Halina Snopkiewicz - _.rtf

(1233 KB) Pobierz
Halina Snopkiewicz

Halina Snopkiewicz

SŁONECZNIKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Małgorzacie

 

13 grudnia 1948 r.

Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze brzmi. Trzeci raz zaczynam prowadzić pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew romantyzmu, - którego tak brak w moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z konieczności chodzenia do szkoły. Przeciwnie, Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy uczyłam się sama. Nazwałam się wtedy „K, E. L.” - co znaczy Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej Generalnej Guberni, były szkoły bez historii i geografii. - Poza tym wiodłyśmy z mamą koczownicze życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla mnie komplet przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie.

Wypracowałam sobie własne metody nauczania sę. Przede wszystkim utworzyłam tę jednoosobową komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym - co niech na wieczną chwałę zapisane mi będzie - Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykole. Pracowita córka piele od rana ogórki. Stróż Józef poszedł po wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka”. Itp.

Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka nie opuszcza go w złej doli”, przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu, zamiast po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Nieboską Komedię Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?”. Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała.

Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu należało zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić”. Mama powołała do mojej biografii miłą nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości. Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam się do II podstawowej. „K. E. L.” do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to, co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem.

W końcu zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia - pozbawiona cenzurek. Ta różnica w poziomie wiedzy została mi. chyba na zawsze. Potem przeszłam do nowo utworzonej klasy ósmej. Moje arytmetyczne wciąż wiadomości poszerzyłam zaledwie o znajomość rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a co kapitał) przyjęli mnie bez egzaminu do trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż musiałam dorobić łacinę, którą ci wszyscy normalnie się edukujący przechodzili systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa odkryłam, że mam językowe zdolności.

Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech .miesiącach byłam najlepsza w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski, zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z siódmej - aż dziw, jak prawidłowo - do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a” dla odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni rocznik dostać „małą maturę”. Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątych bez „a” i diabli nas biorą, że smarkateria razem z nami dojdzie do matury.

To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że zrobią popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy element, to jest partyzanci. Oni, gdyby me wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie. Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem”, w braku innych zajęć. Ciągle czekają, że coś się zacznie dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej sławy. Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie domowe wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im śniadanie. ale terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał mi się czesać, powiedziałam wprost:

-  Odwal się, bałwanie.

Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi teczkę do szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze, tydzień temu, kiedy Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął:

-  Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego!

Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień, nie zareagowała więc. Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem AK. Ale wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku chęci do nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim - dlatego powinni przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy” nie trafiają mi do przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała:

-  Ty, Lilka, masz szaloną głowę.

Jakakolwiek by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne, pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu na porę roku - wełniane.

Przezywają mnie „Nitka”. Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu mogę się przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka pewnie będę za rok czy dwa.

W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się od słów: „Dziewczyno o kasztanowych włosach”. Moje włosy nie mają określonego koloru, W ogóle niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra, oglądałam się przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek umie na mnie patrzeć.

Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko biedna planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego. A świat?

17 grudnia 1948 r.

Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o której kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada swoje życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje życie innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam być wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mam w tym pewną wprawę. Gdybym musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym jak legendarny smok po wypiciu wody z Wisły.

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama sobie wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska opuściła dni szkolnych 365 i mimo to została promowana do następnej klasy”. A te moje wypracowania! Zadałam sobie raz temat, który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego Boryny z Janem Kiepurą”. Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam pracę do jednego zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić”.

Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na konkretny temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym - sza.

18 grudnia 1948 r.

Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na mnie jak piorun. Nie mam wprawdzie ochoty pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale uczciwość ryczy we mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej. Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza. Przygotowałam, bo już od dawna byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy.

Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie zakochałabym się. On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu roli, mam przecież czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne, błyszczące jak węgiel. Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany.

Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą. Do śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefką. Stefka jest bardzo ładna, z przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią: „Jaka ładna dziewczynka”. Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to rzecz pospolita.

Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej. Przeszłam obok, a on powiedział z lekceważeniem:

-  To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład?

Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i życie. Trzęsłam się na lekcjach z wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki: dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia ich, Zbyszek zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga, lecz na początek wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy.

Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z polskiego, ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna, często odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu” i śledzę reakcję. Jeżeli któryś powie: „Świnia jesteś!”, obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa, dopóki mnie nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A. tak na ciebie liczyłem”, waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat, czasami aż w siedmiu wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na uwadze ich możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała, iż praca wprawdzie jest samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego”.

Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na pracę za Zbyszka. Nie chciałam, żeby widział we mnie tylko „Caritas”, za darmo wydający porcję zupy. Należy jednak od czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym mogłam się zaczepić. Poza tym imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do mnie o pomoc.

Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówili z pasją i dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam złapać, Poczułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na wieszaku.

Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i streszczenia. Powiedziałam:

-  Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz?

Chodziło o to, żeby być z nim. Zgodził się, ale to stracona sprawa, zrobiłam błąd. On jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic nie widzi. Jacy to dziwni ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale on wtedy:

-  Jeśli zrozumiałaś, to powtórz.

Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i natychmiast o tym zapominam. O wiele lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy polski. Ciągnę:

-  I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku!

-  Pewno wiersze - odpowiada geniusz matematyczny.

-  Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? - dręczę go.

Cisza.

-  Liryki - wyjaśniam. Miłosne liryki.

Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się okrągłe i naiwne. Gdyby uczucie do niego nie zaciemniało rui spojrzenia, wiedziałabym, jak go nazwać. Podobam się sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba trzymać za uzdę, jak młodego konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas. Zbyszek powiedział:

-  Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować.

Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2”.

-  Lilka to Lilka - powiedziałam twardo. - Ty lepiej zobacz, jak są ponumerowane strony w literaturze Chrzanowskiego.

A mdlałam z miłości. Jeśli już mam być dla niego numerem, to pierwszym. Tak.

Żeby nie konieczność przelezienia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na wszystko. Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć, i o zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby zdążyć przepisać.

Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie, gdybym mogła, napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety. Mój umysł krytykuje to serce. Zbyszek przyszedł kiedyś do mnie i - nieszczęście - nie było mnie w domu. Mama przyjęła go w kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o Barbarze Radziwiłłównie.. Mama musiała, widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała wtedy:

-  Czy pan się chce spotkać - z Lilką przez „de” czy przez „te” - bo napisał spodkać.

Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość powinna iść ramię w ramię z ortografią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie mama nauczyła mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy nie naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od kogo. Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama uważa, że to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu.

Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki.

Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie będzie nas łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy na przykład razem napisali książkę. W opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli sekretarki, a znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier i ołówki. Miłość jednak nie wybiera.

Tak sobie tu piszę i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać” pisać przez „d” i mieć piękne loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpiewa w kwartecie szkolnym. Ładnie chłopcy śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki przywodzi mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę wyciągnąć żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega powiedział mi:

-  No to Zbyszek wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie.

Nie wierzę. Co to za pośrednictwo. Gdyby mu zależało, abym się dowiedziała o jego zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia.

-  Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw - odparowałam.

Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją moje akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie. Nagle on pyta:

-  Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz?

Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie stwierdził: „Ty Sagowska, masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem” Powiedziałam do Zbyszka:

-  Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność.

I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy dni. później przyszedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o mojej beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę, podałam mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!”, nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze to chyba wypadło i musiało zrobić na nim wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś mojego. Ja bym mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć, tak jestem do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam, aby mi natychmiast zwrócił szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet, ma się duszę niewolnicy, nie wolno robić z niej wierzchniego okrycia.

-  Oddaj mi szalik, i to już - powiedziałam.. -

-  Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu.

Ho, ho, bracie! Postanowiłam być agresywna w stosunku do mężczyzn. Poszłam z Lidką. Mama Zbyszka dała nam budyniu z sokiem malinowym, co mi na tyle poprawiło samopoczucie, że powiedziałam do niej:

-  Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się popisuje.

-  On cię bardzo lubi i mówi, że jesteś ładna, wiesz?

I kto by się w tym wszystkim rozeznał? Chciał mi oddać ten szalik. Wtedy coś się we mnie załamało.

-  Możesz go zatrzymać - rzekłam.

Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik był piękny, puszysty i pastelowy. Nawet mi powieka nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest śliczny, ale przecież nie kocham go za urodę. - To byłoby niskie.

23 grudnia 1948 r.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin