Clifford Francis - Księżyc w dżungli.rtf

(463 KB) Pobierz

Francis Clifford

 

 

 

Księżyc w dżungli

 

Honour the Shrine

Przełożyła Zofia Kierszys


Gdy bez czci zdadzą mi się wszyscy inni święci,

Nie daj świętości twojej zbrukać w mej pamięci.

(Fulke Greville, lord Brooke, 1554–1628)


Od autora

 

Jest w tej powieści wzmianka o nieżyjącym już generale majorze Orde Wingate, odznaczonym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Wojskowe”, i o Czinditach. Całość jednak pod każdym innym względem to twór fantazji autora i przedstawione tu postacie są fikcyjne.

Niemniej podaję dla orientacji Czytelnika fakty następujące:

Japończycy wkroczyli do Birmy w grudniu 1941 roku i do maja 1942 zajęli ten kraj całkowicie.

Pierwsza ekspedycja generała Wingate do Birmy północnej trwała od lutego do kwietnia roku 1943

Wyzwalanie Birmy przez aliantów zakończyło się zajęciem Rangunu w maju roku 1945.


Początek zakończenia

 

Z miejsca, w którym stoję, widać, jak dach dżungli falisty, pożłobiony, cały w karby sinawozielone, ciągnie się bez miary i zanika w fioletowej mgiełce pomiędzy ziemią i niebem. Daleko, tam gdzie wzgórza opadają ku równinom, jaśnieją szerokie pręgi szklistego blasku tak rozedrgane upałem, że dżungla zdaje się przetaczać niczym potężne, wielkie ociężałe fale.

Na prawo poniżej mnie strome zbocze tworzy prawie pionową ścianę z wybrzuszeniem sterczącym z cienia jak omszały występ muru. Tu i ówdzie szlak prześwieca nierównymi skrętami, jak gdyby ktoś cisnął przetarty powróz, przy czym te cienkie zygzaki są jedynym urozmaiceniem zielonej jednostajności rozlanej wokoło. I na niebie tylko samotny obłok, pożyłkowany, w kształcie pięści z długim sękatym palcem uniesionym pod słońce urozmaica monotonię błękitu.

Wobec piękna tego krajobrazu zapominam na chwilę, dlaczego odwróciłem się, żeby popatrzeć. Potem jednak widzę kompanię i znów kipi we mnie niecierpliwość. Wrzeszczę na żołnierzy, że mają iść razem, chociaż równie dobrze mógłbym wydać rozkazy głuchoniemym. Gonią przecież resztkami sił.

— Dołączać! Nie rozciągać się!

Powtarzam to, dopóki nie dołączają. Ale wyglądają tak samo jak przedtem: ogorzali, zmordowani, oczami jak z ołowiu zapatrzeni tępo w wąski szlak przed sobą, idą chwiejnie, uginając się nieomal pod ciężarem broni i ekwipunku, i mundury im czernieją od potu.

Siłą rzeczy ja również powinienem być w takim stanie, a przecież jakoś nie czuję zmęczenia. Od samego rana trwa ten marsz przeważnie pod górę, w skwarze bez najlżejszego bodaj powiewu wiatru. Przeszliśmy prawie dwadzieścia mil i możliwość dogonienia Japończyków jeszcze za dnia jest znikoma. Coś jednak gna mnie naprzód, toteż fakt, że moi ludzie nie mogą przyspieszyć kroku, zaczyna mi działać na nerwy.

Od tygodnia tropimy ten oddział Japończyków. Jakkolwiek mieli mnóstwo miejsc dogodnych, gdzie mogliby z nami walczyć, nie zatrzymali się dotąd ani razu, a myśmy ich ścigali przez cały czas prawie nieprzerwanie. Teraz wyprzedzają nas może o dwie godziny drogi — nacętkowane kleszczami zwłoki ich zmarłych, na które dzisiaj się natknęliśmy, nie leżały dość długo, żeby przyciągnąć sępy — i zawsze istnieje ewentualność, że oni gdzieś na wzgórzu powyżej nas czekają gotowi otworzyć ogień. Ale uznałem, że to raczej nieprawdopodobne. Są przecież wykończeni tak, jak wykończona jest cała armia japońska w Birmie, chociaż jeszcze usiłuje trzymać się w ryzach na równinach wysuniętych dalej na południe.

Otrzymałem rozkaz nękania ich uporczywie, odkąd więc natrafiliśmy na ich ślady, popędzałem kompanię, jak tylko mogłem. Chyba ani jednej godziny światła dziennego nie pozwoliłem zmarnować. Z początku doganialiśmy ich maszerując szybko po spieczonych równinnych polach ryżowych. Ale u podnóża wzgórz, gdzie szlaków biegło wiele, przepadli jak kamień w wodę i minęła cała doba, zanim odnaleźliśmy trop znowu. Oni tymczasem skręcili w kierunku południowo–wschodnim i właśnie wtedy, gdy to stwierdziłem, zorientowałem się, że zapewne idą do Sampralam.

Od tamtej chwili wiem tylko jedno: muszę dotrzeć tam możliwie jak najprędzej. Japończyczy służą mi za pretekst. W głębi duszy mam nadzieję, że nadal zdołają nas nieco wyprzedzać, będzie więc konkretny powód do utrzymywania tego morderczego tempa. Parę razy chyba pomyślałem z lękiem, co mogliby zrobić, jeśli dojdą do Sampralam przed nami, ale przypomniałem sobie, jak ich przyjmowano w innych wsiach, i natychmiast się uspokajałem. Grunt, że nas tam prowadzą, dając mi sposobność, o jakiej nawet nie marzyłem.

Zapuszczenie się tak daleko w te górzyste okolice bez zapewnionych dostaw żywności jest ryzykiem. Z początku wszystko, co było nam potrzebne, otrzymywaliśmy z łatwością w większych osadach. Już od trzech dni jednak nie przechodziliśmy przez żadną wieś — dużą czy małą — ani nie spotkaliśmy nikogo, kto by nam udzielił informacji, i w rezultacie od trzydziestu sześciu godzin musimy się zadowalać tylko połową racji żywnościowych. Oczywiście liczę na to, że w Sampralam uzupełnimy zapasy, a przecież coś znacznie dla mnie ważniejszego nakazuje mi przyspieszać tę popołudniową wędrówkę, żeby dojść tam przed nocą. Zwykłe postoje dziesięciominutowe skróciłem do minut pięciu, ostatniego postoju nie zarządziłem wcale. A teraz stoję przy szlaku, zirytowany opieszałością wyczerpanych żołnierzy i wrzeszcząc gniewnie próbuję ich pobudzić do zebrania w sobie resztek sił na tym końcowym, jak mi wiadomo, odcinku naszej drogi.

Maszeruje drugi pluton: trzech żołnierzy depczących sobie po piętach, potem luka długości około dwudziestu stóp, czwarty żołnierz i znowu luka. W odległości ponad stu jardów, tam gdzie szlak zakręca na wybrzuszeniu zbocza, kulejąc wlecze się kilku maruderów. Przykładam stulone dłonie do ust i ryczę do nich, po czym znowu dopinguję tych, którzy z trudem człapią obok mnie:

— Dołączyć!

Dowódca krajowców, subadar Ba Tin, idzie pod górę na czele ostatniego plutonu. To mój zastępca, mały człowieczek o zasobach energii, można by myśleć, nieograniczonych. A przecież nawet on potyka się, zatacza i poci jak cała kompania. Wlepia we mnie wzrok bez wyrazu, jak gdyby mnie nie poznawał; na jego zwykle uśmiechniętej twarzy tym razem nie ma uśmiechu. Ta twarz pod szerokim rondem kapelusza wygląda jak brunatna maska woskowa, zaczynająca już się roztapiać.

Widząc, w jakiej jest kiepskiej formie, nagle zdaję sobie sprawę, że wymagam za dużo… trzeba dać im odsapnąć.

— Subadar Ba Tin.

A ten przysadzisty Kar en dopiero po przejściu paru kroków odwraca głowę powoli, jak gdyby nie dowierzał, że mówię do niego.

— Thakin? Przyzywam go skinieniem.

— Dziesięć minut postoju. Niech pan idzie na czoło i powie, żeby się zatrzymali. Ja tu poczekam, aż ściągną wszyscy maruderzy.

Ba Tin milczy, chociaż spękane wargi mu zadrgały.

— I niech pan wystawi straże… dobrze wysunięte. Żeby nikt nas nie zaskoczył w czasie drzemki.

Przytaknąwszy niemo subadar odchodzi i mozolnie przepycha się wśród żołnierzy na szlaku. Ja siadam na małym występie skarpy i w cieniu czekam na tych zamykających tyły.

Nadchodzą niemrawo, pojedynczo, z długimi przerwami. Każdemu z nich zadaję to samo pytanie. W końcu któryś odpowiada, że jest ostatni, i gdy kulejąc rusza dalej, zostaję sam.

Zapalam papierosa, staram się pogodzić z tą dziesięciominutową zwłoką w marszu na szczyt wzniesienia. Przecież dojdziemy tam o zachodzie słońca, a może przed zachodem, i wtedy tak czy inaczej rozwieją się wątpliwości i obawy dręczące mnie od dwóch prawie lat.

Czy to naprawdę już dwa lata? Patrząc w krzywe zwierciadło wspomnień, miewam chwilami uczucie, że poprzednio wędrowałem tym szlakiem zaledwie przed kilkoma godzinami. Każdy szczegół tego, co zaszło pomiędzy moim przybyciem do Sampralam i odlotem, wyrył się raz na zawsze w mojej pamięci. Dziwne koszmarne wydarzenia nadal stanowią jakąś cząstkę mojej istoty, tak jak ja kiedyś stanowiłem cząstkę owych wydarzeń. Nic nie uległo zapomnieniu.

I co się dzieje z tymi dwojgiem, którzy przeżywali ze mną tamte dni? Czy nie spodziewam się zbyt wiele, przekonany że oni tam jeszcze będą? Dwa lata temu powiedziałem im przed startem, że wrócę, ale to była pochopna obietnica mająca uspokoić zarówno mnie samego, jak ich oboje. Bywają chwile, gdy wszystko wydaje się możliwe, toteż nie trapiło mnie wtedy pytanie, czy nie będzie mi trudno tej obietnicy dotrzymać. Wiedziałem tylko, że chcę, by ten krótki okres był dopiero początkiem naszej szczególnej przyjaźni, a nie jej początkiem i końcem od razu. W ciągu lat, które nastąpiły, stopniowo zacząłem rozumieć, że niezależnie od tego, czy wrócę czy nie wrócę, nigdy nie skończy się to, co się wówczas zaczęło. Ale żegnając ich, jeszcze o tym nie wiedziałem i ta obietnica powrotu była czymś więcej niż gest ku wspólnemu pokrzepieniu, ta obietnica powrotu płynęła prosto z serca. I oto teraz ma się dokonać cud: już jestem w drodze powrotnej. Niczego nie żądam od losu — tylko żeby oni dwoje mnie powitali w Sampralam.

Wstaję i idę szlakiem na poszukiwanie Ba Tina. Żołnierze leżą przy skraju zarośli, gdzie popadło, jak trupy. Subadar siedzi pod drzewem w samym środku punktu dowodzenia kompanii. Podnosi się sztywno na mój widok.

— Ruszamy za minutę — mówię. — Jak pan się czuje?

— Bardzo dobrze, thakin. — Język angielski subadar zna słabo, ale gdy tylko może, odpiera mój birmański tą swoją lichą angielszczyzną. Słowa „bardzo dobrze” należą do jego żelaznego repertuaru. Sądząc jednak z jego wyglądu, nie miała to być odpowiedź na moje pytanie.

— W porządku — mówię. — Więc idziemy. Jeszcze trochę marszu i będziemy na miejscu. Żadnych Japończyków chyba dziś nie spotkamy.

Sporo czasu zabiera ustawianie kompanii w kolumnie marszowej. Ba Tin chodzi jak nieprzytomny to na czoło, to na tyły, wrzeszcząc rozkazy pomieszane z obelgami, aż wreszcie kompania wyrusza — tak opieszale, że już znowu wszystko gotuje się we mnie ze zniecierpliwienia. A przecież im bardziej zbliżamy się do Sampralam, tym głębiej świadom jestem możliwości, że zastaniemy tę wieś wyludnioną, i nieomal trwoga mnie ogarnia na myśl o momencie naszego przybycia.

Szlak wije się łagodnie pod górę w nieskończoność, wytapetowany z jednej strony ciemną zielenią dżungli. Przez pierwsze pół godziny kompania maszeruje jako tako zwartym szykiem, potem zaczyna się trochę rozłazić. Pozostawiam Ba Tinowi troskę o maruderów i idę z pierwszym plutonem. Jeżeli ci Japończycy nie zrezygnują z walki, to właśnie tu możemy się jej spodziewać — powtarzam żołnierzom i ewentualność zasadzki pomaga tym na przedzie pokonać zmęczenie. Zdejmują karabiny i automaty z ramion i chociaż posuwają się ostrożnie, tempo jest lepsze, niż było przez większą część dzisiejszego dnia. Niebezpieczeństwo, podobnie jak pragnienie, może cudownie odmładzać.

Jesteśmy już niedaleko szczytu wzniesienia, gdy czołówka nagle się zatrzymuje na sygnał jednego z naszych zwiadowców. Biegnę tam i widzę, jak zwiadowca zawraca. Kroczy dosyć niedbale, więc uznaję, że nie ma powodu do niepokoju, ale wychodzę mu na spotkanie przed oddział zajmujący szybko stanowiska ogniowe.

— Co jest?

— Szlak się rozwidla, thakin. Nie wiemy, którędy iść dalej.

— Pokażcie mi — mówię.

Daję się poprowadzić może z pięćdziesiąt jardów, a przecież to z mojej strony czysta formalność. Nawet nie widząc tego rozstaju, wiem, jaki wybrać kierunek; wiem, że jeszcze ze trzy minuty marszu’ w prawo i będę u celu. Pomimo to idę ze zwiadowcą i tylko czuję, jak serce mi podchodzi do gardła, jak każdy krok mnie przybliża do tak dobrze znanej polany.

— Poszukajcie subadara Ba Tina i powiedzcie, żeby zaraz się tu zameldował.

Żołnierz odbiega kulawo, a ja zostaję spacerując na małym odcinku tam i z powrotem. Muszę zmobilizować całą siłę woli, żeby oprzeć się pokusie i nie ruszyć dalej sam bez czekania na kompanię. Tyle już czasu się zmarnowało, a to, co mnie czeka tak wyzywająco blisko, jest przecież sprawą osobistą. Moja niecierpliwość urasta do gorączki. Gdy w końcu galopując z tyłów zjawia się mokry od potu Ba Tin, zaczynam wydawać mu rozkazy na odległość jeszcze co najmniej dwunastu jardów.

— Wieś już niedaleko tam w lewo — wskazuję ręką. — Ta ścieżka tutaj prowadzi do domu księdza. Japończycy równie dobrze mogą być i tam. Więc ja zabieram pierwszy pluton w prawo, a pan ze swoim pójdzie do wsi. Drugi pluton zostanie tu na rozstaju z punktem dowodzenia kompanii. Wszystko jasne?

— Tak jest, thakin.

— Jeżeli któryś z nas będzie miał kłopoty, pluton rezerwowy niech natychmiast rusza na pomoc, ale jeśli nie ma we wsi żadnych Japończyków, przyjdzie pan do mnie z resztą kompanii do domu księdza.

— Tak jest, thakin. Bardzo dobrze.

— W porządku. Chcę tam iść od razu, proszę więc wracając przysłać tu pierwszy pluton. Pan rozumie?

I wreszcie z dwoma zwiadowcami stąpającymi ostrożnie na przedzie skręcamy z rozstaju w prawo i po łagodnym wzniesieniu idziemy w kierunku misji.

Już w połowie drogi przeczuwam, co zastanę, i serce mi zamiera. Ścieżka jest na pół zarośnięta wysoką trawą, która z suchym chrzęstem ociera się o nasze przepocone mundury. Japończycy ostatnio tędy nie szli, to nie ulega wątpliwości; w ogóle nikt tą ścieżką nie chodził od dawna. Gdy tak brniemy potykając się, bo pod trawą sterczą korzenie i gdzieniegdzie leży niewidoczny kamień, nadzieja, uzbrajająca mnie przeciwko trudom tej wędrówki, niknie i nie pozostaje mi nic do odparcia coraz bardziej gorzkiego uczucia zawodu i rozpaczy. Powinienem był wiedzieć, że spodziewam się rzeczy niemożliwej, cóż, kiedy ci alchemicy: Czas i Rozłąka zamienili moje ufne przypuszczenie w niezbitą pewność.

Ściany drzew z obu stron ścieżki raptem się rozsuwają, żeby koliście otoczyć łysy jak tonsura wierzchołek pagórka, i wypadamy z wąskiego szarozielonego korytarza prosto w oślepiający, jaskrawy, słoneczny blask. Nie dalej niż o dwadzieścia jardów teren wznosi się wyraźnie, gładko i krągło niczym pierś kobieca. Zatrzymuję zwiadowców, mijam ich i sam wchodzę na zbocze. To jest ta chwila, którą często sobie wyobrażałem: chcę ją przeżyć samotnie, cokolwiek ona mi przyniesie. I dopiero gdy staję na pagórku i całą tę płaską polanę ogarniam wzrokiem, ostatnie mgliste strzępki mojego optymizmu rozwiewają się całkowicie.

Dom misji w ruinie: z jednej strony zupełnie został zniszczony przez pożar; resztki wśród zarośli, wybujałych chwastów i trawy czernieją jak połamana zwęglona skrzynia. Gapię się osłupiały.

Nie sposób wywnioskować, jak i kiedy nastąpiła ta tragedia. Wiem jedynie, że stało się to dawno. Bo miesiące musiały minąć, wiele miesięcy, żeby roślinność zarosła i przysłoniła wypaloną ziemię tak gęsto i żeby wiatr i deszcze nadały kształt kopcom skawalonego popiołu, które teraz całe w kwiatach pęcznieją wściekle jak krosty na zgangrenowanym ciele.

Podchodząc bliżej widzę jeszcze inny dowód, że czas zrobił tu swoje. Fasada się spaliła, ale przy drugim końcu pogorzeliska, tam gdzie podłoga ocalała, wypaczone deski powleka gruba zielona pleśń. W kącie tego, co kiedyś było kaplicą, ciężkie od kurzu pajęczyny wiszą jak żałobne girlandy z krepy, a na wylizanych płomieniami filarkach kiełkują guzy mleczne białego grzyba. Dochodzę do końca werandy i uważnie rozglądam się wokoło. Mrówki maszerują długą kolumną po zapleśniałej podłodze; spłoszona jaszczurka ucieka bezszelestnie w cień nad strzaskanymi krokwiami. Teraz to miejsce jest tylko pustą skorupą odartą ze wszystkiego, co tu kiedyś znałem, witającą mnie słabym kwaśnym zapachem zgnilizny.

Z uczuciem mdłości wracam przez polanę do żołnierzy. Leżą u stóp pagórka, i nagle zaczynam współczuć tym wyczerpanym ludziom.

I nie wcześniej niż w owej chwili, gdy chaotycznie zastanawiam się nad losem Sampralam i koniecznością uzupełnienia zapasów żywnościowych, uderza mnie myśl, że przecież mieszkańcy wsi wiedzą, co się tutaj działo. Otępiały, beznadziejnie przygnębiony, zapomniałem na kilka minut o tym, że oni są w pobliżu, i mogą potwierdzić albo rozproszyć przypuszczenia, jakie mi podsuwa wyobraźnia. Odzyskując niejako zdrowe zmysły, pojmuję, że powinienem pójść do nich od razu. Zbiegam po zboczu w stronę wsi, ale w tunelu zarośniętej ścieżki widzę tylko Ba Tina zbliżającego się na czele swojej części kompanii.

Ba Tin przyspiesza kroku najwidoczniej zdumiony, że idę sam.

— Nie ma żadnych Japończyków, thakin — melduje, chwiejnie zatrzymując się przede mną.

— Co mówili miejscowi?

— Nie ma żadnych miejscowych. W ogóle nikogo nie ma. Robi mi się dziwnie czczo.

— Jest pan tego pewny?

— Absolutnie. Był tylko jeden Japończyk nieżywy. I w ogóle nikogo.

Zdjęty jakąś straszliwą żałością zawracam i prowadzę Ba Tina i jego żołnierzy na polanę. Potem kładę się w trawie, przymykam oczy. Trudno mi rozumować logicznie. Ze skłębionego chaosu najróżniejszych domysłów próbuję wyplątać taki, którego mógłbym się uczepić — że ów pożar wybuchł przypadkiem, a mieszańcy wsi po prostu przenieśli się gdzie indziej. Ale na próżno: domysły nie mogą być dla mnie pociechą. Wypatroszona skorupa misyjnego budynku to jedna sprawa; los ludzi, mieszkających w tym budynku kiedyś, to sprawa zupełnie inna…

Wstaję i podchodzę do Ba Tina, który stoi przy skraju polany, z wyraźną odrazą patrząc na swych wyczerpanych rodaków.

— Ile mamy jeszcze żywności?

— Wystarczy na dzisiejszy wieczór, thakin. I trochę będzie na jutro rano. Ale potem koniec.

Nie widać, żeby się tym trapił, nigdy jednak wyraz jego twarzy nie świadczy o stanie jego ducha i wiem, że sytuacja jest poważna. Od trzech dni liczyłem na żywność z Sampralam. Teraz chyba powinniśmy zaniechać pościgu i wrócić, pozostawiając Japończykom drogę wolną. Za bardzo byśmy ryzykowali idąc dalej za nimi, ale czy odwrót nawet natychmiastowy to dla nas gwarancja, że unikniemy głodu? Usiłuję rozważyć nasze możliwości — daremnie, bo coś innego przecież gnębi mnie w tej chwili. Trzeba decyzję odłożyć do rana.

— Wie pan — mówię z nadzieją, że w moim głosie nie brzmi zbyt wielkie zniechęcenie — tutaj jest woda… źródło o jakieś pięćdziesiąt jardów w dół na tamtym zboczu. Niech któryś zbada tę wodę, a potem będzie można zabrać się do mycia i gotowania. Wkrótce zmrok, więc czasu niedużo, ale nie chcę, żeby więcej niż jeden pluton naraz oddalał się od polany. I niech kilku pilnuje odcinka nad źródłem, dopóki wszyscy tam nie skończą. Dobrze?

Ba Tin odchodzi, a ja wałęsam się, wypełniając machinalnie swoje obowiązki, wyznaczając pozycje plutonów i miejsce dla punktu dowodzenia kompanii. Na polanie, w miarę jak żołnierze wracają znad źródła, jest coraz gwarniej i pod osłoną drzew rosnących wokoło jaśnieją w szarości zmierzchu małe ogniska.

Potem robię sobie z plecaka poduszkę i kładę się nie opodal rozbitej werandy. Spłaszczona moim ciężarem wysoka trawa łagodzi ciepłą twardość ziemi. Czuję zmęczenie wręcz rozpaczliwe i ćmiący ból roztętnia mi się po całym ciele. Pragnę zasnąć szybko, bez zwłoki. Nie ma jednak we mnie spokoju, myśli kłębią się i obijają po ślepych zaułkach alternatyw — dlaczego i jak budynek misji uległ zagładzie. Wstrząs wywołany tym odkryciem był dostatecznie straszny, ale nieznajomość przyczyny — bez względu na to, jak okrutna mogłaby się okazać prawda jest udręką wprost nie do zniesienia.

Oto wróciłem tutaj, gdzie przed dwoma laty to wszystko się zaczęło. Czy też tak mi się tylko zdaje — bo i skąd wiadomo dokładnie, kiedy coś w naszym życiu się zaczyna? Gdzież możemy przeciągnąć linię oddzielającą dni i godziny, i minuty, które nieskończenie wtapiają się jedna w drugą, i co właściwie nam pozwala powiedzieć: to czy tamto zaczęło się właśnie wtedy? Całe życie wciąż i wciąż jest jakimś początkiem: każda sekunda przelatując niesie coś nowego, nieznanego. Myślę jednak, że bieg tamtych wydarzeń rozpoczął się bardzo wyraźnie. Jeśli nie tutaj, na tej małej polanie, gdy trafiłem tu po raz pierwszy — to o kilka godzin wcześniej, gdy samolot jeszcze krążył nad wodospadem i siedmiu nas przygotowywało się do skoku.

Leżę w pachnącej kwaśno trawie i wspominam. Chyba najlepiej skok uznać za początek…


Część pierwsza

I

 

W dole dżungla zalana blaskiem księżyca wyglądała jak zgnieciona poduszka z aksamitu. Nic nie mąciło widmowej zielonosrebrzystej monotonii przesuwającej się przez prostokątny otwór w podłodze samolotu. Odkąd sierżant podniósł klapę, minęło prawie dziesięć minut. Patrzyłem w dół na tę jednostajność i niecierpliwie czekałem, żeby ukazał się zakręt rzeki. Bez rzeki trudno było nawet udawać, że się poznaje, co tam jest w dole. Z wysokości półtora tysiąca stóp cały krajobraz miał w sobie ciągle jednakową bezkształtną wrogość. Aż raptem, zgoła niespodziewanie, zabielała szrama wodospadu i poczułem, jak serce mi wali.

— Już tutaj? — wrzasnął sierżant.

Chociaż wrzasnął mi to prosto w ucho, osłaniając je ręką przed warkotem silników, jego głos dotarł do mnie cichy jak szept. Spojrzałem na niego i przytaknąłem. Poruszałem językiem, ale z ust nagle zaschniętych żadne słowo się nie dobyło. Dławiło mnie zdenerwowanie, trzepotało w dołku, pozbawiało sił. Mięśnie ramion pod uprzężą spadochronu drgały mi, gdy odchyliłem się od otworu.

Samolot skręcając położył się na bok, rzeka na chwilę stanęła prostopadle, po czym ledwie wyrównał, gwałtownie opadła. Za mną tamci czekali już gotowi do zsunięcia się: pięciu Karenów i jak olbrzym wśród nich chudy kapral Dyson. W mroku prawie nie widziałem ich twarzy, siedzieli zgarbieni i ich postacie były mi teraz prawie obce. Jeden z Karenów chyba uśmiechnął się do mnie, ale odpowiedziałem tylko jakimś krzywym grymasem, jak gdyby wargi przylgnęły mi do zębów.

Krótkofalówka i długie walcowate zasobniki stały na podłodze przy ześlizgu i machinalnie znów je policzyłem — chyba po raz dwudziesty od chwili wystartowania — jak gdybym wciąż jeszcze nie miał pewności, czy wszystkie zostały zabrane. Istotnie od nich zależał pomyślny wynik operacji, a więc były ważniejsze niż którykolwiek z nas. Wbijałem to już temu sierżantowi do głowy, żeby pojął konieczność wyrzucenia ich, gdy tylko wyskoczy ostatni z naszych ludzi. I naprawdę one miały większe znaczenie niż my, ale żałowałem bardzo, że przypomniałem sobie o tym właśnie teraz. Za wszelką cenę chciałem trzymać fantazję na wodzy. Gdy jednak spróbowałem myśleć o czymś innym, wyłoniły się skojarzenia uporczywie prowadząc z powrotem na te same tory, aż mnie kark swędział od potu. Nagle zrobiło się zimno.

 

* * *

 

Nigdy nie zachwycał mnie ten sposób wysiadania, ale w lutym roku 1943 nie można było wybrzydzać. Już w połowie przeszkolenia dowiedzieliśmy się, że jedynym osiągalnym dla nas samolotem będzie hudson, przestaliśmy więc ćwiczyć skoki z drzwi i zaczęliśmy ćwiczyć zjeżdżanie z ześlizgu, który uważano wówczas za najlepszy system wyprawienia wszystkich od razu z samolotu tego typu. Żeby opaść na jakąś małą polankę w dżungli, trzeba przecież wyskoczyć bezpośrednio nad nią, i nawet chwila zwłoki oznacza lądowanie gdzieś dalej, ale chociaż zasada to słuszna, w praktyce żaden z nas się nią nie przejmował. Sęk w tym, że z ześlizgu człowiek przecież nie skacze, tylko zjeżdża, zawsze więc może ulec pokusie i przytrzymać się czegoś w panice tej ostatniej sekundy. Skoro to skok, za późno już na wahanie, ześlizg natomiast to zupełnie co innego, i my, spadochroniarze jeszcze nie dość zblazowani, odczuwaliśmy w całej pełni tę różnicę.

Otwór był przy ogonie samolotu. Z prawej strony ześlizg pochyłością pod kątem dwudziestu pięciu stopni biegł do krawędzi otworu od kabiny pilota. Przypominał owe urządzenia w ogródkach jordanowskich — siedziało się na tym okrakiem, i gdy ten na samym przodzie wyleciał, szybko zsuwało się nogi razem, odchylało się plecy do tyłu i jazda. Reszty dokonywało prawo ciążenia. Rzecz więc łatwa. Ale ja — tak jak oni wszyscy — wolałbym zawsze drzwi. Skok z drzwi miał w sobie jakąś ostateczność, która w porównaniu z takim zjeżdżaniem dawała człowiekowi dziwną satysfakcję.

 

* * *

 

Patrzyłem, jak dżungla w ramie otworu sunie ukosem, gdy samolot jeszcze raz zakręcał, i jak powietrze odrzucane przez śmigło do tyłu rozdziera księżycową poświatę na strzępy. Wiedziałem, że to już niedługo. Pilot zmniejszał szybkość i nuta silników zmieniała się — czy może tylko w uszach mi huczało przy zmianie wysokości. Powodu nie roztrząsałem. Już niedługo. Już prawie jesteśmy na miejscu: jeszcze minuta, dwie minuty i samolot zakręci pod wiatr, zacznie się obniżać. Wkrótce światła zabłysną: najpierw czerwone, potem zielone i ten sierżant wrzaśnie na nas czekających w ciemności, jakbyśmy byli skazańcami, a on katem. Teraz, nad Birmą, z trwogą wyczekiwałem jego rozkazu.

Stał przy otworze, oburącz trzymając się pręta u stropu. Już nie patrzył w dół: głowę odwrócił w stronę tablicy świetlnej nad drzwiami prowadzącymi do kabiny pilota. Ja też utkwiłem wzrok w tej szybce — myślę, że wszyscy tam patrzyli — i przez cały czas czułem, jak ręce mi drżą, jak Pot mi spływa po szyi, i naprężony odchylam się od otworu.

Minęło trzydzieści sekund, a może tylko dziesięć. Każda rozwlekała udrękę niepewności. Światło nie zajaśniało. Podłoga samolotu drgała coraz bardziej, aż mi pięty drętwiały od tych drgań. Ciemność zakrzepła w jakąś ścianę; gdy mrugałem, ta ściana rozpadała się przede mną, ale zaraz tworzyła się ponownie. Nadal światła nie było. Mózg także mi zdrętwiał: żadnych odruchów nerwowych już nie rejestrował. Nic nie czułem teraz. Jak gdyby ciało moje w ogóle przestało istnieć. Tylko oczy patrzyły w zmienny mrok, w którym powinien zabłysnąć sygnał. Czerwony sygnał alarmowy… czerwony sygnał alarmowy. W mózgu coś mi nagle stopniało i zaraz znów zamarzło w bryłkę lodu. Światła nie było nadal. Jeszcze pięć sekund minęło. Wytężałem wzrok, mrugając, żeby ciemność nie była ścianą, nie pamiętając o niczym poza tym światłem… światło… czerwone światło…

I nagle się zapaliło: raptowny, gniewny blask, i moje ołowiane kończyny bezwolnie zapulsowaly powracającym życiem, myśli zaczęły się kłębić.

— Gotowi do skoku!

Przerzuciłem nogi w koryto ześlizgu, zwarłem kolana mocno, mocno i odchyliłem się do tyłu tak, że głowę oparłem o brzuch Karena, który siedział za mną.

Światło migotało. Sierżant odwrócił głowę. Wziąłem oddech, wsysając powietrze przez zaciśnięte zęby. Pot spłynął mi w oczy, więc zamrugałem szybko, żeby je oczyścić. I już zaraz światło się zmieniło i usłyszałem bezlitosny wrzask kata:

— Numer pierwszy… Skacz!

Puściłem się krawędzi. Gwałtownie wpiłem palce w fałdy spodni i rękami tak unieruchomionymi zdałem się całkowicie na przyciąganie świata w dole. Chwila zawieszenia wydawała się miłosiernie krótka. W jednej sekundzie byłem jeszcze w samolocie, miałem jeszcze oparcie, ześlizg pod sobą. W następnej byłem już w powietrzu, wyprostowany sztywno jak tylko mogłem pod naporem tego wichru od śmigła, i wichru o szybkości stu mil na godzinę. Spadałem chłostany nim, ogłuszony rykiem silników, nieomal pozbawiającym mnie przytomności swoją dziką furią. Nie myślałem o niczym poza tym, że muszę mieć nogi zwarte, ręce trzymać prosto, przyciśnięte do boków. Na pół przymkniętymi oczami widziałem, jak ogon samolotu przelatuje mi nad głową. Potem księżyc wskoczył w zasięg mojego wzroku i zniknął. Wichura raptem osłabła, ustała i powietrze było już tylko pustką i bezruchem. Straszliwy hałas silników cichnął coraz bardziej, aż zacząłem słyszeć znikome w przestworzach odgłosy, z jakimi spadałem: wściekły trzepot luźnego kombinezonu, coraz głośniejsze świszczące skomlenie rozdzieranego powietrza. Utrzymać pozycję, utrzymać pozycję. Oczy zamknąłem. W uszach mi huczało. Spadam… spadam poprzez szarą nicość bez granic. Na litość boską, spadochron! Niech się otworzy! Jeszcze jedna sekunda, jeszcze jedna wieczność. Uczucie, że nie mam czym oddychać. I nagle spadochron otworzył się z trzaskiem, szarpnął mną jak marionetką, porwał do tyłu z taką mocą, że aż mi się odbiło.

Pozwoliłem sobie na moment bezwładu i zaczerpnąłem tchu. Pot zalewał mi twarz i ręce. Wszystkimi rozdygotanymi nerwami czułem ulgę. I minęło chyba parę sekund, zanim przypomniałem sobie o tamtych. W odległości może dwudziestu jardów ode mnie i o jakieś dziesięć jardów powyżej kołysał się jak wahadło pierwszy z Karenów. Dalej był drugi, jeszcze dalej trzeci… każdy, im dalszy, tym mniej wyraźny. Gdzieś poza ostatnim z tych czarnych grzybów, zagubionych w srebrnej powodzi księżyca, z posępnym cichym dudnieniem odlatywał nasz samolot.

W dole — widoczny z wysokości chyba czterech tysięcy stóp — długi płaski szlak wyschniętego koryta rzeki przecinający dżunglę wydawał się niewiarygodnie wąski. Usiłowałem stwierdzić, w jakim lecę kierunku, ale było na to za wcześnie. Wiedziałem tylko, że pilot spisał się dobrze. Jesteśmy nad samym środkiem wyznaczonego obszaru. Spadochrony, jak krągłe krzewy na niewidocznym stoku wzgórza, szeregiem suną prosto wzdłuż rzeki. Wystarczyłoby jednak lekkie odchylenie w lewo bądź w prawo, żeby zwiększyć niebezpieczeństwo lądowania wśród drzew i zarośli. Lądowanie w wodzie nie budziło żadnych obaw. Ta woda płynęła tylko strumykiem przy zachodnim zduszonym dżunglą brzegu rzecznego koryta. Drzew zresztą bałem się bynajmniej nie ze względu na siebie i moich ludzi. Chodziło o krótkofalówkę i o zasobniki. Nie mogliśmy przecież stracić drogocennego czasu na poszukiwanie ich w gąszczach.

Opadłem teraz bez trudu. Warunki miałem bardzo dogodne. Na wysokości dziewięćdziesięciu może stóp już wiedziałem, że wyląduję z dala od jakichkolwiek przeszkód....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin