Jakes John - Saga rodziny Kentów 02 - Buntownicy.doc

(2347 KB) Pobierz
JOHN JAKES

JOHN JAKES

Buntownicy


Spis treści

Księga pierwsza Nasze życie, nasz los, nasz uświęcony honor

Rozdział pierwszy    Smak stali    /    9

Rozdział drugi   Wzgórze Sermon    /    23

Rozdział trzeci   Narodziny    /    46              ,

Rozdział czwarty    Bunt   /    65

Rozdział piąty    Strzelby zimą    /    86

Rozdział szósty    Czas siewu    /l 07

Rozdział siódmy   Trzynaście zegarków              132

Księga druga Czasy, które wystawiają na próbę dusze mężczyzn

Rozdział pierwszy    Korsarski interes    /    157

Rozdział drugi   Mroczny postępek    /    174

Rozdział trzeci   Nieoczekiwane spotkanie w Pensylwanii              194

Rozdział czwarty   Odwrót spod Brandy winę    /    216

Rozdział piąty    Mam na myśli marsz do Hostile Ground"    /    235

Rozdział szósty    Instruktor    /    260

Rozdział siódmy    Rackham    /    285

Księga trzecia

Śmierć i zmartwychwstanie

Rozdział pierwszy   Wilki    /    307

Rozdział drugi   Strzelby latem    /    323

Rozdział trzeci   Szpieg z plemienia Shawnee    /    329

Rozdział czwarty    Cena niebios    /    349

Rozdział piąty    Kobieta z Wirginii    /    363

Epilog        Świat odwrócony do góry nogami    /    377


Księga pierwsza

Nasze życie, nasz los, nasz uświęcony honor


Rozdział pierwszy Smak stali

Brytyjskie bębny rozpoczęły w powolnym marszowym rytmie. Na początku nieliczne, z czasem dołączały kolejne. W końcu głuchy odgłos werbli rozległ się wzdłuż południowo-wschodniego krańca półwyspu Charleston.

Przez moment ich dźwięk zdawał się przesycać gorące, letnie powietrze. Huk armat ustawionych na Coppy Hill w Bostonie i okręty krążące wokół półwyspu działały paraliżująco.

Po lewej stronie Filipa Kenta chudy Murzyn uzbrojony w strzel­bę na wiewiórki niespokojnie wyszczerzył zęby

-        Wygląda na to, że Tommy już po obiedzie - zagadnął.

-        Chyba tak - odpowiedział Filip. Miał trudności z mówieniem. Jego gardło było tak wysuszone, że ledwie szeptał.

Wsadził wycior do lufy swego cennego angielskiego muszkietu, zwanego Brown Bess. Postukał dwa razy wyciorem, by mieć pewność, że szczypta prochu, kartonowa przybitka i kula są dobrze umiejscowio­ne. Modlił się w myślach, żeby znaleźć gdzieś odrobinę wody do picia. Żołądek mu zaburczał, skręcając się z głodu. O racjach żywno­ściowych, które zafasował o zachodzie słońca, w czasie ćwiczeń w Cambridge, zdążył już dawno zapomnieć.

W dodatku był obolały. Przez całą noc wraz z innymi żołnierzami kopał redutę. Najpierw mieli wiele wątpliwości, czy szczyt wzgórza Breed jest właściwym miejscem na okopywanie się, czy lepiej zdecydo­wać się na przesmyk łączący Charleston z lądem, łatwiejszy do obrony.

W końcu spory rozstrzygnął oficer nazwiskiem Gridley, specjali- sta inżynier. Zadecydował, że wzgórze Breed będzie lepsze.

Kryjąc się w ciemności, Amerykanie wykopali kwadratową for­tyfikację długości około czterdziestu metrów, o kształcie strzały z gro­tem skierowanym na wschód, by patrzeć na łąkę nachyloną w stronę rzeki Charles.


10


BUNTOWNICY


Murzyn należał do regimentu Massachusetts, a może do sił Connecticut pod dowództwem starego zwycięzcy Indian, Putnama, który okopał się za nimi na pagórku w posiadłości farmera Bunkera. Czarny mężczyzna pojawił się, gdy Filip przykucnął i nakrył głowę podczas wystrzelania kuli armatniej. Pocisk wysadził krater na zboczu schodzącym do rzeki Mystic. Kiedy Filip spojrzał w górę, Murzyn się uśmiechał, nieśmiało głaszcząc otwór lufy swej antycznej broni. Wy­glądał jak obdartus, co rzucało się w oczy, chociaż żołnierze armii amerykańskiej chodzili zazwyczaj brudni i obszarpani. Był zapewne wolnym człowiekiem mimo czarnego koloru skóry. Armia nie gardziła ochotnikami...

Filip i Prince wymienili niespokojne spojrzenia. Obydwaj słyszeli bębny i obydwaj próbowali wzruszać ramionami i cynicznie wy­szczerzać zęby, jak gdyby ten dźwięk nic ich nie obchodził, choć każdy z nich czuł co innego. Filip był już prawie tak ciemny jak Salem Prince. Miał brud na skórze, kolanach, beryczesach, połatanych poń­czochach, a nawet na przepoconej koszuli. W zamieszaniu ludzi wbiega­jących do reduty i wybiegających z niej nie można było się zorientować, do jakich należeli jednostek. Jedynie kilku nosiło mundury. Ale rotacja była ciągła i wciąż napływali nowi ochotnicy. W momentach gdy wybuchał pocisk armatni i wszyscy zakrywali sobie głowy, ci, którzy nie wytrzymywali upału, brudu i strachu, korzystali z okazji, żeby wypełznąć i zniknąć. Filip rozumiał ich, jemu też świeżo wykopana reduta przypominała otwarty, przygotowany grób.

Człowiek po prawej stronie Filipa wspiął się na palce i wyjrzał na przedpole. Jeszcze jeden pocisk wybuchnął. I następny. Fontanna grudek ziemi obsypała Filipa.

Zamknął oczy, a pod powiekami ukazała mu się przerażająca wizja. Ciała, nie zidentyfikowane, w brudnym cuchnącym dole. Boże, a jeżeli jedno z nich...?

„Filip Kent, urodzony we Francji, pod Chavaniac, w roku pańskim tysiąc siedemset pięćdziesiątym trzecim. Zginął w piękną sobotę, siedemnastego sierpnia tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego roku".

Anno - pomyślał z bólem. Jakoś to będzie, wyjdę stąd cały. Muszę.

Werble zawarczały. Kolejny wybuch wstrząsnął powietrzem. Ale Filip już przyzwyczaił się do zgiełku.

Amerykanie pracowali nocą nad swoją fortyfikacją. Jakiś bystro-oki oficer z okrętu Lively odkrył ją o świcie. Pierwsza salwa padła około godziny czwartej.


NASZE ŻYCIE, LOS, HONOR              11

Kilku amerykańskich żołnierzy krzyknęło z przerażeniem. Wkrótce potem kula urwała głowę człowiekowi nazwiskiem Pollard, który pracował na zewnątrz reduty. Korpus padł na wilgotną trawę, a nikłe jeszcze światło poranka ukazało krew tryskającą z szyi. Zwłoki stanowiły widome ostrzeżenie, gdyby ktoś jeszcze miał jakiekolwiek wątpliwości co do losu, jaki może spotkać obrońców wzgórza Breed.

W miarę jak wstawał dzień, okazało się, że ani z lądu, ani z okrętów Anglicy nie są w stanie wyrządzić wielkich szkód reducie. Do tej pory kononada osiągnęła jedynie taki skutek, że Amerykanie mieli zszargane nerwy i strach dał się zauważyć na każdej twarzy. Strach i nieunikniona myśl: „Dziś odwaga wstąpienia do armii wal­czącej z królem Jerzym III może mnie kosztować życie".

Filip chciał spojrzeć na przedpole, ale kanonada wzmogła się. Mimo to zaryzykował spojrzenie, lecz dostrzegł jedynie dym i płomie­nie.

O Boże - pomyślał ze zgrozą, spalili Charleston. Przeklęci.

Pod gradem kul rozgrzanych do czerwoności dachy małych domów zajęły się ogniem. Przerażeni mieszkańcy już opuścili swoje domostwa.

-       Posiłki przybywają do nich łodziami - poinformował ktoś.

-       Królewska Marynarka - dodał ktoś inny.

 

-       Regularne oddziały już zaczynają - następny głos wyraźnie drżał. - Spójrzcie tylko...

-       Bądźcie cicho. Bo nie usłyszycie rozkazu ,,ognia".

Ten twardy, zdecydowany głos należał do komendanta polnego -wysokiego, szpakowatego pułkownika Prescotta of Pepperella. Pomi­mo tłumu w reducie Filip zobaczył, jak dowódcy wypadła lornetka z rąk, a jego głowa zwróciła się do tylnego wyjścia z umocnień. A jeżeli reduta zostanie zdobyta? - pomyślał Kent coraz bardziej przygnębiony. Wizja wzgórza jako grobu wydała mu się coraz bliższa.

Nagle usłyszał podniecone szmerki:

-       Warren!

-       Czy to nie doktor Warren?

Bardzo przystojny, elegancki blondyn uzbrojony w muszkiet i szablę wkroczył do reduty. Był to znany bostoński lekarz, jeden z czołowych bojowników o sprawę patriotów w Massachusetts. Filip poznał Warrena w okresie swej pracy w drukarni Edesa i Gilla.

-              Do usług – powiedział Warren do Prescotta, bez uśmiechu.
Prescott przez moment stał odwrócony tyłem. Zwracając się

przodem do doktora i przekrzykując bicie bębnów i strzały armatnie powiedział:


12


BUNTOWNICY


-       Generale Warren - zasalutował - przekazuję panu komendę!

-       Nie, pułkowniku! Przybyłem tu jako ochotnik. Moja komisja jak na razie istnieje tylko na papierze. Czekamy na podpis. Pozwoli pan, że zajmę miejsce wśród żołnierzy.

Rozległ się szmer aplauzu, gdy lekarz, postać powszechnie znana, przedstawiciel najwyższej, amerykańskiej władzy, przeszedł w swym szamerowanym złotym płaszczu na czoło reduty. Prescott zniknął w wąskim, bocznym przejściu, żeby zająć się niespodziewanym prob­lemem. Od strony szczytu wzgórza osunęła się ściana wykopu.

Werble znów przyśpieszyły rytm. Filip pomyślał, że pora wyjrzeć. Przesunął się do przodu i wtedy dostrzegł go Warren.

-       Kent? - upewnił się, podchodząc i wyciągając dłoń na powita­nie.

-       Tak. Witam, doktorze Warren.

-       Z trudem cię poznałem.

-       To zajęcie jest raczej brudzące.

-       Ale to „czysta robota". A więc służysz?

-       Uważam, że wszyscy powinniśmy.

-       Słyszałem, że się ożeniłeś? Z córką mecenasa Ware'a?

-       Owszem. Anna mieszka w wynajętych pokojach razem z ojcem.

-              Jeżeli będziemy walczyć jak lwy, to może wkrótce znów
będziecie razem.

Skinąwszy dłonią, doktor wrócił na poprzednie miejsce pod ścianą. Jego obecność zwracała uwagę i przyciągała gapiów. Wraz z Johnem Hancockiem, Johnem i Samuelem Adamsami, złotnikiem Paulem Revere'em stanowili elitę bostońskich patriotów, popychają­cych Amerykanów z Massachusetts do zbrojnej konfrontacji z królew­skimi. To, że człowiek o takiej pozycji i prestiżu przybył do potencjal­nej pułapki śmierci, jaką była reduta, podniosło żołnierzy na duchu. A wśród nich i Filipa Kenta.

Zastanawiał się, która może być godzina. Sądząc po kącie pada­nia promieni słonecznych, minęła trzecia. Pomimo nie milknącej kanonady Filip wspiął się na palce, żeby spojrzeć choć przez krótką chwilę w twarz niebezpieczeństwu, któremu mieli stawić czoło w letnie popołudnie. Dech zaparło mu w piersiach. Czerwone linie przecinały półwysep jedna za drugą. Dłoń Filipa mimowolnie zacisnęła się na lufie muszkietu Brown Bess. Chłodny pot strachu ciekł między pal­cami.

Purpura. Jak okiem sięgnąć łąki się czerwieniły. Przynajmniej tysiąc, a może i dwa tysiące czerwonych kurtek. A do tej pory siły Amerykanów musiały stopnieć o połowę.


NASZE ŻYCIE, LOS, HONOR

Brytyjczycy, wyćwiczeni w utrzymywaniu szyku, wspinali się po kamienistych zboczach, nie łamiąc szeregów. Ich flagi łopotały w go­rącym wietrze.

Szli jak na ćwiczeniach. Wolnym, miarowym krokiem. Ciągle naprzód. W rytm werbli rozbrzmiewających między salwami dział.

Długie szeregi sięgały aż do rzeki Mystic. Kompania flankowała kompanię. Szli wprost na redutę, a niżej kierowali się na pośpiesznie wzniesiony faszynowy płot, który miał zatrzymać kule muszkietów. I dalej kompanie szły w stronę kamiennego muru, ciągnącego się od płotu aż po brzeg rzeki. Za tymi prowizorycznymi fortyfikacjami równie przypadkowi żołnierze czekali, żeby stawić czoło najlepiej wyszkolonej armii ówczesnego świata.

Filip odwrócił się, żeby spojrzeć na Boston. Wzdłuż rzeki Charles tysiące ludzi wyglądało z okien, stało na dachach, by patrzeć, jak baterie dział na wzgórzu Copp rozkwitają obłokami, dymu.

Jak zahipnotyzowany, Filip powrócił wzrokiem do szeregów pełznących po zboczu wzgórza. Ktoś powiedział, że atakiem dowodzi osobiście generał William Howe, jeden z trzech wyższych oficerów, którzy w połowie maja przybyli wesprzeć doświadczeniem generała Tomasza Gage'a.

-              Nie strzelać! - padła komenda z głębi reduty. - Wstrzymać
ogień, czekać na rozkaz! Pozwólcie bękartom podejść na odległość
strzału.

To się może źle skończyć - pomyślał Filip. Naliczył dziesięć kompanii czerwonych kurtek w pierwszym rzucie. A za nimi jeszcze dziesięć. Setki szkarłatnych postaci posuwających się miarowo na­przód. Nadchodzili.

Filip czuł pot spływający mu po ciele. Wyobrażał sobie, jak czują się Anglicy odziani w sztywne sukno, uginający się pod ciężarem koców, racji żywnościowych i broni. Jak do tej pory nie zmieniali rytmu, chyba że wspinając się lub obchodząc przeszkody. Można było już odróżnić twarze. Zauważać szczegóły. Blizna na czole, rude, krzaczaste brwi, policzki błyszczące od potu.

-              Wstrzymać ogień! - padł znów rozkaz. - Czekać na komendę
Prescotta!

Łykając nerwowo ślinę, Filip oparł się o nasyp. Z muszkietem w ręce starał się chwilę odpocząć.-Murzyn, Salem Prince, i inni żołnierze też starali się odsapnąć. Filip dostrzegł Prescotta na przed­polu. Pułkownik kroczył tam i z powrotem, schylając głowę, gdy pociski gwizdały mu przy uszach.

Bębny nie ustawały. Filip rozpoznawał poszczególne formacje.


14


BUNTOWNICY


...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin