ABY MSZA BYŁA ŚWIĘTSZA_aby wprowadzić zmiany soborowe.doc

(51 KB) Pobierz
Marek Przepiórka

3

 

Marek Przepiórka
ABY MSZA BYŁA "ŚWIĘTSZA"

 

Msza święta jest zawsze święta „jakkolwiek olbrzymia nie byłaby grzeszność celebrującego kapłana czy uczestników” gdyż jej świętość opiera się na Chrystusie, nie na człowieku. My, ludzie, możemy jedynie nadać blasku tej świętości, podobnie jak to czynimy ze złotem, które polerując, czynimy "złotszym". A zewnętrzna oprawa ma jakiś wpływ na sposób przeżywania Najświętszej Ofiary. Chciałbym, jako że Sobór nie tylko dał mi, świeckiemu, prawo, ale wręcz zobowiązał mnie do aktywnego uczestniczenia w życiu Kościoła, rzucić kilka uwag w tej materii.

Śpiewaj albo milcz

W czasach mojej młodości w Kościele głoszono hasło: "Kto śpiewa, dwa razy się modli". I rzeczywiście, wspólny, piękny, potężny śpiew unosi ludzkie dusze wprost na ekstatyczne wyżyny ducha, krzepi, jednoczy, wypełnia nadprzyrodzoną radością, co jest szczególnie odczuwalne podczas spotkań młodzieży z Papieżem. Ulegając arytmetyce religijnej, kontemplatywny mnich mógłby rzec: "Kto milczy, trzy razy się modli". Taka licytacja nie ma oczywiście większego sensu, gdyż potrzebujemy tak śpiewu, jak i ciszy. Ale wydaje mi się, zupełnie zbyteczne jest w moim Kościele zawodzenie. Naprawdę nie mogę zrozumieć, dlaczego panuje tak powszechny strach przed ciszą, i to zarówno po stronie duchownych, jak i świeckich. Na porannych Mszach w dni powszednie, nawet gdy jest garstka ludzi, celebrans rzadko dopuszcza do ciszy, zazwyczaj intonuje jakąś pieśń, no i w nawach rozlegają się nabożne pienia, podtrzymywane z uporem przez dwa, trzy starcze głosy, jakby bez tej oprawy dźwiękowej Eucharystia straciła na ważności. Bądź zimny albo gorący - przestrzega Apokalipsa. Śpiewaj pięknie albo pięknie milcz. Zaprawdę, ciche Msze mają tyle nazaretańskiego uroku!

Dotknąć brata?

Kościół to Ciało Chrystusa, w którym wszystkie członki, tak konsekrowane, jak i świeckie, tworzą organiczną jedność z Głową-Chrystusem. Aby tę jedność wyrazić w czytelnych znakach, podczas uroczystej liturgii Wielkiej Nocy płomień z zapalonego paschału, symbolizującego Chrystusa Zmartwychwstałego, rozpala świeczki (=dusze) najbliżej stojących wiernych, i przekazywany od jednego uczestnika do drugiego, ogarnia jednym światłem, jednym ogniem cały zgromadzony lud Boży. Podobnie jest podczas każdej Mszy świętej. Pokój Chrystusa poprzez osobę kapłana spływa w dół i dociera do wszystkich serc biorących udział w Ofierze. A odbywa się to w bardzo prostym i wymownym znaku: kapłan braterskim uściskiem rąk przekazuje to, co otrzymał "z góry", ministrantowi po swej prawej i lewej stronie, ci przenoszą dalej święty dar, który w ten sposób niesiony, od osoby do osoby, schodzi ze stopni ołtarza i "rozlewa" się w tłumie wiernych. Zwykle zresztą taki hierarchiczny porządek nie jest ściśle zachowywany - najczęściej celebrans nie zostaje na podwyższeniu, ale wraz ze swymi pomocnikami miesza się z ludem Bożym, wymieniając Chrystusowe pozdrowienie. Jedność, o którą Jezus z takim żarem prosił Ojca w przeddzień Męki, ucieleśnia się w tym pięknym znaku, znikają bariery między duchowieństwem a świeckimi, wszyscy w sposób widoczny stanowimy jedno, stanowimy Kościół. Pięknie, ale takie sceny można dojrzeć w Kościele francuskim, u nas natomiast, nad Wisłą, to, co najbardziej uderza chrześcijanina znad Sekwany, to właśnie przedział, jaki się wytwarza między hierarchią a wiernymi podczas znaku pokoju. Kapłan ze swoimi ministrantami na wysokości ołtarza jednoczą się w swoim geście, dotykowym, a wierni na dole zadowalają się bezdotykowym pozdrowieniem, nabożnie, niczym święte pajacyki, kiwając do siebie głowami. Ostatnio, co prawda, coraz częściej także świeccy, z pewnością pobudzeni Duchem, jednoczą się przez podanie sobie rąk, ale podział na duchownych i świeckich jest z reguły zachowany w znaku pokoju. Jak znieść tę barierę? Czy kapłan powinien zejść z ołtarza, czy też wierni szturmować stopnie?

O wyższości niedzielnej Mszy niedzielnej nad sobotnią Mszą niedzielną

Gdybym nie znał Kopernikowego odkrycia, to widząc słońce wstępujące z jednej strony horyzontu, a zachodzące na przeciwległej, sądziłbym, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, że obraca się ono dookoła Ziemi, w co też powszechnie wierzono przez stulecia. Gdybym nie znał soborowych idei, które przekazano mi na katechezach we wspólnocie neokatechumenalnej, sądziłbym, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, że Kościół dopuścił odprawianie niedzielnej Mszy już w sobotę wieczorem, aby ułatwić wiernym uczestnictwo w świętej Ofierze, podobnie jak ułatwił przyjmowanie komunii, znosząc surowy post eucharystyczny. Aby jednak pozostać w zgodzie z sumieniem, uważałbym, że nie mogę nadużywać tego udogodnienia i sobotę powinienem traktować tylko awaryjnie, gdy ważne powody uniemożliwiają mi pójście do kościoła w niedzielę. I tak się też powszechnie sądzi, słyszałem nawet kapłanów pouczających w ten sposób wiernych, słyszałem długie i żarliwe debaty prowadzone w katolickim radiu o wyższości niedzielnej Mszy niedzielnej nad sobotnią Mszą niedzielną. A przecież takie rozumowanie nie ma nic wspólnego z duchem Soboru. Kościół odprawia pierwszą niedzielną Eucharystię już w sobotę wieczorem (jak również nieszpory), aby powrócić do źródeł, do pra-Eucharystii, jaką była żydowska Pascha. I pierwsi chrześcijanie o tej właśnie porze zbierali się przy Stole Pańskim, czego ślad znajdujemy w Dziejach (20,7-13). Z tego tekstu wynika wyraźnie, że łamanie chleba rozpoczyna się wieczorem i trwało aż do świtania. Na Drodze Neokatechumenalnej, która w Kościele najmocniej chyba poszła z powiewem ducha soborowego, najbardziej uroczyste Eucharystie (np. Niedziela Zmartwychwstania) celebruje się również od soboty wieczorem aż do świtania, i ma to bardzo głęboki sens. Zauważmy zresztą, że rok liturgiczny nie pokrywa się ze świeckim, i także niedziela, Dzień Pański, rozpoczyna się już w sobotę od zmierzchu , a nie od północy, nawiązując w ten sposób do tradycji żydowskiej, do ustalonego przez Stwórcę porządku: I tak upłynął wieczór i poranek dzień pierwszy (Rdz 1,5). Również w zwykłym odczuciu szczególnie wtedy, gdy sobota jest dniem pracy sobotni wieczór stanowi wejście w święto, w weekend. I są to najprzyjemniejsze, najcenniejsze godziny z całego tygodnia, wykorzystywane zwykle na rozrywkę, kino, dyskotekę; Bogu ofiarowuje się następnie godzinę z często nudnego niedzielnego przedpołudnia. Inaczej jest we wspólnotach neokatechumenalnych, których członkowie gromadzą się w sobotni wieczór na uroczystej Eucharystii, trwającej zazwyczaj od godz. 20 do 22; rezygnując tym samym z wszelkich atrakcji, jakie oferuje im w tym czasie świat, z Panem wchodzą w niedzielę. I z tej perspektywy można by mówić o wyższości sobotniej Mszy niedzielnej nad niedzielną Mszą niedzielną, ale oczywiście taka licytacja nie ma najmniejszego sensu.

Odłączyć konfesjonał od ołtarza

Przed niejednym kościołem na tablicy informacyjnej można wyczytać: "Spowiedź podczas każdej mszy świętej", i mało kto widzi w tym coś niewłaściwego. Tylko nieliczni, nazbyt wścibscy, do jakich się pewnie zaliczam, gdy przekopią dokumenty, natrafią na instrukcję Świętej Kongregacji Obrzędów Eucharisticum mysterium z 1967 r., gdzie czytamy: Należy wpoić wiernym zwyczaj przystępowania do sakramentu pokuty nie podczas Mszy świętej, ale w ustalonych godzinach, aby udzielenie tego sakramentu odbywało się w spokoju i przynosiło prawdziwy pożytek, a oni sami nie byli pozbawieni możliwości uczestnictwa we Mszy świętej. To zalecenie znalazło się potem w odnowionych Obrzędach pokuty z 1973 r. Ale nie znalazło się do tej pory w praktyce Kościoła na ziemi polskiej, gdzie poza wyjątkami spowiedź odbywa się głównie w trakcie eucharystycznej liturgii.

Kościół nakazuje wiernym "we Mszy świętej nabożnie uczestniczyć". I można pytać, czy nabożne uklęknięcie w konfesjonale, podczas gdy przy ołtarzu dokonuje się Ofiarowanie czy Przeistoczenie, przerywa tamto nabożne uczestnictwo czy też może wręcz je zwiększa, sumując nabożność dwu sakramentów. Sakrament chrztu, małżeństwa czy kapłaństwa wręcz domaga się, aby mógł spłynąć na człowieka w czasie Mszy, ale sakrament pojednania żąda osobnej przestrzeni. Nazbyt wścibscy, nazbyt skrupulatni mogą oczywiście przystąpić do spowiedzi na jednej Mszy i zostać na drugiej, aby móc w pełni uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Tak też wielu czyni, ale powszechnie praktykowane jest "upychanie" tych dwu sakramentów w jednym obszarze przestrzenno-czasowym. Znam trochę Kościół we Francji i daleki jestem od stawiania go za wzór dla naszego, ale tam, nad Sekwaną, spowiedź podczas Mszy świętej w odczuciu zwykłego, przeciętnego katolika byłaby czymś rażącym, niewłaściwym. Albo uczestniczy się we Mszy świętej, albo odbywa się spowiedź. Nie tylko duch Soboru wpoił tam i utrwalił takie myślenie - wynika ono w jakiejś mierze z warunków obiektywnych, z braku powołań, w konsekwencji czego na wielu parafiach, szczególnie na prowincji, posługuje tylko jeden kapłan. Jednakże nawet przy licznej obsadzie duszpasterskiej, w klasztorach na przykład, spowiedź możliwa jest tylko poza czasem sprawowania Eucharystii. Zwykle księża pełnią dyżury w rozmównicach, gdzie każdy może wejść, porozmawiać i ewentualnie wyznać grzechy. Konfesjonały, zmuszające do gestu uklęknięcia, pełnią już tylko funkcje zabytkowe, zresztą dla licznych katolików sakrament spowiedzi jest również pobożnym zwyczajem minionej epoki, toteż i nie ma problemu.
We wspólnotach neokatechumenalnych przeciętnie raz na miesiąc organizowana jest liturgia pokutna, w trakcie której odbywa się spowiedź. Może to stanowić jakiś wzorzec, choć oczywiście nie wszystko, co funkcjonuje dobrze w małej grupie, zda egzamin w życiu parafii. Konieczne jednak jest szukanie sposobów, aby przeprowadzić w polskim Kościele rozwód między tymi dwoma sakramentami.

"Co łaska"

Jest coś we Mszy świętej, co zawsze mi uwierało, przeszkadzało nabożnie uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Znając swoją grzeszną skłonność do jakżeż rozkosznego dla świeckich zajęcia, jakim jest krytykowanie księży, a szczególnie ich portfeli, wypełnianych tym "co łaska", długo omijałem problem, zwłaszcza że nie wiedziałem, od której strony doń podejść. Dopiero niedawno natrafiłem w przeglądzie teologiczno-duszpasterskim "Homo Dei" (2 numer r. 2000) na artykuł ks. Sobczaka, który dał mi punkt zaczepienia. Autor w tekście pod tytułem Jałmużna mszalna pisze: Ofiary składane z okazji celebrowania Mszy świętej w jakiejś konkretnej intencji mogą budzić niejedno pytanie czy też niejedną kontrowersję. No właśnie, we mnie budziły wiele pytań i kontrowersji. Ks. Sobczak w swym wykładzie uzasadnia, że taka praktyka jest nie tylko godziwa, ale i właściwa. Sam jednak fakt, iż dowodzi się słuszności tej praktyki, świadczy, że ta słuszność nie wynika sama z siebie jako coś oczywistego. Aby zgłębić problem, spójrzmy z perspektywy historycznej. Oto co pisze ks. Sobczak:
W pierwotnym Kościele wierni przynosili i składali na ołtarzu chleb i wino dla sprawowania Najświętszej Ofiary. Przynosili również inne dary w celu utrzymania duchownych oraz wspierania biednych. Z tych ofiar z czasem zaczęli się również utrzymywać duchowni. Od około VIII wieku w Anglii, Galii i Germanii, oprócz dotychczasowych, zaczęli wierni składać dodatkowe dary celebrującemu kapłanowi, aby ten w sposób specjalny modlił się w ich intencji w czasie Mszy świętej (podkr. moje). W XII wieku staje się już to powszechne. Wówczas też niekiedy są składane ofiary pieniężne. Kościół godziwość tej praktyki opiera na słowach Chrystusa: Zasługuje robotnik na swoją zapłatę (Łk 10,7). Tę myśl rozwija św. Paweł, kończąc swój wywód: Tak też i Pan postanowił, ażeby z Ewangelii żyli ci, którzy głoszą Ewangelię (1 Kor 9,14). Jednakże Nauczyciel, wysyłając bez trzosa swych uczniów w misję, powiedział również: Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! (Mt 10,8). Tę zapłatę, o której mówi Jezus, niektóre przekłady Biblii oddają przez strawę, co wydaje się lepiej oddawać ducha tego zdania odczytanego w całości: W tym domu zostańcie, jedząc i pijąc, co mają: bo zasługuje robotnik na swoją... (co?) W historii chrześcijaństwa wielu było takich, którzy pracowali dla Ewangelii jedynie za miskę strawy, odmawiając przyjmowania wszelkich datków pieniężnych. I we współczesnym Kościele są takie przykłady. Radykalnie potraktowana Ewangelia wzbudza podziw, entuzjazm, przyciąga, ale jak dowodzi historia Kościoła, nazbyt często przynosi również złe owoce. Pieniądz w społeczeństwie pełni taką rolę, jak krew w organizmie, i tylko jednostkom może być dany duchowy luksus wyłączenia się z tego obiegu. Jezus wysłał uczniów w drogę bez trzosa, ale było to zdarzenie okazjonalne; normalnie, na co dzień, On ze swą gromadką, wędrując przez palestyńską ziemię, kupowali za szekle czy denary to, co im było potrzeba. Pieniądz zresztą pełni ważną rolę w uświęcaniu człowieka; właściwe posługiwanie się nim wymaga większej dojrzałości chrześcijańskiej aniżeli gwałtowne opróżnienie kieszeni w imię Ewangelii, co częściej może zrodzić pychę w sercu takiego bohatera aniżeli miłość. Dlatego choć marzy mi się Kościół ubogi, w którym kapłanom za ich posługę dobre kobiety przynosiłyby garnek zupy w południe, wiem, że jest to utopią. Dlatego choć marzy mi się Msza święta odprawiana "bezinteresownie", bez żadnej określonej intencji, za którą wiem, że stoi ofiara pieniężna, zgadzam się z Kościołem, że taka praktyka jest nie tylko godziwa, ale i właściwa. Niemniej pozostaje ona zawsze podatna na skrzywienia, nadużycia, skoro sam Kościół w kanonie 947 przestrzega: Od ofiar mszalnych należy bezwzględnie usuwać wszelkie pozory transakcji i handlu. Wiadomo, że tam, gdzie w grę wchodzi pieniądz, wypaczenia zawsze będą, należy więc stale z nimi walczyć, a przede wszystkim zapobiegać. I takie pewne wypaczenie, wypaczenie językowe dostrzegam.

W intencji...

Wyobraźmy sobie, że historyczną Eucharystię odprawioną przez polskiego Papieża na Placu Zwycięstwa w roku 1979 czy inną równie doniosłą Ojciec święty rozpoczyna słowami: "Tę Mszę odprawiam w intencji Janka Kowalskiego o pomyślność na egzaminach wstępnych AGH". Podporządkowanie tej wielkiej liturgii jakiemuś partykularnemu celowi wydałoby się wszystkim czymś niewłaściwym. Szczególna prośba o indeks dla Janka Kowalskiego bądź o jego zdrowie czy nawrócenie byłaby natomiast pięknym i wzruszającym gestem, gdyby została wypowiedziana ustami Papieża później, w chwili, gdy są zanoszone do Boga modlitwy wiernych.
Sprawowanie tamtej narodowej Eucharystii nawet w intencji Ojczyzny byłoby zbyt ciasną intencją. Celebrowana liturgia przekraczała granice na Bugu i Odrze, jednocząc poprzez osobę Papieża Zachód i Wschód Europy, obalając mur berliński, co niebawem (10 lat w historii świata jest chwilką) oglądaliśmy na własne oczy. Podczas Roku Jubileuszowego dane nam było w sposób szczególny odczuć, czym jest Eucharystia. Odprawiana w Rzymie czy w Jerozolimie, jednoczyła w lud Boży wiernych wszystkich narodowości, przekraczała czas i przestrzeń, łączyła ziemię z niebem. Ale przecież każda najskromniejsza Msza jest równie wielkim wydarzeniem. Niezliczone rzesze uczestników, uroczysta oprawa, transmisja na cały świat - to wszystko nie zwiększa wartości Najświętszej Ofiary, jest całkowicie zewnętrznym dodatkiem.
Jeżeli zdam sobie sprawę, czym jest Eucharystia, że podczas niej uobecnia się w jakiś niepojęty sposób śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, że jest to uczta już niebiańska, której gospodarzem jest Pan rzeczywiście obecny, to człowiek może być tylko uczestnikiem tego Wydarzenia, tej Uczty i ewentualnie prosić o jakieś łaski, jak to czynią kapłani, nieliczni niestety, rozpoczynający liturgię od słów: "Podczas tej Mszy świętej modlić się będę w intencji X". Z reguły jednak od ołtarza słyszę: "Mszę świętą odprawiam w intencji X". I takie sformułowanie, używane zresztą w dokumentach Kościoła, razi mnie, gdyż niejako uprzedmiotawia Mszę. A ponieważ wiadomo, że za tą intencją stoi pewna suma pieniężna zwana ofiarą, istnieje niebezpieczeństwo, że w świadomości wiernych Msza święta jawić się będzie jako pewien towar do nabycia. Można mi zarzucić, że czepiam się słów. Jednakże słowa nieustannie powtarzane są jak krople wody drążące skałę; na tym opiera się skuteczność propagandy i reklamy.

Margines etymologiczny: "kiermasz"

Aby słowu "kiermasz" przywrócić pierwotne znaczenie, trzeba, za przykładem rozgniewanego Jezusa, wyrzucić z niego wszystkich kupców, wszystkie towary, wszystkie pieniądze. Znajdziemy się wówczas w kościele podczas Mszy świętej. Kirch-messe, taką postać ma bowiem niemiecki praprzodek naszego "kiermaszu", to w dosłownym przekładzie Msza kościelna. Tak nazywano uroczystość poświęcenia kościoła czy corocznie obchodzoną uroczystość odpustową. W murach świątyni celebrowano odświętną Eucharystię, a pod murami ustawiały się barwne stragany. Stąd słowo "die Messe" zaczęło znaczyć nie tylko Mszę św., ale i targi. Ta dwuznaczeniowość istnieje również we współczesnej niemczyźnie. Natomiast nasz " kiermasz" ma już tylko jedno znaczenie. Stragany przeważyły...

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin