Michelle Martin - Miłość i Fortuna.doc

(1140 KB) Pobierz
Tytuł oryginału STOLEN HEARTS

Michelle Martin

 

Miłość i Fortuna

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

T

ess włożyła do ust kolejną czekoladkę i zanurzyła się w pianie, trzy­mając w ręku najnowszy numer „Vanity Fair". Uwielbiała czytać o bo­gatych i rozpustnych, a do tego przed kolejną historią o hollywoodzkich skandalach była reklama Tiffany'ego z przecudną szmaragdową kolią i kolczykami. Pomyślała, że lepiej być nie może: miała Debussy'ego na kompakcie, czekoladki pod ręką, swoją pracę, niezłe zdrowie i szmaragdy, dla których warto umrzeć. Może nadszedł czas, by znów odwiedzić Tiffa-ny'ego.

Dwukrotnie dolała do wanny gorącej wody, zanim zdecydowała, że jej skóra jest już dość pomarszczona. Poza tym kończyły się czekoladki. Były jedyną słabością Tess - kradzież biżuterii uważała bowiem za przyjemność - i bezwstydnie folgowała sobie przy każdej okazji.

Westchnęła z zadowoleniem na myśl o dobrze spędzonym popołudniu. Wstała, wytarła się, włożyła płaszcz kąpielowy i właśnie chciała zmienić De­bussy'ego na Ravela, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.

Czując wciąż słabość w mięśniach, podreptała na bosaka po drewnianej podłodze salonu i otworzyła drzwi.

-              Mam cię, mała!

Pod Tess ugięły się kolana. Trzymając się mahoniowych drzwi, patrzyła na swoją przeszłość.

-              Bert? - wykrztusiła.

Gromki śmiech Berta odbił się echem od ścian korytarza.

-              Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła gli­niarza.

Czuła się tak, jakby wpadła pod ciężarówkę. Zaczerpnęła głęboko po­wietrza.

5


-            Minęło siedem lat, Bert. Ja... słyszałam, że wyjechałeś z Australii, że pracujesz w Ameryce Południowej.

-            Wszystko ci opowiem, jak mnie wpuścisz.

Nagle poczuła pustkę w głowie. On naprawdę chciał wejść!

-            Jasne, Bert. Oczywiście. Przepraszam. - Cofnęła się niepewnie. Wzdry­gnęła się, kiedy olbrzym ją mijał. Boże, wciąż używał tej samej wody kolońskiej!

-            Nieźle - stwierdził, rozglądając się po salonie. W jej mieszkaniu na Manhattanie stały francuskie i angielskie meble z osiemnastego i dziewięt­nastego wieku, a na jasnobrzoskwiniowych ścianach wisiały oryginały Mo­neta, Matissa i Degasa. - Jak to zdobyłaś?

-            Wła... właściciele są na przedłużonych wakacjach w Europie, a ja... pilnuję mieszkania.

Bert zachichotał ze szczerym uznaniem.

-            Moja dziewczynka. Zawsze wiedziałaś, jak sobie radzić. Wygląda na to, że nieźle ci się wiedzie beze mnie. Jestem z ciebie dumny, mała. Spośród wszystkich moich dziewczyn, tylko ty miałaś prawdziwy talent.

-            Dzięki, Bert. Chcesz piwo?

-            Czy kiedykolwiek odmawiam piwa? Pod warunkiem, że nie jest to jeden z tych krajowych napojów gazowanych, które tu nazywa się piwem - powiedział Bert, wchodząc do salonu jak do swego i rozwalając się na złotej stylowej kanapie.

-            Miej do mnie trochę zaufania - rzuciła Tess, idąc w stronę kuchni. - Mam tylko zagraniczne piwo.

Zamknęła za sobą drzwi i wtedy ogarnęła ją histeria. Trzęsła się tak, że nie mogła ustać na nogach. Osunęła się na białe kuchenne krzesło, obejmu­jąc się ramionami. Nie pomagało. Czuła lodowate zimno i ogarniały ją nud­ności.

Jego dziewczynka.

Minęło siedem lat, od kiedy pracowali razem, a Bert wciąż uważał ją za swoją dziewczynkę.

W pewnym sensie była to prawda. Czy to nie on stworzył z niej kobietę, którą jest teraz?

Nudności się wzmogły i Tess podbiegła do zlewu, modląc się w duchu, żeby Bert nie usłyszał odgłosu wymiotów. Pospiesznie odkręciła wodę, wy­płukała usta i przemyła twarz. Nigdy nie przypuszczała, że tak zareaguje na widok Berta.

Nie mogła opanować drżenia. Podeszła do szafki, wyjęła szklankę, z lo­dówki wyciągnęła butelkę piwa i powoli wlewała je do szklanki. Uważała, żeby było bez piany. Bert nie cierpiał marnotrawstwa.

Nagle przypomniała sobie, że jest profesjonalistką i że najwyższy czas zacząć się zachowywać w ten sposób. Nie miała już kilkunastu lat. Wszystko

6


się zmieniło. Ona też się zmieniła. Bert już nie kontrolował jej życia. Nie miał pojęcia ojej życiu. Nie mógł mieć. Przez ostatnie siedem lat stale się przed nim ukrywała.

Dlaczego znowu zdecydował się pojawić?

Nic optymistycznego nie przychodziło jej na myśl. Zawsze tak było, gdy na scenę wkraczał Bert. Czego mógł chcieć? Dlaczego ją odszukał? Dlaczego pojawił się właśnie teraz? Dreszcze znów powróciły.

-              Dość tego - mruknęła niezadowolona. Uderzyła się pięścią w udo. Ból był dotkliwy, ale pomogło. Strach ustąpił, mogła skoncentrować się na my­śleniu jak dorosły człowiek, ignorując fakt, że Bert siedzi rozwalony w jej salonie. Nadszedł czas, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

Podała Bertowi piwo, usiadła na pokrytym zielonym brokatem krześle na wprost niego i z wymuszoną niefrasobliwością zapytała, co porabiał przez cały ten czas. Bert nie potrzebował zachęty. Zawsze lubił mówić o sobie. Była to właściwie jedyna rzecz, która go naprawdę interesowała.

Tess oddychała spokojnie i czuła, że powoli dochodzi do siebie. Część uwagi poświęciła opowieściom Berta o licznych nielegalnych interesach, którymi zajmował się przez ostatnich siedem lat, a resztę skupiła na uważnym studio­waniu jego osoby, tak jakby od tego zależało jej życie... i zresztą może tak było.

Bert imponował swoimi rozmiarami, a więc nie był to tylko wymysł jej dziecięcej wyobraźni. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centyme­trów wzrostu. Jego mięśnie wciąż rysowały się pod koszulą, ale teraz pokry­wała je warstwa tłuszczu. Co prawda nie sprawiał wrażenia otyłego, raczej bardziej flegmatycznego niż kiedyś. Ale w przypadku Berta, pozory mogły mylić. Tess przekonała się o tym dawno temu.

Jego jasnobrązowe włosy przerzedziły się i zniknęły całkowicie z czubka głowy. Miał na sobie włoskie ciuchy, na ręku rolexa, a jedwabna koszula roz­pięta była aż do pępka. Na potężnej, owłosionej klatce piersiowej dyndały łańcuchy z dwudziestoczterokaratowego złota. Zarówno jego opowieści, jak i wygląd dowodziły, że Ameryka Południowa mu służyła. Kokaina zrobiła prze­cież tak wiele dla tak wielu ludzi, czemu więc Bert nie miałby skorzystać?

-Dlaczego wróciłeś do Stanów, jeśli w Ameryce Południowej było ci tak dobrze? - spytała, kiedy przerwał opowiadanie, żeby pociągnąć duży łyk piwa.

-            Byłem płotką w ogromnym, lukratywnym stawie, kotku - odparł, smut­no wzdychając.

-            Miejscowi przejęli twoje interesy?

-            W ramach zemsty, ale to stara historia - podsumował, machnąwszy ręką na przeszłość, jakby była rozgniecionym komarem.

 

 

7


- Wróciłem do kra­ju i do najlepszej, najmądrzejszej z moich dziewczyn na jedną, ostatnią ro­botę, która ustawi nas na resztę życia. Pracujesz nad czymś?

Tess uśmiechnęła się.

-            Zastanawiam się nad pewnymi szmaragdami, ale to może poczekać. O co chodzi?

-            To złoty interes. Pomyślałem o tobie, gdy tylko się o tym dowiedzia­łem. Będziemy bogatsi niż w najdzikszym z moich snów, a ja nie śnię o byle czym, kotku.

Tess pomyślała, że to typowe dla Berta; nie zapytał, co porabiała przez tych siedem lat. Odnalazł ją, kierując się wyłącznie interesem, i oczekiwał, że ona z entuzjazmem zaangażuje się w kolejne nielegalne przedsięwzięcie.

W żadnym razie nie należało rozczarowywać Berta, spytała więc, co to za złoty interes.

-              Słyszałaś kiedykolwiek o dziewczynce o nazwisku Elizabeth Cush-man? - zapytał, a kiedy pokręciła przecząco głową, mówił dalej: - Zniknęła
jakieś dwadzieścia lat temu, porwano ją i nigdy się nie odnalazła. Była spad­kobierczynią Domu Aukcyjnego Cushmanów. O nim chyba słyszałaś?

Tess założyła nogę na nogę, nareszcie rozluźniona. Wszystko było tak, jak kiedyś: wiedziała, czego od niej oczekuje, co ma myśleć, jak się zachowywać.

- No pewnie! Mają najlepsze rzeczy na świecie. Duże pieniądze, duży prestiż, dużo władzy, chociaż oni nazywają to wpływami.

Bert wydał dźwięk, który miał być czułym chichotem.

-              Moja dziewczyna. Od razu załapałaś, o co chodzi. Ale nie zapominaj
o kolii Farleigha.

Tess była autentycznie zaskoczona.

-- Mówisz o tych Cushmanach, którzy są posiadaczami najcenniejszej szmaragdowej kolii na Zachodzie?

-              Tak. Myślałem, że cię to zainteresuje. - Bert obserwował ją z ukosa. -
Stary Cushman zmarł osiem miesięcy temu. Jego syn, ojciec Elizabeth Cushman, popełnił samobójstwo w rok po jej zniknięciu. Pewnie nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy. Wiesz, jakie są te zasmarkane dzieciaki. Matka zginęła podczas konnej przejażdżki przed kilkoma laty i nie ma żadnego bezpo­średniego spadkobiercy milionów Cushmanów. A mówimy o setkach milionów. - I o kolii Farleigha.

-              Właśnie - przytaknął Bert, gładząc swoje łańcuchy. - Babka wciąż żyje;
powinna pociągnąć jeszcze kilka lat. Wszystko wskazuje na to, że to cwana
sztuka. Do dziś zajmuje się interesami i jeszcze nie podjęła decyzji, komu
przekazać swoje imperium i kolię. I w tym właśnie momencie wkraczasz ty.
Najstarsza córka z rodziny Cushmanów zawsze dostaje kolię w swoje dwu­dzieste pierwsze urodziny i przekazuje do rodzinnych kufrów dopiero w chwili
śmierci. A więc z moją pomocą zostaniesz dawno zaginioną wnuczką Eliza­beth i dostaniesz kolię, która ci się należy.

Tess otworzyła usta i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzy­mać. Oto jeden z tych niedorzecznych wspaniałych planów, które tylko Bert mógł wymyślić.

8


-            Co to ma być, „Ukryta Kamera"? - spytała.

-            Przychodzę z poważną propozycją i oczekuję, że tak ją potraktujesz. Jego głos był zimny jak stal, Tess natychmiast otrzeźwiała. Na prawej

skroni miała bliznę w kształcie łuku, która przypominała jej, jak niebezpiecz­nie sprzeciwiać się Bertowi, kiedy w jego głosie pojawiał się ten ton.

-              Wybacz, Bert, po prostu mnie zaskoczyłeś - powiedziała, udając zmie­szanie. - Nie tego oczekiwałam, to znaczy, jak u licha mam się podać za
jakiegoś dawno zmarłego bogatego dzieciaka? Oboje dobrze wiemy, że w mo­ich żyłach nie ma ani kropli błękitnej krwi.

Bert zmierzył Tess wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Poczuła suchość w gardle. Bert znów rozsiadł się wygodnie na złotej kanapie.

-              Mieszańce udają przez całe życie, kotku. Poradzisz sobie, jeśli cię
odpowiednio przygotuję. Zawsze byłaś świetną aktorką. Mam tu jakieś zdję­cia tej dziewczynki i jej rodziny. Jesteś do niej wystarczająco podobna i mo­żesz podać się za nią bez żadnej operacji plastycznej, soczewek kontakto­wych czy farbowania włosów. Masz tyle samo lat, ile ona by miała,
odpowiednią karnację i wzrost, a nawet bliznę po operacji wyrostka. Dlate­go od razu pomyślałem o tobie. Żadnych oszustw. Cushmanowie dostaną
prawdziwy produkt.

-              Po odpowiednim przygotowaniu - powiedziała sucho Tess.
Bert uśmiechnął się zadowolony z siebie.

-            Zrobiłem rozeznanie co do tych Cushmanów i dziewczynki. Mam in­formacje, które właściwie podane, przekonają ich, że ty jesteś Elizabeth. Potem to już tylko kwestia nakłonienia staruszki, żeby przekazała ci kolię wartą trzydzieści pięć i pół miliona dolarów i znikamy jak statki w Trójkącie Bermudzkim. Sprzedajemy kolię znajomemu kolekcjonerowi i dzielimy się zyskiem. I co ty na to?

-            Jak będziemy się dzielić?

Bert wzruszył ogromnymi ramionami.

-              Jak zwykle.

Tess uśmiechnęła się i pokręciła głową.

-              O, nie. Jestem teraz starsza i mądrzejsza, Bert, i to ja mam wykonać
całą robotę. Podział dziewięćdziesiąt do dziesięciu nie wchodzi w grę. Po­
wiedzmy: pół na pół.

Szare oczy Berta pociemniały.

-              Nie targuję się z moimi dziewczynami. Dobrze o tym wiesz. Podział
będzie taki, jak zwykle: dziewięćdziesiąt do dziesięciu. Albo się zgadzasz,
albo nie ma o czym mówić.

Tess nadal była spokojna.

-              Przecież jestem dobrą aktorką i w dodatku z blizną po wyrostku, za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin