Burroughs Edgar - Pellucidar.rtf

(717 KB) Pobierz

Edgar Rice Burroughs

PELLUCIDAR


PROLOG

Przez kilka lat nie mogłem znaleźć dogodnej sposobności, by znów zapolować na grubego zwierza. W końcu jednak przygotowania do powrotu na moje stare tereny łowieckie w Afryce Północnej, gdzie uprzednio pościgi za królem zwierząt dostarczały mi znakomitej rozrywki, zostały ostatecznie ukończone.

Data wyjazdu została wyznaczona — miałem wyruszyć za dwa tygodnie. Żaden uczeń, liczący wlokące się godziny, które jeszcze muszą minąć, zanim początek „długich wakacji” pozwoli mu wreszcie korzystać z oszałamiających wrażeń letniego obozu, nie mógłby być bardziej niecierpliwy, pełen nadziei.

A potem nadszedł list, który sprawił, iż pośpieszyłem do Afryki dwanaście dni wcześniej niż planowałem.

Często otrzymuje, listy od nieznajomych, którzy w moich opowieściach znaleźli coś zasługującego na pochwałę czy potępienie. Do tej części mojej korespondencji odnoszę się z nigdy nie słabnącym zainteresowaniem. Ten szczególny list otwierałem z równym zapałem, jak wiele innych. Pieczęć pocztowa (Algier) musiała wzbudzić moją ciekawość, szczególnie w tym czasie, gdyż to właśnie Algier miał zakończyć czekającą mnie wkrótce morską podróż, podejmowaną w poszukiwaniu rozrywki i przygody.

Zanim skończyłem czytanie, lwy i polowania uleciały z mojej głowy — byłem rozgorączkowany z podniecenia.

List — cóż, przeczytajcie go państwo sami i oceńcie, czy i wy również nie znaleźlibyście w nim pożywki dla szalonych domysłów, dręczących wątpliwości i wielkich nadziei.

Oto on:

 

Drogi Panie!

Myślę, iż natknąłem się na jeden z najbardziej szczególnych zbiegów okoliczności we współczesnej literaturze. Pozwoli pan jednak, że zacznę od początku:

Moją profesją jest wędrowanie po powierzchni naszego globu. Nie mam innego zawodu — niczym innym też się nie zajmuje.

Mój ojciec zostawił mi w spuściźnie środki do życia, któryś z bardziej odległych przodków — żądze włóczęgi — Połączyłem te dwa spadki i zainwestowałem je starannie i bez ekstrawagancji.

W swoim czasie zainteresowała mnie pańska powieść „W jądrze Ziemi”, może nie tyle ze względu na prawdopodobieństwo opowiedzianych w niej wydarzeń, ile z uwagi na wielkie i nieustające zadziwienie, iż komukolwiek płaci się prawdziwe pieniądze za pisanie tak niebosiężnych bzdur. Proszę mi wybaczyć szczerość, ale jest ona konieczna, by mógł pan zrozumieć moje nastawienie do tej właśnie historii i przez to łatwiej dał wiarę temu, co opisze.

Wkrótce potem wyruszyłem na Saharę w poszukiwaniu pewnego rzadkiego gatunku antylopy, na który można się natknąć tylko w określonej porze roku i na dość ograniczonym obszarze. Poszukiwania zaprowadziły mnie daleko poza uczęszczane przez człowieka ścieżki.

Moje wysiłki były niestety bezowocne, przynajmniej jeśli chodzi o antylopy. Jednak pewnej nocy, gdy starałem się zasnąć na skraju małego zagajnika palm daktylowych, otaczającego starożytną studnie, wykopaną w sercu wypalonych słońcem piasków, nagle zdałem sobie sprawę, iż słyszę dziwny dźwięk, najwyraźniej dobywający się z ziemi pod moją głową.

Było to przerywane, nierówne popiskiwanie!

Żaden ze znanych mi ptaków czy owadów nie wydaje takich dźwięków. Leżałem tak przez godzinę, nasłuchując uważnie. W końcu ciekawość zwyciężyła. Podniosłem się, zapaliłem lampę i rozpocząłem badania.

Moje posłanie spoczywało na niewielkim dywanie, rozciągniętym bezpośrednio na gorącym piasku. Hałas zdawał się dobiegać właśnie spod niego. Uniosłem dywan, ale nic nie znalazłem — jednak dźwięk, jakkolwiek przerywany, wciąż nie milkł.

Ostrzem myśliwskiego noża zacząłem kopać w piasku. Kilka cali pod powierzchnią natknąłem się na twardą materię, która sprawiała wrażenie drewna.

Wybrałem piasek wokół i, odsłoniłem niewielką skrzynkę. To z jej wnętrza dobiegał dziwny dźwięk.

Jak się tu znalazła?

Co zawierała?

Usiłując ją wyjąć na powierzchnie odkryłem, iż była przytrzymywana cienkim, izolowanym kablem, biegnącym w dół, w głąb piasku.

Moim pierwszym odruchem było wyciągnąć skrzynkę siłą, jednak na szczęście powstrzymałem się i postanowiłem dokładniej ją obejrzeć. Wkrótce zauważyłem, że wieko, opatrzone z jednej strony zawiasami, zamknięte było na zwykły haczyk. Otwarcie go było kwestią chwili. Wewnątrz, ku memu niezmiernemu zdziwieniu, zobaczyłem zwyczajny, tykający sobie w najlepsze aparat telegraficzny.

A cóż, na Boga, ta rzecz tutaj robi? — pomyślałem. Przede wszystkim zauważyłem, iż jest to taki instrument, jakie są używane przez armie francuską — jednak, wziąwszy pod uwagę osamotnienie miejsca, w którym się znajdował i jego odległość od najbliższych ludzkich siedzib, to wyjaśnienie wydawało się mało prawdopodobne.

Siedziałem i wpatrywałem się w to szczególne znalezisko, popiskujące i tykające w ciszy pustynnej nocy, usiłujące przekazać jakąś wiadomość, której nie byłem w stanie odczytać. W pewnej chwili mój wzrok padł na skrawek papieru, leżący na dnie skrzynki obok aparatu. Wyjąłem go i obejrzałem. Wypisane na nim były tylko dwie litery:

 

D.I.

 

Wtedy nic mi one nie mówiły. Byłem zupełnie zbity z tropu.

W pewnej chwili, gdy odbiorcza część aparatu na moment zamilkła, kilkakrotnie nacisnąłem klucz do nadawania. Odbiornik natychmiast zaczął gorączkową prace.

Usiłowałem sobie przypomnieć choćby fragmenty alfabetu Morse’a, którym bawiłem się jako chłopiec, jednak czas dokładnie wymazał go z mej pamięci. Pozwoliłem więc wyobraźni swobodnie podróżować wśród możliwych wiadomości, które popiskujący telegraf mógł przekazywać i to ostatecznie wytrąciło mnie z równowagi. Jakiś nieszczęśnik gdzieś na drugim końcu przewodu może rozpaczliwie potrzebować pomocy. Gorączkowe, dzikie brzęczenie aparatu zdawało się na coś podobnego wskazywać.

A ja siedziałem bezczynnie, niezdolny zrozumieć, niezdolny udzielić jakiejkolwiek pomocy!

I wtedy olśniło mnie. W moim umyśle jak błyskawica zajaśniało ostatnie zdanie powieści, którą czytałem w klubie w Algierze: „Czy odpowiedź spoczywa gdzieś na rozległym łonie Sahary, na końcach dwóch cienkich drutów, skrytych w piaskach pod zaginionym kopcem?”

Pomysł wydał się absurdalny. Doświadczenie i zdrowy rozsądek połączyły się, by mnie zapewniać, że w pańskiej szalonej opowieści nie mogło być ziarnka prawdy, że od początku do końca była ona czystą fikcją.

Gdzie, w takim razie, znajdował się drugi koniec przewodów?

Czym był ten aparat, brzęczący tu, w środku pustyni, jeśli nie parodią tego, co możliwe?

Czy uwierzyłbym w taką historie, gdybym nie brał w niej udziału?

I te inicjały na skrawku papieru! To były inicjały Dawida — Dawid Innes.

Zaśmiałem się z własnych myśli. Kpiłem z przypuszczenia, że istnieje jakiś wewnętrzny świat i że przewody wiodą poprzez skorupę ziemską ku powierzchni Pellucidaru. A jednak...

Siedziałem tam przez całą noc, słuchając dręczącego piszczenia i od czasu do czasu poruszając kluczem do nadawania — tylko po to, by nieznajomy na drugim końcu wiedział, iż aparat został odnaleziony. Rankiem, po starannym, włożeniu skrzynki z powrotem do dziury i przysypaniu jej piaskiem, zawołałem służących, pośpiesznie przełknąłem śniadanie, osiodłałem konia i szybko wyruszyłem ku Algierowi.

Przybyłem tu dzisiaj. Teraz pisze do pana list czując, że robię z siebie głupca.

Dawid Innes nie istnieje.

Dian Piękna nie istnieje.

Nie ma świata wewnątrz świata.

Pellucidar jest tylko tworem pańskiej wyobraźni, niczym więcej.

A jednak...

Taki przypadek, jak znalezienie aparatu telegraficznego, zakopanego na pustynnej Saharze zakrawa na żart sił nieczystych, szczególnie w świetle pańskiej opowieści o przygodach Dawida Innesa.

Na początku tego listu nazwałem to jednym z najbardziej szczególnych zbiegów okoliczności we współczesnej beletrystyce. Poprzednio użyłem słowa „literatura”, ale jeszcze raz proszę, wybaczyć mi szczerość — pańska powieść nią nie jest.

No więc — dlaczego do pana pisze?

Bóg jedyny raczy wiedzieć, chyba że ta niepojęta enigma, ten natrętny pisk wśród głębokiej saharyjskiej ciszy tak nadszarpnął moje nerwy, iż rozsądek odmawia mi posłuszeństwa.

W tej chwili nie mogę go słyszeć, jednak wiem, że daleko na południu, skryty pod piaskami telegraf, wystukuje swe daremne, rozpaczliwe wezwania.

To mnie doprowadza do obłędu!

To pańska wina i żądam, by mnie pan od tego uwolnił.

Proszę, natychmiast, na mój koszt, wysłać depesze, stwierdzającą, iż powieść „W jądrze Ziemi” nie była oparta na rzeczywistych wydarzeniach.

1 czerwca...

Pozostaje z szacunkiem

Cogdon Nestor

Klub „-i-”

Algier

 

Dziesięć minut po przeczytaniu tego listu wysłałem do pana Nestora następującą wiadomość:

Historia prawdziwa. Proszę czekać w Algierze.

Tak szybko jak pociąg i statek mogły mnie przewieźć, zmierzałem ku swemu celowi. Przez wszystkie dni podróży, wlokące się w nieskończoność, mój umysł był wirem szalonych domysłów, ogromnej nadziei i meczącego strachu.

Odnalezienie aparatu telegraficznego ostatecznie mnie upewniło, że Dawidowi Innesowi udało się przeprowadzić żelaznego kreta przez skorupę ziemską z powrotem ku podziemnemu Pellucidarowi. Jednak co zastał tam po powrocie, jakie miał przygody?

Czy znalazł Dian Piękną, swą półdziką towarzyszkę, bezpieczną wśród przyjaciół? A może Hooji Przebiegłemu udało się zrealizować swój nikczemny plan jej porwania?

Czy Abner Perry, sympatyczny stary wynalazca i paleontolog, jeszcze żyje?

Czy zjednoczonym plemionom udało się zrzucić jarzmo władzy Mahar — potwornych gadów, rządzących Pellucidarem przy pomocy dzikich Sagothów — okrutnych, gorylopodobnych żołnierzy.

Muszę przyznać, że gdy wchodziłem do Klubu „-i-” w Algierze i pytałem o pana Nestora, znajdowałem się w stanie, który graniczył z rozstrojem nerwów. Natychmiast zostałem do niego zaprowadzony i w chwilę później wymieniałem uścisk dłoni z człowiekiem, jakich niewielu można jeszcze spotkać na tym świecie. Był to wysoki, prosto się trzymający mężczyzna około trzydziestki, o wyrazistych rysach i skórze spalonej słońcem na kolor spotykany jedynie u Arabów z pustyni.

Od pierwszej chwili bardzo go polubiłem i mam nadzieje, że po trzech miesiącach, spędzonych wspólnie w pustynnej okolicy — miesiącach niezupełnie wolnych od przygód — stwierdził on, że ktoś może być autorem „niebosiężnych bzdur”, a jednocześnie posiadać pewne wyrównujące to zalety.

Mogliśmy wyruszyć na południe już następnego dnia po moim przybyciu do Algieru, gdyż wszystkie niezbędne przygotowania Nestor zrobił wcześniej, zakładając, oczywiście słusznie, że przyjadę do Afryki w jednym tylko celu — by natychmiast pospieszyć do zakopanego telegrafu i wydrzeć mu jego tajemnice.

Oprócz miejscowych służących wzięliśmy ze sobą angielskiego telegrafistę, Franka Downesa. W czasie podróży, odbytej koleją i karawaną nie zdarzyło się nic szczególnego i bez przeszkód przybyliśmy do gaju palm daktylowych, otaczających starożytną, wykopaną w sercu Sahary studnie.

To było to samo miejsce, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Dawida Innesa. Jeśli nawet usypał on nad ukrytym aparatem telegraficznym jakiś kopiec, teraz już nie pozostał po nim nawet siad. Gdyby nie przypadek, który kazał Nestorowi rozesłać swe posłanie dokładnie ponad ukrytym telegrafem, wciąż pewnie tykałby on, przez nikogo nie słyszany — a ta historia pozostałaby nie napisana.

Gdy usunęliśmy przykrywający skrzynkę piasek, telegraf milczał. Wielokrotnie ponawiane przez naszego telegrafistę próby nawiązania łączności niestety nie zaowocowały odpowiedzią z drugiego końca linii. Po kilku dniach daremnych starań zaczęliśmy wpadać w przygnębienie. Jednak byłem — wtedy równie pewien tego, że drugi koniec cienkiego kabla przebija powierzchnie wewnętrznego świata, jak dzisiaj jestem pewien, że siedzę w swoim gabinecie. I rzeczywiście — czwartego dnia około północy obudził mnie odgłos pracy telegrafu.

Skoczyłem na równe nogi, brutalnie chwyciłem Downesa za kark i wyciągnąłem spod koców. Nie potrzebowałem mu wyjaśniać przyczyny mego podniecenia, gdyż natychmiast po przebudzeniu on również usłyszał długo oczekiwany pisk. Z okrzykiem radości rzucił się ku aparatowi.

Nestor zerwał się niemal równie szybko, jak ja. Stłoczyliśmy się wokół skrzynki, jakby od wiadomości, którą miała przekazać, zależało nasze życie.

Downes wmieszał się w pisk aparatu kluczem do nadawania. Hałas w odbiorniku natychmiast umilkł.

— Spytaj go kim jest — poleciłem.

Zrobił to, a Nestor i ja czekaliśmy z zapartym tchem, aż Downes przetłumaczy odpowiedź.

— Mówi, że nazywa się Dawid Innes. Chce wiedzieć kim my jesteśmy.

— Powiedz mu. Spytaj, jak się miewa i przekaż również, że chcemy wiedzieć o wszystkim, co mu się przytrafiło od czasu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.

Przez następne dwa miesiące rozmawiałem z Innesem niemal codziennie, a w miarę jak Downes tłumaczył jego odpowiedzi, Nestor albo ja robiliśmy notatki.

Z tych właśnie notatek, ułożonych w chronologicznym porządku, sporządziłem poniższe zestawienie — opis dalszych przygód Dawida Innesa we wnętrzu Ziemi, to znaczy w świecie, który wybrał jako swój.


Rozdział I

Zabłąkany na Pellucidarze

Wspomniani w zakończeniu mego ostatniego listu Arabowie (rozpoczyna Innes), o których myślałem, że są wrogami dybiącymi na moje życie, okazali się bardzo przyjaźni. Poszukiwali tej samej bandy rozbójników, która mnie również zagrażała. Ogromna kreatura, przywieziona przeze mnie z wewnętrznego świata — szkaradna Mahara, na którą Hooja Przebiegły w chwili mojego wyjazdu podmienił mą drogą Dian — zdumiała ich i przeraziła.

W nie mniejszym stopniu zdziwił ich widok potężnej machiny, która zaniosła mnie do Pellucidaru i z powrotem, leżącej teraz na pustyni w odległości około dwóch mil od mego obozowiska.

Z ich pomocą zdołałem ustawić jej nieruchome, ważące tony cielsko w pozycji pionowej — z nosem zanurzonym w głębokiej, wykopanej w piasku dziurze i resztą kadłuba podpartą pniami ściętych w tym celu palm daktylowych.

Było to ogromne inżynieryjne zadanie: przy pomocy dzikich Arabów i jeszcze dzikszych ich wierzchowców wykonać prace elektrycznego dźwigu. Jednak ostatecznie przygotowania zostały ukończone i byłem gotowy do odjazdu.

Przez pewien czas zastanawiałem się czy brać Mahare z powrotem. Od chwili, gdy odkryła, że jest więźniem na pokładzie żelaznego kreta była spokojna i posłuszna. Oczywiście porozumiewanie się z nią było dla mnie niemożliwe. Nie posiadała organów słuchu, ja zaś wiedzy na temat jej sposobu komunikowania się, wykorzystującego czwarty wymiar i szósty zmysł.

Jestem jednak łagodny z natury i stwierdziłem, że nawet tak znienawidzonej i odrażającej istoty nie jestem w stanie zostawić w obcym i wrogim dla niej świecie. W rezultacie, wchodząc do żelaznego kreta, zabrałem ją ze sobą.

Najwyraźniej wiedziała, że wybieramy się z powrotem na Pellucidar, gdyż jej nastrój natychmiast zmienił się z nieustannego przygnębienia w niemal ludzkie zadowolenie i radość.

Droga przez skorupę ziemską była tylko powtórzeniem dwóch poprzednich podróży pomiędzy światami zewnętrznym i wewnętrznym. Wydawało mi się jednak, że tym razem utrzymywaliśmy kurs mniej odchylony od pionu, gdyż zakończyliśmy podróż w czasie o kilka minut krótszym niż przy okazji mego pierwszego przedzierania się przez pięćsetmilową powłokę skalną. W niemal siedemdziesiąt dwie godziny po wyruszeniu w głąb piasków Sahary, przebiliśmy powierzchnie Pellucidaru.

Szczęście raz jeszcze uśmiechnęło się do mnie, gdyż po otworzeniu drzwi w zewnętrznym pancerzu pojazdu stwierdziłem, że od wyjścia na powierzchnie przez dno oceanu dzieliło nas zaledwie kilkaset jardów.

Rozciągający się wokół krajobraz był mi zupełnie nieznany i nie wiedziałem gdzie, w jakim punkcie tych ogromnych, liczących sto dwadzieścia cztery miliony mil kwadratowych lądów Pellucidaru się znajdowałem.

Słońce wiecznego środka dnia raziło palącymi promieniami prosto z zenitu, z miejsca, w którym tkwiło od początku pellucidarskiego czasu i w którym tkwić będzie do jego końca. Przede mną rozciągało się morze, dziwne, pozbawione horyzontu — jednolita powierzchnia, łagodnie wyginająca się ku górze na spotkanie nieba i ginąca z oczu wysoko ponad poziomem mego wzroku, w głębi lazurowej dali.

Jak niezwykły był to widok! Jak ogromnie różny od płaskich, ograniczonych obrazów, danych mieszkańcom zewnętrznej powierzchni.

Byłem zagubiony. Mogłem wędrować przez całe życie bez ustanku i mimo to nigdy nie odnaleźć siadu przyjaciół w tym obcym i dzikim świecie. Nigdy nie ujrzeć drogiego, starego Perry’ego, ani Ghaka Włochatego, ani Dakora Mocnego, ani tej najcenniejszej z przyjaciół — mej wspanialej, słodkiej małżonki — Dian Pięknej!

Ale nawet znajdując się w tak niepewnej sytuacji, byłem zadowolony, że znowu stąpam po powierzchni Pellucidaru. Nie mogę nie kochać tego świata, mimo iż jest tak tajemniczy, przerażający, groteskowy i dziki. Właśnie jego dzikość najbardziej mnie pociąga, gdyż jest to dzikość dziewiczej jeszcze Natury.

Oczarowała mnie wspaniałość jego tropikalnej przyrody i nieskrępowana wolność, którą oddychają tu potężne lądy.

Nieprzemierzone oceany, szepczące o pierwotnych, nieskażonych jeszcze ludzkim wzrokiem cudach przyzywały mnie ku swym niespokojnym otchłaniom.

Nawet przez chwilę nie żałowałem świata, z którego się wywodziłem. Byłem na Pellucidarze. Byłem w domu. I byłem z tego zadowolony.

Zatopiony w myślach, nie od razu zauważyłem, że z wnętrza ogromnej machiny, która bezpiecznie przeniosła mnie przez skorupę ziemską wyszła moja towarzyszka podróży, odrażająca Mahara. Stanęła obok mnie, zastygając na długą chwilę w bezruchu.

Jakie myśli przepływały przez zwoje jej gadziego mózgu?

Nie mogłem tego wiedzieć.

Należała do panującej na Pellucidarze rasy. Dziwny kaprys ewolucji sprawił, że jej gatunek jako pierwszy w tym świecie anomalii posiadł zdolność myślenia. Stworzenia takie jak ja były dla niej istotami niższego rzędu. Perry, czytając znalezione w podziemnym mieście Phutra księgi jej gatunku odkrył, iż pytanie czy człowiek posiada środki porozumiewania się i zdolność myślenia pozostawało dla nich ciągle bez odpowiedzi.

Jej gatunek wierzył, że stała materia jest wszechogarniająca, a w jej centrum istnieje samotna, ogromna, sferyczna komora, którą jest Pellucidar. Komora ta została pozostawiona wyłącznie w celu stworzenia warunków do życia, działalności i rozwoju rasy Mahar. Wszystko, co się w niej znajdowało, zostało tu umieszczone wyłącznie dla nich.

Zastanawiałem się co myśli teraz, po zakończeniu naszej podróży. Sprawiały mi przyjemność spekulacje na temat wpływu, jaki mogło na nią mieć przejście przez skorupę ziemską i znalezienie się w świecie, który, jak to łatwo mogła zauważyć nawet istota o mniejszej niż posiadana przez wielkie Mahary inteligencji, był zupełnie inny niż jej Pellucidar.

Co myślała o maleńkim słońcu zewnętrznego świata?

Jakie wrażenie wywarły na niej księżyc i miliardy gwiazd, błyszczących na czystym afrykańskim niebie?

Jak je sobie tłumaczyła?

Z jak wielkim zadziwieniem musiała po raz pierwszy obserwować słońce, przesuwające się powoli po niebie, znikające w końcu za zachodnim horyzontem i zostawiające za sobą coś, czego nikt z jej gatunku dotychczas nie widział — ciemność nocy. Na Pellucidarze noc nie istnieje. Tamtejsze słońce jest nieruchome i wisi wiecznie w centrum pellucidarskiego nieba — dokładnie ponad głową.

Niemałe wrażenie musiała również na niej zrobić wspaniała machina, która przewierciła sobie drogę z jednego świata do drugiego i z powrotem. Zrozumiała zapewne, iż istota, która nią sterowała, była rozumna.

Widziała, jak na powierzchni ziemi rozmawiałem z innymi ludźmi. Widziała przybycie karawany z ładunkiem książek, broni i amunicji, widziała kolekcje różnorodnych przedmiotów, którą upchałem w kabinie kreta, by je przewieźć na Pellucidar.

Widziała świadectwa cywilizacji, potęgę umysłu, przewyższającą w dokonaniach naukowych wszystko, co osiągnęła jej rasa — i ani razu nie zobaczyła istoty, należącej do tego samego co ona gatunku.

Tylko jeden wniosek mógł zrodzić się w jej umyśle — poza Pellucidarem istnieją jeszcze inne światy, a gilak jest istotą rozumną.

Dotychczas Mahara stała nieruchomo tuż koło mnie. Teraz zaczęła przesuwać się powoli w stronę pobliskiego morza. Na mym biodrze wisiał sześciostrzałowiec o długiej lufie (nowo wymyślone pistolety automatyczne, które od czasu mego pierwszego odjazdu z zewnętrznego świata poddawane były ciągłym udoskonaleniom nie budziły we mnie zaufania), a w dłoniach trzymałem ciężki, szybkostrzelny karabin. Intuicyjnie wiedziałem, że ucieka i z łatwością mogłem ją zastrzelić. Nie zrobiłem tego.

Czułem, że jeśli będzie mogła powrócić do domu z opowieścią o swych przygodach, pozycja rasy ludzkiej na Pellucidarze znacznie się podniesie, gdyż w rozważaniach gadów człowiek wreszcie zajmie należne mu miejsce.

Na skraju morza Mahara zatrzymała się i obejrzała, spoglądając na mnie. Potem wężowym ruchem wśliznęła się w fale.

Wypłynęła sto jardów od brzegu i przez chwilę dryfowała na powierzchni. W końcu rozpostarła swe ogromne skrzydła, uderzyła nimi energicznie kilkanaście razy i uniosła się ponad błękitne morze. Wysoko w górze zatoczyła szerokie koło, a potem, prosto jak strzała, odleciała w dal.

Obserwowałem ją, aż zniknęła, otulona wiszącą w oddali mgiełką. Zostałem sam.

Moją podstawową troską było stwierdzenie, w jakim punkcie Pellucidaru się znajdowałem i gdzie, w jakiej stronie świata leżał rządzony przez Ghaka Włochatego kraj Sarian.

Ale w jaki sposób się tego dowiedzieć?

Jeśli wyruszę na poszukiwanie — to co potem? Czy będę potrafił odnaleźć drogę powrotną do mechanicznego kreta? Przecież w jego wnętrzu znajdował się bezcenny ładunek książek, broni, amunicji, sprzętu naukowego i książek raz jeszcze — wielka biblioteka prac źródłowych z każdej możliwej dziedziny nauk stosowanych.

A gdybym nie trafił tu znowu, to jaką wartość dla świata, który mnie adoptował będzie miał ten ogromny magazyn potencjału cywilizacyjnego?

Z drugiej strony — jeżeli tu zostanę, czego będę mógł w samotności dokonać?

Niczego.

Ale w jaki sposób w świecie, w którym nie ma ani wschodu, ani zachodu, ani północy, ani południa, ani gwiazd, ani księżyca lecz tylko nieruchome, stojące w zenicie słońce, mam odnaleźć drogę powrotną do tego miejsca, jeśli raz stracę je z oczu?

Nie miałem pojęcia.

Przez długi czas zastanawiałem się, aż wreszcie przyszło mi do głowy, by wypróbować jeden z kompasów, które przywiozłem ze sobą i upewnić się czy będzie niezmiennie wskazywał jakiś stały kierunek. Wróciłem z powrotem do kabiny i wyniosłem urządzenie.

Odszedłem na sporą odległość od kreta, by znaczna masa żelaza i stali, z której był on zbudowany nie wpływała na wskazania igły. Potem obróciłem delikatny przyrząd po kolei w każdą stronę świata.

Zawsze i w każdym położeniu igła zdecydowanie ustawiała się w jednym kierunku — ku morzu. Wyraźnie wskazywała w stronę dużej wyspy, leżącej w odległości dziesięciu czy dwudziestu mil od brzegu. Ten kierunek powinien więc być północą.

Wyjąłem z kieszeni notatnik i zrobiłem dokładny szkic topograficzny okolicy znajdującej się w zasięgu mego wzroku. Prosto na północ, daleko na lśniącym morzu, leżała wyspa.

Za punkt obserwacyjny posłużył mi wierzchołek dużego, płaskiego głazu, wznoszący się sześć czy osiem stóp nad poziom gruntu. To miejsce nazwałem Greenwich, zaś głaz był „Królewskim Obserwatorium”.

A więc zrobiłem pierwszy krok! Nie potrafię opisać uczucia ulgi, które ogarnęło mnie dzięki prostemu faktowi, że na Pellucidarze istniało chociaż jedno miejsce, posiadające znajomą nazwę i swój odpowiednik na mapie.

Odczuwałem niemal dziecięcą radość, rysując w moim notatniku małe kółko i wypisując obok niego słowo „Greenwich”.

Czułem, że teraz już mogę rozpocząć poszukiwania, gdyż mam pewność, że zdołam trafić z powrotem do mego pojazdu.

Postanowiłem, że na początku będę podróżował dokładnie na południe. Miałem nadzieje, że natknę się tam na jakieś znajome miejsce, a poza tym był to równie dobry kierunek, jak każdy inny. Przynajmniej tyle można było o nim powiedzieć.

Pomiędzy rzeczami, które ze sobą przywiozłem z zewnętrznego świata znajdowała się pewna ilość krokomierzy. Wsunąłem do kieszeni trzy z nich, mając nadzieje, że dzięki uśrednieniu wskazań trzech, otrzymam w miarę dokładny wynik.

Na mojej mapie postanowiłem zaznaczać ile zrobiłem kroków na południe, ile na wschód, ile na zachód i tak dalej. Gdy zdecyduje się na powrót, będę to mógł zrobić dowolną, wybraną przez siebie drogą.

Przerzuciłem przez ramiona pasy ze znaczną ilością amunicji, upchnąłem po kieszeniach kilka pudełek zapałek, a do pasa na biodrach przymocowałem aluminiową patelnie i niewielki, również aluminiowy kociołek.

Byłem gotów — gotów iść naprzód i badać ten świat! W poszukiwaniu mych przyjaciół, mej niezrównanej małżonki i starego, dobrego Perry’ego gotów byłem zbadać obszar o powierzchni 124 110 000 mil kwadratowych!

I tak, zamknąwszy zewnętrzne drzwi kreta, wyruszyłem w drogę. Szedłem dokładnie na południe, wzdłuż uroczych dolin pełnych stad pasącej się zwierzyny. Przedzierałem się przez gęstwiny pierwotnych puszcz i wspinałem na zbocza potężnych gór, poszukując przejść na drugą stronę.

Pod strzałami mego wiernego rewolweru padły koziorożec i baran piżmowy, więc i na większych wysokościach nie brakowało mi pożywienia. W puszczach i na równinach znajdowałem antylopy, żubry i łosie, ponadto ogromną różnorodność owoców i dzikiego ptactwa....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin