Hibbert Burford Eleanor - Sekret.pdf

(1149 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Sekret
Secret for a Nightingale
Przełożyła: Irena Przybysz
125077272.002.png
Mojej drogiej przyjaciółce
PATRYCJI MYRER,
która pierwsza obudziła moje zainteresowanie
doktorem Damienem i młodą kobietą,
która nieoczekiwanie została wciągnięta
do wojny krymskiej.
Na pamiątkę wielu cennych godzin, które
spędziłyśmy dyskutując o moim narodzie
Victoria Holt
125077272.003.png
Ślub
Ostatniej nocy przed ślubem miałam dziwny sen z którego obudziłam się zdjęta przerażeniem.
Byłam w kościele i Aubrey stał obok mnie. Powietrze przenikał silny zapach lilii ciężki, duszący
— zapach śmierci. Przed nami stał wuj James — pastor James Sandown. Kościół — ten sam, z
którym tak się zżyłam w latach szkolnych, gdy przebywałam u wujostwa na plebanii, nie mogąc
być z ojcem w Indiach, gdzie stacjonował na wojskowej placówce. Słyszałam swój własny głos,
oddalony, brzmiący jak echo w pustej przestrzeni: „Ja, Zuzanna, biorę sobie ciebie, Aubreya, za
męża”… Aubrey trzymał obrączkę. Wziął mnie za rękę, a jego twarz zbliżała się coraz bardziej do
mojej — wtedy zdjął mnie paniczny strach. Nie była to twarz Aubreya, a jednak to był on. Nie była
to twarz, jaką znałam, lecz twarz wykrzywiona, szydercza, dziwna, ohydna, przerażająca.
Usłyszałam głos wołający: „Nie, nie”… Był to mój głos.
Siedziałam w łóżku dygocząc, wpatrując się w ciemności, wilgotnymi rękami mnąc
prześcieradło. Sen był tak wyraźny, że minęło sporo czasu, nim przyszłam do siebie. Wtedy
powiedziałam sobie, że to nonsens. Rano wychodzę za mąż. I chcę wyjść za mąż. Jestem
zakochana w Aubrey u. Co mogło spowodować taki sen?
Nerwy przedślubne — powiedziałaby ciotka Grace, najtrzeźwiejsza z kobiet. I miałaby rację.
Próbowałam otrząsnąć się z tego snu, ale mi się nie udawało; był taki realistyczny.
Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Patrzyłam na kościół, z jego normandzką wieżą w
świetle księżyca, stojącą tak od ośmiuset lat, niezachwianą, opierającą się wiatrowi, deszczom i
stuleciom, podziwianą i zwiedzaną przez wielu — dumę i miłość wuja Jamesa.
— To zaszczyt brać ślub w takim kościele — powiedział wuj.
Jutro ojciec poprowadzi mnie nawą do ołtarza i tam stanę obok Aubreya. Ciągle jeszcze
drżałam. Ale to przecież nie będzie tak, jak we śnie. Podeszłam do szafy i popatrzyłam na swoją
suknię — biały atłas ozdobiony koronkami i do tego bukiet z kwiatów pomarańczy. Za kościołem
w zajeździe „Pod Czarnym Dzikiem”, jedynym w Humberston, śpi, zapewne, Aubrey. Pan młody
nie może spędzić ostatniej nocy przed ślubem pod tym samym dachem, co panna młoda — orzekła
moja ciotka Grace. Czy będzie śnił o dniu, który ma nastąpić? Wróciłam do łóżka, ale nie chciałam
spać. Bałam się, że będę dalej śnić od momentu, kiedy krzyknęłam: „Nie, nie”, podczas gdy
Aubrey wciskał mi obrączkę na palec.
Leżałam w łóżku, myśląc o tym wszystkim…
* * *
Po raz pierwszy zobaczyłam Aubreya w Indiach, gdzie stacjonował mój ojciec. Przyjechałam
do niego po siedmiu latach pobytu w Anglii, gdzie uczęszczałam do szkoły, wakacje spędzając na
probostwie u mojego wuja Jamesa, pastora, i jego żony Grace, którzy wspaniałomyślnie podjęli się
opieki nad córką szwagra. Musiałam, jak wszystkie angielskie młode damy z dobrych rodzin,
kształcić się w Anglii. Ta konieczność na ogół sprawiała wiele kłopotów ludziom pełniącym
służbę na odległych placówkach Imperium Brytyjskiego i, jak to zwykle bywało, co szlachetniejsi
członkowie rodzin przychodzili wówczas z pomocą.
Pamiętam, z jaką radością powitałam dzień moich siedemnastych urodzin. Był czerwiec, byłam
wtedy w szkole, ale wiedziałam, że jest to mój ostatni semestr i że w sierpniu wrócę do Indii, gdzie
spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia.
Może byłam niewdzięczna, myśląc z taką radością o wyjeździe, nawet jeśli jechałam do ojca.
125077272.004.png
Wuj James bowiem i ciotka Grace z ich córką Ellen byli dla mnie dobrzy i dokładali wszelkich
starań, bym się czuła u nich jak u siebie w domu. Ale odnosiłam wrażenie, że jestem w pewnym
stopniu intruzem, szczególnie na początku. Mieli swoje własne życie i dużo obowiązków
związanych z parafią. Ellen była o dwanaście lat starsza ode mnie i zakochana w wikarym ojca,
którego miała poślubić, jak tylko zdobędzie on jakieś stanowisko. Wuj James miał pod opieką
trzódkę swoich wiernych parafian. Zajęcia ciotki Grace były niezliczone: organizowała kiermasze,
zabawy ogrodowe, koncerty kolęd, imprezy na każdą okazję — nie wyłączając zebrań Związku
Matek i Kółka Krawieckiego.
Obawiam się, że często wystawiałam ich cierpliwość na ciężką próbę. Sercem byłam daleko, za
morzami, a ponieważ czułam, że jestem im jakimś ciężarem, przybierałam postawę obojętną i
arogancką, jednocześnie spoglądając krytycznie na ich starą, pełną przeciągów plebanię, z jedną
tylko kucharką, jedną służącą i dziewczyną do pomocy, i porównując ją z indyjską rezydencją
pułkownika, gdzie liczna służba tubylcza biegiem spełniała każde życzenie.
Trudno powiedzieć, abym była jako dziecko aniołem, toteż obie, niania oraz pani Fearnley —
moja guwernantka do czasu, gdy skończyłam dziesięć lat — nigdy nie wiedziały, czego się mogą
po mnie spodziewać. Była jakaś dwoistość w mojej naturze. Czasem byłam radosna, uległa,
delikatna i czuła.
— To tak jak z księżycem — mówiła pani Fearnley, która lubiła wyciągać pouczające wnioski z
każdej sytuacji — też ma jedną stronę jasną, a drugą ciemną.
Ja, inaczej niż księżyc, coraz to prezentowałam swoją ciemną stronę.
— Niezbyt często, dzięki Bogu — mówiła pani Fearnley, ale martwiło ją, że w ogóle tę ciemną
stronę miałam. Byłam bowiem uparta. Jeśli się czegoś uczepiłam, nic nie było w stanie mnie od
tego odwieść.
Gdy postanowiłam osiągnąć swój cel, nie słuchałam nikogo. W takich chwilach byłam
krnąbrnym dzieckiem, zupełnie różnym od pogodnej dziewczynki, którą tak miło było uczyć i z nią
przebywać.
— Musimy zwalczyć tę ciemną stronę — mówiła pani Fearnley. — Zuzanno, jesteś najbardziej
nieobliczalnym dzieckiem, z jakim się kiedykolwiek zetknęłam.
Moja ayah określała to inaczej:
— W tym małym ciałku są dwa duchy; one ze sobą walczą. Zobaczymy, który z nich zwycięży.
Ale nie teraz, gdy jesteś właściwie dzieckiem, tylko kiedy będziesz dorosłą panną.
Wspomnienia dzieciństwa w Indiach pozostały żywe w mojej pamięci przez wszystkie lata
pobytu w Anglii. A nawet im bardziej odsuwały się w przeszłość, tym wydawały mi się
piękniejsze.
Barwne obrazy snuły mi się przed oczami, gdy leżałam w łóżku wspominając…
Po śmierci matki życiem moim rządziła ayah. Był też ojciec, imponujący, wspaniały, pierwszy
po Bogu. I choć czuły i kochający, to jednak nie mógł przebywać ze mną zbyt często; teraz
rozumiem, że byłam dla niego kłopotem. Godziny, które spędziliśmy razem, bardzo sobie ceniłam.
Ojciec opowiadał mi o swoim pułku i o tym, jaką ważną funkcję sprawuje. Byłam z niego bardzo
dumna, widząc oznaki szacunku, z jakimi się spotykał.
Ale to moja pachnąca piżmem hinduska niania, bliska mi stała towarzyszka, była w tym czasie
najważniejszą dla mnie osobą. Uwielbiałam uczucie podniecenia, jakie towarzyszyło naszym
wyprawom do miasta. Trzymała mnie zawsze za rękę i ostrzegała, abym jej nigdy nie puściła. To
poczucie zagrożenia sprawiało, że nasze wyprawy stawały się dla mnie podwójnie atrakcyjne.
Było tam gwarno i kolorowo, gdyśmy krążyły wśród przedstawicieli miejscowych plemion i kast.
Z czasem nauczyłam się rozpoznawać ich wszystkich: kapłanów buddyjskich po ich ogolonych
głowach i sukniach koloru szafranu, które szeleściły, gdy szli spiesznie wśród tłumu nie patrząc na
125077272.005.png
nikogo; parsów w dziwacznych kapeluszach, z parasolami; kobiety, którym nie wolno pokazywać
twarzy, a których czarno obwiedzione oczy wyglądały przez szparki welonów. Fascynował mnie
zaklinacz wężów w turbanie, grający niesamowitą melodię, podczas gdy kręte i giętkie ciało kobry
podnosiło się z koszyka, kołysząc się złowieszczo ku podziwowi widzów. Wolno mi było za
każdym razem wrzucić rupię do dzbana stojącego obok, za co otrzymywałam przesadne
podziękowania i obietnicę szczęśliwego życia, pobłogosławionego wieloma dziećmi i
pierworodnym synem.
W powietrzu unosiła się woń piżma; czuło się też inne zapachy, mniej przyjemne. Gdybym
zamknęła oczy, poznałabym po zapachu, że jestem w Indiach. Zachwycałam się wspaniale
barwionymi sari, jakie nosiły te kobiety, które nie musiały zakrywać twarzy, ponieważ, jak mówiła
ayah, były z niższej kasty. Stwierdziłam, że wyglądają o wiele ładniej niż te z wyższej kasty, w
bezkształtnych sukniach i z zawoalowanymi twarzami.
Pani Fearnley wyjaśniała mi, że Bombaj nazywają „Bramą do Indii” i że został nam ofiarowany,
kiedy Karol II poślubił Katarzynę Braganza.
— Jaki to wspaniały prezent ślubny! — wykrzyknęłam. — Kiedy ja będę wychodzić za mąż, też
chciałabym dostać coś takiego.
— Takie prezenty dostają tylko królowie — powiedziała pani Fearnley. — I często jest to
większy kłopot niż przyjemność.
Jeździłyśmy wózkiem zaprzężonym w kucyki na wzgórze Malabar, skąd widziałam pałac
gubernatora, wielki i imponujący, położony na cyplu Malabar, a wokół niego ogrody i kluby, do
których uczęszczali oficerowie i Brytyjczycy.
Pani Fearnley zwykle brała udział w tych przejażdżkach i korzystała z każdej okazji, aby
uzupełnić moją edukację. Ale czasami byłam tam z nianią, która opowiadała mi o rzeczach
znacznie dla mnie ciekawszych. Wolałam słuchać o cmentarzach, gdzie nagie ciała zmarłych
pozostawione na wierzchu obdzierane były przez sępy, a kości wybielane przez słońce, co — jak
twierdziła ayah — było godniejsze niż oddawanie ich robakom; wolałam to niż słuchanie o
Mongołach, którzy panowali w Indiach, zanim zostali wyparci przez Kampanię
Wschodnioindyjską, i o tym, jakie to szczęście dla Hindusów, że teraz Wielka Królowa roztacza
nad nimi opiekę.
Podczas mego pobytu w Anglii, gdy w czasie wakacji patrzyłam z okien swego pokoju na
plebanii na cmentarz i szare kamienne tablice, na których napisy były często na wpół zatarte przez
czas, wspominałam gorące słońce Indii, błękit morza, śpiewne głosy, barwne sari i oczy kobiet
tajemniczo wyzierające przez wycięcia w welonie. Myślałam o służbie, która dbała o nasze
potrzeby — o chłopcach w białych
koszulach i spodniach, o przebiegłym i chytrym kucharzu, który rządził niepodzielnie w kuchni
i wyprawiał się co dzień na targ, jak maharadża, ze swymi pomocnikami, trzymającymi się o krok
z tyłu, ale gotowymi na skinienie nosić zakupy, które on po dłuższej, niezbędnej, jak się wydawało,
dyskusji kupował.
Wspominałam wozy ciągnione przez cierpliwe, umęczone woły, wąskie uliczki, dokuczliwe,
uparte muchy i bele kolorowych jedwabi w sklepach; wspominałam nosiwodów, głodne psy, kozy
z dzwoneczkami na szyjach, które dzwoniły przy każdym kroku, chłopki z pobliskich wsi
sprzedające swoje wyroby, chłopów, kulisów, Tamilów, Pathanów i braminów. Wszystko to
kłębiło się na pełnych barw ulicach, gdzie tu i ówdzie pojawiał się jakiś dostojny i bogaty Hindus w
pięknie zawiązanym turbanie, połyskującym drogimi kamieniami.
I dla kontrastu — żebracy. Nigdy nie zapomnę żebraków, chorych i powykręcanych, o
ciemnych, błagalnych oczach, które, obawiam się, będą mnie prześladować do śmierci i które śniły
mi się, gdy leżałam otulona przez ayah i osłonięta przez zabezpieczającą przed owadami siatkę.
125077272.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin