Alistair MacLean - Działa Nawarony.doc

(1290 KB) Pobierz
Alistair Maclean

Alistair Maclean

Działa Nawarony

       

       

Tom

Całość w tomach

       

       

       

       

       

       

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1989

 

 

 

 

 

Przełożył Adam Kaska

       

       

       

       

      

       

       

       

       

       

       

Tłoczono w nakładzie 20 egz.  pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Całoś- nakładu 100 egz.

Przedruk z wydawnictwa

„Iskry”, Warszawa 1989

          Pisał A. Galbarski,

Korekty dokonały:

J. Andrzejewska

i U. Maksimowicz

Rozdział pierwszy

Preludium: niedziela

Godz. #),#jj-#)*#jj

       

Zapałka zgrzytnęła hałaśliwie

po zardzewiałej blaszanej

ścianie baraku, zasyczała, a

potem bryznęła iskrzącym

płomieniem. Zarówno ostry

dźwięk, jak i nagła jasność były

jednakowo niesamowite w nocnej

ciszy. Oczy Mallory’ego

mechanicznie towarzyszyły

osłoniętemu dłońmi migotliwemu płomykowi w jego drodze do papierosa wystającego spod przystrzyżonych wąsów pułkownika, dostrzegły, jak płomień zatrzymał się o parę cali od twarzy, zauważyły również jej nagłą nieruchomość i pustkę w oczach człowieka zatopionego w nasłuchiwaniu.  Potem zapałka zgasła i upadła na piasek lotniska.

          - Słyszę ich - powiedział cicho pułkownik. - Nadlatują. Za

 

 

 

 

 

 

pięć minut tu będą. Nie ma dziś wiatru, przylecą na Numer Drugi.  Chodźmy, spotkamy się z nimi w sztabie.

Urwał, popatrzył zagadkowo na

Mallory’ego, zdawało się, że się

uśmiecha. Ale ciemność

oszukiwała, bo nie było

wesołości w jego głosie.

          - Pohamuj swą niecierpliwość, młody człowieku. Już niedługo.  Niezbyt się nam udało dzisiejszej nocy. Boję się, że otrzymasz odpowiedź na wszystkie pytania, i to aż za szybko.

Odwrócił się raptownie i

skierował ku przysadzistym

budynkom, które majaczyły

niewyraźnie na tle bladej

ciemności nad równą linią

horyzontu.

Mallory wzruszył ramionami i

poszedł za trzecim członkiem

grupy, barczystym, krępym

mężczyzną, który wyraźnie

kołysał się przy chodzeniu.  Mallory zastanawiał się kwaśno, jak długo Jensen ćwiczył, by osiągnąć ten marynarski efekt.  Oczywiście trzydzieści lat na morzu - bo tyle Jensen miał za sobą - wystarczą aż nadto, żeby człowiek kołysał się na równej drodze. Ale nie to było ważne.

Dla odnoszącego wspaniałe

sukcesy szefa wydziału

operacyjnego Ekspozytury

Operacji Dywersyjnych w Kairze,

kapitana Jamesa Jensena, oficera

Marynarki Królewskiej, kawalera

D.S.O, * intryga, podstęp,

zmienianie wyglądu i

przebieranie się za kogoś były

chlebem powszednim. Jako

agitator wśród lewantyńskich

dokerów zyskał sobie nie

pozbawiony domieszki lęku

respekt robotników portowych od

Aleksandretty do Aleksandrii,

jako jeździec na wielbłądzie

bluźnierczo wyprzedzał

wszystkich beduińskich

współzawodników. Nie było też

żebraka, który by w bardziej

dramatyczny sposób pokazywał

 

 

 

 

 

 

rany na bazarach i targowiskach Wschodu. Jednak owej nocy występował jako przeciętny oficer marynarki. Ubrany był na biało, od czapki aż do płóciennych butów, światło gwiazd połyskiwało delikatnie na złotych haftach naramienników.

Distinguished Service Order - wysokie brytyjskie odznaczenie.

Kroki obu mężczyzn skrzypiały unisono po ubitym piasku; gdy weszli na betonowy pas startowy, zadźwięczały ostro. Sylwetka spieszącego się pułkownika już prawie zniknęła z pola widzenia.  Mallory głęboko wciągnął powietrze i gwałtownie zwrócił się ku Jensenowi.

          - Niech mi pan powie, sir, o co tu właściwie chodzi? Po co ten cały bałagan i tajemniczość?  I dlaczego ja jestem w to wmieszany? Przecież zaledwie wczoraj ściągnięto mnie z Krety, kazano się stamtąd wynieść w ciągu ośmiu godzin. Powiedzieli mi, że dostanę miesięczny urlop.  A co się dzieje?

          - No? - mruknął Jensen. -

Właśnie, co się dzieje?

          - Nici z urlopu - powiedział gorzko Mallory. - Nie mogłem przespać nawet jednej nocy.  Wysiadywałem tylko w sztabie E.O.D. i odpowiadałem na idiotyczne pytania na temat wspinaczki w południowych Alpach. Potem wyciągają mnie z łóżka o północy i mówią, że mam się spotkać z panem. Tymczasem zjawia się jakiś zwariowany Szkot, który wodzi mnie godzinami po tej pieprzonej pustyni, śpiewa pijackie piosenki i zadaje mi setki jeszcze głupszych, kretyńskich pytań!

          - Zawsze uważałem, że w roli

Szkota jestem najlepszy - oznajmił gładko Jensen. - Ja osobiście świetnie się bawiłem na naszej wycieczce.

          - W roli Szko... - Mallory urwał, bo przypomniało mu się wszystko, co powiedział

 

 

 

 

 

 

starszemu wąsatemu Szkotowi, kapitanowi, który prowadził wóz sztabowy. - Ja... ja bardzo przepraszam, sir. Nigdy by mi nie przyszło do głowy...

          - Oczywiście, że nie -

przerwał Jensen. - Nikt tego od pana nie oczekiwał. Po prostu chcieliśmy ustalić, czy pan się nada do tej roboty. Ja osobiście jestem pewny, że tak, a zresztą wiedziałem już, zanim ściągnęliśmy pana z Krety.  Natomiast nie mam pojęcia, skąd panu przyszła do głowy sprawa urlopu. Zdrowy rozsądek E.O.D.  często już kwestionowano, ale nawet my nie wysyłamy hydroplanu po to tylko, by umożliwić młodszym oficerom marnowanie przez miesiąc energii w burdelach Kairu - zakończył sucho.

          - Nadal nie wiem...

          - Cierpliwości, chłopaczku, cierpliwości - jak już powiedział przed chwilą nasz szanowny pułkownik. Czas nie ma kresu. Czekać i być cierpliwym to dopiero rozumieć Wschód.

          - Ale cztery godziny snu na trzy doby nie pomogą w tym - rzekł Mallory z naciskiem. - A tylko tyle spałem... O, już lądują...

Obaj mężczyźni machinalnie przymknęli oczy, gdy uderzył w nie ostry blask świateł pasa startowego - ognista droga rozcinająca ciemność. Nie upłynęła minuta, gdy opuścił się pierwszy bombowiec, przekołował ciężko, niezgrabnie i zatrzymał się tuż koło nich. Szara farba kamuflażu na kadłubie i statecznikach była posiekana przez kule i odłamki granatów, jedna lotka w strzępach, lewy silnik nieczynny i skąpany w benzynie. Szyby  kabiny strzaskane i podziurawione w kilku miejscach.

Przez dłuższy czas Jensen

wpatrywał się w dziury i

szczerby na uszkodzonej

 

 

 

 

 

 

maszynie, potem potrząsnął głową i odwrócił wzrok.

          - Cztery godziny snu,

kapitanie Mallory - powiedział spokojnie. - Cztery godziny...  To pan jest szczęściarz, że pan spał aż tyle.

Sala oddziału operacyjnego, ostro oświetlona dwiema potężnymi, nie osłoniętymi żarówkami, była nieprzytulna i duszna. Na urządzenie wnętrza składało się kilka zużytych map ściennych i planów, dwadzieścia rozklekotanych krzeseł i nie politurowany sosnowy stół. Przy stole, między Jensenem i Mallorym, siedział pułkownik.  Drzwi otworzyły się gwałtownie i weszła pierwsza załoga mrużąc oczy, nie przyzwyczajone do ostrego światła. Prowadził ją ciemnowłosy, krępy pilot. W lewym ręku trzymał hełmofon i skafander, furażerkę zsunął na tył głowy. Na obydwu ramionach miał wypisane białymi literami „Australia”. Nachmurzony, nie mówiąc słowa, usiadł bez pozwolenia, wyciągnął papierosy i potarł zapałkę o blat stołu.  Mallory zerknął ukradkiem na pułkownika. Pułkownik wyglądał na zrezygnowanego. Nawet w jego głosie brzmiała rezygnacja.

          - Panowie, to jest dowódca eskadry Torrance. Major Torrance

        - dodał niepotrzebnie - jest Australijczykiem.

Mallory odniósł wrażenie, że pułkownik próbuje w ten sposób wytłumaczyć niektóre sprawy, samego majora Torrance.a, między innymi.

          - Prowadził dzisiaj atak na

Nawaronę - mówił pułkownik. -

Bill, ci panowie, kapitan Jensen

z Marynarki Królewskiej i

kapitan Mallory z Grupy

Pustynnej Dalekiego Zasięgu, są szczególnie zainteresowani Nawaroną. Jak tam dziś poszło?

Nawarona! To dlatego tu

dzisiaj jestem - pomyślał

 

 

 

 

 

Mallory. - Nawarona. Znam ją dobrze, a raczej wiele o niej słyszałem. Jak każdy, kto służył kiedykolwiek we wschodnim rejonie Morza Śródziemnego.

Nawarona - ponura,

nieprzenikniona, żelazna forteca

u wybrzeży Turcji, zaciekle

broniona, jak przypuszczano,

przez mieszany garnizon

niemiecko-włoski, jedna z

nielicznych wysp archipelagu egejskiego, na której alianci nie mogli postawić stopy, a tym bardziej odzyskać jej w żadnej fazie wojny... Uświadomił sobie, że Torrance mówi z tłumioną wściekłością, cedząc słowa.

          - Cholernie ciężko, sir.

Zupełny klops. Samobójstwo. - Urwał nagle i zaciskając usta popatrzył ponuro na dym unoszący się z papierosa. - Ale chętnie wrócilibyśmy tam znowu - podjął.

        - Ja i moi chłopcy. Jeszcze raz.

Rozmawialiśmy o tym w powrotnej drodze. - Mallory dosłyszał z głębi pomruk głosów, pomruk aprobaty. - I wzięlibyśmy ze sobą tego kretyna, który to wymyślił, żeby go spuścić nad Nawaroną z wysokości dziesięciu tysięcy stóp bez spadochronu.

          - Aż tak źle, Bill?

          - Aż tak źle, sir. Nie

mieliśmy żadnych szans. Po

prostu żadnych. Po pierwsze,

pogoda była przeciwko nam - a

faceci ze służby

meteorologicznej dali tak

przedziwne informacje - jak zwykle.

          - Zapowiedzieli dobrą pogodę?

          - Tak jest. Dobrą pogodę.

Tymczasem zachmurzenie nad celem

było dziesięć na dziesięć -

oświadczył z goryczą Torrance. -

Musieliśmy zejść na półtora

tysiąca. Zresztą - co za

różnica. Powinniśmy lecieć

jeszcze niżej, jakieś trzy

tysiące stóp poniżej poziomu

morza, a potem wyskoczyć: ten

nawis skalny dokładnie zamyka

cel. Równie dobrze moglibyśmy

 

 

 

 

 

rzucić deszcz ulotek, prosząc Niemców, żeby zagwoździli swoje cholerne działa... Oni połowę wszystkich dział pelot, jakie mają w południowej Europie, skoncentrowali w tym wąskim pięćdziesięciostopniowym wektorze - na jednej drodze, którą można dostać się do celu albo w jego pobliże. Russa i Conroya natychmiast obramowali ogniem przy podejściu do portu... Nie mieli żadnych szans.

          - Wiem, wiem. - Pułkownik ciężko skinął głową. - Słyszeliśmy. Odbiór radiowy był dobry... A Mcilveen wodował na północ od Aleksandrii?

          - Tak. Ale wszystko będzie dobrze. Jego grat trzymał się jeszcze na wodzie, kiedy przelatywaliśmy, duży gumowy ponton był wypuszczony, a morze gładkie jak staw. Wszystko będzie dobrze - powtórzył Torrance.

Pułkownik znowu skinął głową, a Jensen dotknął rękawa jego munduru. - Czy mogę zamienić parę słów z dowódcą eskadry?

          - Oczywiście, kapitanie. Nie potrzebuje pan o to pytrać.

          - Dziękuję. - Jensen popatrzył na krzepkiego Australijczyka i uśmiechnął się lekko. - Tylko jedno małe pytanie: Pan nie marzy o powtórzeniu tej akcji?

          - A wie pan, rzeczywiście, że nie marzę - warknął Torrance.

          - Dlaczego?

          - Dlatego, że nie mam ochoty na samobójstwo. Dlatego, że nie mam ochoty poświęcać dobrych chłopaków bez potrzeby. Że nie jestem Bogiem i nie potrafię robić cudów.

W głosie Torrance.a brzmiało przekonanie i zdecydowanie nie dopuszczające dyskusji.

          - Powiada pan, że to

niemożliwe? - nalegał Jensen. - To bardzo ważne.

          - Na moje życie. I na życie tych wszystkich chłopaków - Torrance wskazał kciukiem ponad swym ramieniem. - To niemożliwe,

 

 

 

 

 

 

sir. Przynajmniej niemożliwe dla nas. - Zmęczonym ruchem przesunął ręką po twarzy. - Może tylko hydroplan, dornier, z taką nową sterowaną przez radio bombą latającą mógłby coś zrobić i wyjść z tego cało. Nie wiem.  Wiem natomiast, że jeśli chodzi o nas, to tyle, co się wybrać z motyką na słońce. Nie - dodał z goryczą. - Chyba że napchacie moskita dynamitem i każecie jednemu z nas z szybkością czterystu mil znurkować w charakterze żywej torpedy do wylotu jaskini z działami. W ten sposób zawsze jest jakaś szansa.

          - Dziękuję, kapitanie... I wam wszystkim. - Jensen wstał. - Wiem, że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy, że nikt nie dokonałby więcej. Bardzo przepraszam... Panie pułkowniku?

          - Dziękuję wam, panowie - pułkownik dał znak siedzącemu z tyłu oficerowi wywiadu, by zajął jego miejsce, i przez boczne drzwi wyszedł wraz z dwoma towarzyszami do swego gabinetu.

          - Więc właśnie tak to wygląda.

        - Odkorkował butelkę taliskera i wyciągnął szklaneczki. - Musi pan to uznać za finał, Jensen.  Eskadra Billa Torrance.a jest najstarszą, najbardziej doświadczoną eskadrą, jaka nam pozostała w Afryce. Bombardowała pola naftowe w Ploesti. To są nasze orły. Jeśli ktokolwiek mógłby wykonać dzisiejsze zadanie, to tylko Bill Torrance, a skoro on mówi, że to niemożliwe, proszę mi wierzyć, kapitanie Jensen, że nie da się tego zrobić.

          - Tak - Jensen popatrzył ze smutkiem na bursztynowy płyn w szklance. - Tak. Teraz wiem.

Właściwie wiedziałem już

przedtem, ale nie miałem

pewności, a nie mogłem sobie

pozwolić na omyłkę... Straszna

szkoda, że kilkunastu ludzi

przypłaciło to życiem... Teraz

pozostało nam tylko jedno

 

 

 

 

 

 

wyjście.

          - Tylko jedno - powtórzył jak echo pułkownik. Podniósł szklankę. - Za powodzenie Cheros!

          - Za powodzenie Cheros! - zawtórował Jensen. Miał ponurą twarz.

          - Panowie - wtrącił Mallory. -

Zgubiłem się całkowicie. Czy ktoś mógłby mi powiedzieć...

          - Cheros - przerwał Jensen. -

To nasze hasło wywoławcze, młody człowieku. Cały świat jest teatrem, chłopcze, a właśnie teraz wchodzisz na scenę w naszej komedyjce. - W uśmiechu Jensena nie było wesołości. - Przykro mi, że opuściłeś pierwsze dwa akty, ale nie przejmuj się tym zbytnio. To nie jest trudna rola; zostaniesz gwiazdorem, czy chcesz czy nie.  Tak to wygląda. Cheros, akt 3, scena 1. Wchodzi kapitan Keith Mallory.

Przez pierwsze dziesięć minut żaden z nich się nie odezwał.

Jensen prowadził wielkiego

sztabowego humbera z tą samą

pewnością i niedbałym

mistrzostwem, jakie

charakteryzowało wszystko,

cokolwiek robił. Mallory

pochylał się nad trzymaną na

kolanach mapą. Była to

sporządzona w dużej skali mapa

admiralicji, przedstawiająca

południowy rejon Morza

Egejskiego. Oświetlała ją

osłonięta żarówka na tablicy rozdzielczej. Studiował rejon Sporadów i północnego Dodekanezu, grubo obwiedziony czerwonym ołówkiem. Wreszcie wyprostował się, wstrząsnął nim dreszcz. Nawet w Egipcie noce pod koniec listopada bywają chłodne. Spojrzał na Jensena.

          - Chyba już wszystko wiem, sir.

          - Dobrze! - Jensen patrzył prosto przed siebie na wijącą się szarą wstęgę drogi, która biegła przez ciemność pustyni.

Smugi światła reflektorów

 

 

 

 

 

unosiły się i opadały, stale,

hipnotycznie, w takt

podrygiwania resorów na

wyboistej szosie. - Dobrze - powtórzył. - Teraz niech pan jeszcze raz rzuci okiem na mapę i wyobrazi sobie, że stoi pan w miasteczku Nawarona - to jest przy tej prawie kolistej zatoce w północnej części wyspy. Proszę mi powiedzieć, co pan stamtąd będzie widział?

Mallory uśmiechnął się.

          - Nie potrzebuję jeszcze raz rzucać okiem, sir. Mniej więcej cztery mile na wschód zobaczę wybrzeże Turcji. Wygina się ku północy i zachodowi i tworzy przylądek prawie dokładnie na północ od Nawarony. Jest to bardzo ostry przylądek, bo linia brzegowa wyskakuje niemal prostopadle na zachód.

Następnie, około szesnastu mil na północ od tego przylądka - to jest przylądek Demirci, prawda?

        - i właściwie na jednej linii z nim zobaczę wyspę Cheros. Dalej, sześć mil na zachód, znajduje się wyspa Maidos, pierwsza z grupy Leradów. Rozciągają się

one w kierunku

północno_zachodnim,

prawdopodobnie na jakieś

pięćdziesiąt mil.

          - Sześćdziesiąt. - Jensen skinął głową. - Masz oko, chłopcze. Nie brak ci odwagi i doświadczenia, nie przeżyłbyś na Krecie półtora roku, gdyby było inaczej. Poza tym posiadasz jeszcze kilka umiejętności, o których potem wspomnę. - Urwał i potrząsnął głową. - Pozostaje mi tylko nadzieja, że masz szczęście, i to dużo szczęścia.  Bóg mi świadkiem, że będziesz go potrzebował.

Mallory czekał, co nastąpi dalej, lecz Jensen pogrążył się w jakichś swoich rozmyślaniach.

Minęły trzy minuty, może pięć, i

słychać było tylko świst opon i

przytłumiony pomruk jakiejś

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin