciągu najbliższych kilku dni. Wkrótce Boże Narodzenie, znaleźliby się w bardzo trudnej sytuacji.

Z pewnością można się zgodzić na przeprowadzkę — zabrał głos przeor Robert — choć trzeba zaczekać z uprawomoc­nieniem umowy. Żaden inny wyznaczony opat nie zechce obalić tego porozumienia.

Ponieważ było całkiem jasne, że to on sam spodziewał się objąć to stanowisko, a przy tym był w lepszych stosunkach z królem Stefanem niż jego obecny zwierzchnik, powiedział to z wielką pewnością siebie. Heribert z radością przyjął tę pro­pozycję.

Sądzę, że należy zezwolić na tę przeprowadzkę. Tak, bracie Mateuszu, rób, co trzeba, czekając na ostateczne załatwie­nie sprawy, co —jestem pewien — wkrótce nastąpi. Uspokój co do tego naszego gościa i zawiadom go, że może się wprowadzać wraz ze swymi domownikami. Powinien w spokoju i radości powitać tu święta Bożego Narodzenia. Czy jest jeszcze jakaś sprawa do załatwienia?

Nie ma, ojcze — odparł brat Mateusz i spytał troskliwie, przyciszonym głosem: — Kiedy ojciec musi wyruszyć w tę podróż'.'

Pojutrze. Jadę teraz wolno, więc spędzimy w drodze kilka dni. Oczywiście podczas mej nieobecności będzie tu wszystkim zarządzać przeor Robert.

Następnie opat Heribert wstał, z roztargnieniem podniósł rękę i udzielił zebranym błogosławieństwa, po czym wyszedł z kapi­tularza. Za nim przeor Robert, który be/, wątpienia poczuł się już zarządcą całego opactwa św. Piotra i Pawła w Shrewsbury aż po kres swego życia.

Bracia wychodzili w ponurej ciszy i zaczęli rozmawiać z oży­wieniem, choć cicho, dopiero kiedy rozproszyli się na wielkim dziedzińcu. Heribert, mianowany opatem przed jedenastu laty, był łagodnym przystępnym zwierzchnikiem, może nawet czasem zbyt wyrozumiałym. Nie chcieli żadnych zmian.

Ostatnie pół godziny przed sumą o dziesiątej Cadfael spędził samotnie w swej chacie w herbarium, doglądając kilku medy­kamentów, które właśnie warzył. Ta jego enklawa, obrośnięta starannie przystrzyżonymi żywopłotami, zaczęła powoli tracić barwy z powodu pierwszych, na razie umiarkowanych przymroz­ków; wszystkie liście stawały się brunatne, a najdelikatniejsze rośliny kryły się w głębi ciepłej ziemi. W powietrzu jednak nadal unosiły się aromatyczne zapachy, wspomnienie cudownych woni lata, a korzenna słodycz we wnętrzu chaty była radością dla zmysłów. Cadfael miał zwyczaj regularnie przebywać w tej sa­motni i rozmyślać. Tak przywykł do tej oszałamiającej, intensyw­nej woni, że prawie już nie zwracał na nią uwagi, ale w razie potrzeby potrafiłby rozróżnić każdy element, jaki się nań składał, i podać jego źr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin