udział w akcji „rajska igła" jest zakończony, mam się zajmować całym personelem bazy z wyjątkiem zaszczepionych rodzin. Do nich przyjechali nowi lekarze, trzech konowałów z Waszyngtonu. A kiedy zaprotestowałem, Hoffman polecił mi zająć się czymś nowym: miałem przejrzeć dokumentację medyczną z okresu dwudziestu lat i napisać szczegółowe sprawozdanie. Pracochłonne zajęcie.
— Skądś to znam.Uśmiechnął się blado.
— Tak, jestem podstępnym wężem; zawsze taki byłem. Tłumaczyłem tosobie tym, że wychowałem się w wielkim domu pełnym dorosłych. Nabrałemwtedy upodobania dla gier i intryg. A może to wrodzona cecha charakteru?
— Co się stało z pozostałymi zaszczepionymi? — spytała Robin.
— Chorowali następni i w końcu zaczęto mówić o jakiejś tajemniczejepidemii w bazie. Nie dało się dłużej utrzymywać tajemnicy, więc lekarzez Waszyngtonu wydali oficjalne oświadczenie: do Stanton przeniknęła jakaśnieznana choroba z wyspy i wprowadza się ścisłą kwarantannę. Chorzyzostają zamknięci w ambulatorium. Ma się rozumieć, wszyscy obchodzili jeszerokim łukiem. A potem dotarła do mnie pogłoska, że wszystkie zaszczepionerodziny zostaną odesłane do do Walter Reed Hospital w Waszyngtonie nabadania i leczenie. Dobrze wiedziałem, co to oznacza.
Po pomocy zakradłem się do ambulatorium. Drzwi pilnował jeden wartownik, nie traktujący serio swego zajęcia. Co było typowe dla bazy. Nic się tam nigdy nie działo. Nikt się niczym nie przejmował. Udało mi się wśliznąć tylnymi drzwiami, używając klucza, który zabrałem z biurka Hoffmana. Łajdak nawet się nie zatroszczył o założenie nowych zamków. -Sięgnął po grejpfruta i ścisnął owoc tak mocno, że trysnął sok. — Niektórzy z nich — powiedził cicho — już nie żyli. Leżeli na pryczach... w stanie rozkładu. Inni tracili przytomność. Wszędzie było pełno odpadającej skóry... kończyn... cuchnęło gangreną. — Zaczął płakać, próbując ukryć łzy. — Prycza za pryczą, jak otwarte trumny... Do dziś pamiętam niektóre twarze. Nie usiłowano ich leczyć — żadnego pożywienia, lekarstw, kroplówek. -Z grejpfruta została już tylko miazga. — Ostatni oddział był najgorszy: tuziny martwych dzieci. I nagle cud: niektóre z niemowląt żyły i wyglądały na stosunkowo zdrowe. Były niedożywione, z obrażeniami skóry, ale przytomne, oddychały bez trudu, ich małe oczka śledziły mnie, kiedy szedłem wzdłuż łóżeczek... Policzyłem. Dziewięcioro. — Wstał i zaczął nerwowo przechadzać
się po pieczarze.
Nadal tego nie rozumiem. Może dostały niższą dawkę, a może ochroniło je coś w systemie immunologicznym noworodków. A może taka była wola Boga. — Czasami dobrze być przebiegłym wężem. Wyniosłem je. Czworo za pierwszym razem, pięcioro za drugim. Zakutane w koce, żeby nie było słychać ich płaczu. Jednakże ta ostrożność okazała się zbędna. One nie mogły płakać. Z ich gardeł wydobywało się zaledwie skrzeczenie. — Spojrzał na nas. — Szczepionka spaliła im struny głosowe. — Znów zaczął chodzić. •
252
Nie miałem ich gdzie ukryć, więc zabrałem do lasu. Dzięki Bogu była zima. Tutejsza zima jest łagodna, sucha o umiarkowanych temperaturach. Podczas wspinaczek odkryłem jaskinie. — Uśmiechnął się. - - Nie znane nikomu jcryjówki. Podczas studiów w Stanford byłem grotołazem, badałem życie nietoperzy... Myślę, że nie wiedział o nich nikt prócz mnie.
— A co z minami? — zapytałem.Uśmiechnął się.
— Japończycy mieli zamiar zaminować teren, ale nigdy do tego niedoszło.
— Noc długich noży?Skinął głową.
— To ty rozpowszechniłeś te pogłoski?
— Posiałem ziarno. Jeśli chodzi o pogłoski, nigdy nie brak dbającycho nie ogrodników... Na czym to skończyłem? Umieściłem je w jaskini. Nie,nie tutaj. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o jej istnieniu. Ani o tunelu. Kiedybyły bezpieczne, przebadałem je, umyłem, dałem im pić i podałem elektrolity.Wróciłem do ambulatorium, porozkręcałem ich łóżeczka i porozrzucałemczęści, żeby nie zauważono ich braku. I nie zauważono. Całe to pomieszczeniebyło jedną wielką kostnicą, martwi i umierający ludzie leżeli jedni na drugich,ich ciała ociekały posoką. Nigdy nie zapomnę tego odgłosu, słyszę go nawetteraz, podczas deszczu...
Jego twarz przybrała nieobecny wyraz i przez chwilę wydawało mi się, że przebywa duchem gdzie indziej.
— I wtedy pojawiła się komplikacja: przeżył także jeden z dorosłych.Mężczyzna. Właśnie uporałem się z łóżeczkami, kiedy wszedł tam i upadł namnie. Omal nie umarłem ze strachu, był... w stadium rozkładu. Rozpoznałemgo. Mechanik samolotowy, wielki facet, nadzwyczajnie silny. Jego skóra byłacałkowicie biała — jak wychlorowana, brakowało mu jednego ramienia, niemiał zębów ani włosów. Ale mógł się poruszać. To nie był dobry człowiek.Ciągle wszczynał awantury, a potem zakładałem szwy tym, których pobił.Bojąc się, żeby nie zaalarmował wartownika, zabrałem również jego. Omalsię nie wykończyłem. Nawet wygłodzony musiał ważyć co najmniej osiemdziesiąt kilo. Wreszcie udało mi się wywlec go z bazy.
Umieściłem go w innej jaskini, z dala od niemowląt, i dbałem o niego, jak mogłem. Miał dreszcze, skóra odpadała mu kawałkami. Usiłował mówić i złościł się, że nie może... Patrzył na kikut, który pozostał mu po ramieniu, i łkał. Zaciekły gniew. Oczy spoglądały dziko. Nawet w tym stanie przerażał ronię. Wiedziałem jednak, że to tylko kwestia godzin.
Podszedł do krzesła i usiadł.
- Pomyliłem się. Przeżył pięć dni, popadając w otępienie, a kiedy indziej w podniecenie. Kiedyś wstał i zaczął krążyć po jaskini, raniąc się okropnie. Musiał mieć nadludzkie siły. Piątego dnia udało mu się uciec. Byłem wtedy w bazie, a kiedy wróciłem nocą do jaskini, nie zastałem go. w pierwszej chwili przeraziłem się, pomyślałem, że ktoś się o wszystkim
253
KotylionM