Clifford Francis - Coś do kochania.doc

(836 KB) Pobierz
Coś do kochania

Coś do kochania

FRANCIS CLIFFORD

 

PRZEŁOŻYŁ

MICHAŁ RONIKIER

INSTYTUT WYDAWNICZY PAX

WARSZAWA 1985

 

Tytuł oryginału

SOMETHING TO LOVE

(c) Copyright by Josephine Bell Thompson

(c) Copyright for  the Polish translation by

Michał Ronikier, Warszawa 1972

Obwolutę projektował

Maciej Hibner

Redaktor techniczny

Ewa Marszal

ISBN 83-211-0573-4

INSTYTUT    WYDAWNICZY    PAX,    WARSZAWA    1985

Wydanie II. Nakład 20.000+350. Ark. wyd.  8,4,

Zam.  187/84 M-32

Printed in Poland by

BIAŁOSTOCKIE ZAKŁADY GRAFICZNE

 

Bóg daje nam miłość:

coś do kochania wypożycza nam...

(A. Tennyson)

Siostrze mojej i bratu

- poświęcam

 

 

 

Poniedziałek

Wyruszył z Neapolu po południu i szybko przejechał

wynajętym Fordem przez równinę Kampanii. Szosa by-

ła dobra i prosta, jechał nią na północ aż do Kapui,

potem skręcił na wschód i wjechał w dolinę Volturno,

by dotrzeć do autostrady 87. Można było dojechać do

Stravino innymi drogami, ale tę pamiętał najlepiej.

I przez cały czas towarzyszyły mu wspomnienia.

- Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, wtedy, tak

dawno temu, drżącym ze wzruszenia głosem. - Przy-

jedź do nas kiedyś, gdy wojna się skończy.  Będziesz

mile widziany.

•-• Będziesz mile widziany - wtórowała mu jego sio-

stra Gina. - Zawsze, Roberto. Nie zapomnij.

-  Przyjadę - powiedział Robert Wyman, nie bar-

dzo wiedząc, kiedy i jak mogłoby to nastąpić, lecz nie

chcąc robić im przykrości. - Przyjadę, wierzcie mi.

- Ciężarówka ruszyła, pomachał im ręką. - Do wi-

dzenia.

- Arrivederci!

Teraz, po tylu latach, niespodziewanie trafiła mu się

okazja dotrzymania słowa. Miał już za sobą żyzne pola,

szeroką dolinę rzeki i autostradę 87; droga wiła się

wśród pagórków i skręcała setką zakrętów. Jaskrawa,

soczysta zieleń okolic, przez które jechał przed godziną,

znikła, jej miejsce zajęły winnice na tarasowatych zbo-

czach, drzewa oliwne i zarośla, pokrywające ciemno-

 

brązowe wzgórza barwnymi plamami. Z każdym mija-

nym kilometrem łączyły się wspomnienia - niektóre

z nich tak wyraźne, jak gdyby dotyczyły dnia wczo-

rajszego, inne mgliste, jakby pochodzące z jego snów.

Najbardziej żywe było jednak wspomnienie Stravino,

szczególnie zaś domu Parrianich. Obraz tego domu od-

bity głęboko w jego pamięci nie został zatarty przez

żadne z wydarzeń, które przynosił upływający czas.

W dużej kwadratowej kuchni domu mieścił się punkt

opatrunkowy. Przez pięć dni i nocy Wyman i jego eki-

pa starali się nadążyć z pomocą dla nie kończącej się

procesji rannych w bitwie toczonej za wzgórzem; w

kuchni cuchnęło potem, wymiotami i środkami dezyn-

fekcyjnymi. Tak jak i we wszystkich pokojach domu

leżeli tu ci, którzy mieli przeżyć, i ci, którzy mieli

umrzeć, oraz ci, którzy już nie żyli; ci, którzy mogli

chodzić, i ci, którzy nigdy już chodzić nie mieli. Przy-

noszono do tego domu ludzi wystraszonych i odważ-

nych, a także niezbyt odważnych, mamroczących, bluź-

niących oraz pogrążonych w straszliwym milczeniu,

oślepionych przed chwilą i innych, patrzących nieru-

chomo w przestrzeń. Tu, w zaduchu kłębiącego się dy-

mu z papierosów, wśród gorączkowych starań, by za-

łagodzić ból i szok rannych, Wyman poznał Giuseppe

Parrianiego, jego owdowiałą siostrę oraz miejscowego

proboszcza, Don Ambrogio, który pomagał mu w pra-

cy...

Droga skręciła nagle, odsłaniając wioskę leżącą pod

szczytem wzgórza, oddaloną o milę. Tym razem pa-

mięć go zawiodła - nie spodziewał się, że to już tak

blisko. Zwolnił, przyglądając się przez zakurzoną szy-

bę samochodu znajomym budynkom, na widok któ-

rych odżyły dawne rany w sercu. Rzeczywistość zdu-

miewająco dokładnie odpowiadała jego wspomnieniom.

- Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, który wy-

dawał mu się w tym ostatnim momencie jakby mniej-

8

 

szy i bardziej pomarszczony niż kiedykolwiek. - Wróć,

kiedy to wszystko się skończy.

No, cóż - pomyślał Robert Wyman, rozglądając się

uważnie - nie będzie mógł powiedzieć, że nie dotrzy-

mał słowa.

Zmienił bieg i wolno sunął wzdłuż wąskiej, białej

jak mąka drogi, ciągnąc za sobą niewielki obłok pyłu.

Minął kilka leżących na uboczu zagród, starą ciężarów-

ką Fiata z rozklekotaną przyczepą, zabłąkaną kozę. W

minutę później wjeżdżał już w zabudowania Stravino,

w kręte korytarze jego ulic, gdzie wśród pobielałych

murów unosiły się te same co dawniej zapachy.

Przybył dokładnie w tym samym momencie, w któ-

rym Don Ambrogio po raz pierwszy spostrzegł krew.

W głębi kościoła wisiała duża alabastrowa figura

ukrzyżowanego Chrystusa. Drewniany krzyż przybity

był do ściany, jedna świeca ustawiona u jego podnóża

w lichtarzu z kutego żelaza rozjaśniała nieco półmrok.

Od czasu do czasu żółty płomień zaczynał migotać, wy-

dłużał się i kurczył, wtedy rosnące i malejące cienie

sprawiały wrażenie, jakby postać na krzyżu wiła się

w męce.

Przechodząc obok krzyża Don Ambrogio odruchowo

zatrzymał się, by jak zwykle wyprostować świecę w

lichtarzu. Wtedy właśnie spostrzegł krew na podłodze

pod krzyżem. W pierwszej chwili nie zdawał sobie

sprawy, co to jest. Trzy wyraźne plamki leżały tak

blisko siebie, że zlewały się razem, tworząc plamę w

kształcie liścia koniczyny. W płomieniu świecy błysz-

czały one jak lakowa pieczęć; ten właśnie błysk zwró-

cił jego uwagę.

Don Ambrogio był wysoki, chcąc więc przyjrzeć się

z bliska musiał schylić się i przykucnąć niepewnie na

podłodze. Miał słaby wzrok i przez chwilę przyglądał

 

się podejrzliwie połyskującym czerwonym plamom, po-

tem z zaciekawieniem wyciągnął rękę i dotknął naj-

bliższej wskazującym palcem. Nie wiadomo dlaczego

nie przyszło mu do głowy, że może ona być wilgotna

- cofając rękę i wpatrując się w zaplamiony koniec

swego palca wydał cichy okrzyk zdumienia.

Z wolna wyprostował się, usiłując znaleźć wytłuma-

czenie. W kościele panował zupełny spokój. Hałaśliwy

warkot samochodu Wymana, przejeżdżającego właśnie

ulicą, zdawał się potęgować jeszcze panującą wewnątrz

ciszę. Płomień świecy był nieruchomy jak mocno za-

ciśnięty pąk. Cienie, o zarysowanych ostro konturach

nieruchome. Tylko jego cień poruszał się: najpierw ra-

mię, zniekształcone w miejscu, gdzie ściana schodziła

się z podłogą, kiedy raz jeszcze przyjrzał się wilgotnej

plamie na swym palcu, potem głowa, kiedy instynk-

townie spojrzał w górę, szukając źródła, z którego po-

chodziła ciecz.

Nie patrzył w żaden konkretny punkt. Jego zakłopo-

tane spojrzenie przesunęło się niepewnie w dół od bla-

doniebieskiego sufitu, który w świetle późnego popołu-

dnia wydawał się nieco przyćmiony, aż do plam na ka-

miennej podłodze. Podniósł powtórnie głowę i wtedy

wzrok jego przyciągnął jeszcze jeden charakterystycz-

ny błysk.

Pochodził on z punktu znajdującego się na lewym

boku ukrzyżowanej postaci, gdzie zaznaczony był ślad

przebicia włócznią. Właśnie gdy spojrzał w to miejsce,

pojedyncza ciemnoczerwona kropla oderwała się od

rozchylonych brzegów rany i spadła na ziemię. Cichy

odgłos, jaki wydała zetknąwszy się z podłogą, zdawał

się pochodzić jakby od żywej istoty; ksiądz wydając

nienaturalne stęknięcie, jak człowiek będący bez tchu,

osunął się ciężko na kolana w nagłym paroksyzmie lę-

ku i uwielbienia.

10

 

Na końcu wioski, oddalony nieco od innych, stał dom

o wielu oknach i pomalowanych na biało ścianach. Je-

go dach z blachy falistej pokryty był porostami. Wy-

man pomyślał, że budynek wydaje mu się jakiś mniej-

szy, jak gdyby skurczył się nieco. Wrażenie to było

może wywołane przez brzozy osłaniające zabudowania

od wiatru, teraz wysokie i pełne liści, wtedy zaś o po-

szarpanej korze, pokaleczone i nagie. A może wyda-

wał się mniejszy, gdyż znikły wielkie czerwone krzy-

że, które namalowali wtedy na wszystkich zewnętrz-

nych ścianach. Niewątpliwie jednak to było tu. Tu

właśnie zdarzyło się to wszystko i wydawało się wprost

nie do wiary, że od tej pory minęło czternaście lat.

Zahamował obok przerwy w kamiennym murze oka-

lającym obejście i wysiadł z samochodu. W rogu dzie-

dzińca jakiś mężczyzna w samej koszuli zgrabiał słomę.

Był odwrócony plecami do drogi, ale w jego postaci

Wyman natychmiast rozpoznał coś znajomego.

-  Giuseppe!

Mężczyzna odwrócił się.

-  Słucham?

Był oddalony o jakieś trzydzieści metrów, ale Wy-

man nie miał żadnych wątpliwości.

-  Giuseppe! - powtórzył z radością.

Mężczyzna podniósł rękę osłaniając oczy.

-  Kto tam?

-  Robert... Robert Wyman.

Zapanowała cisza. Młody kogucik nerwowo podska-

kiwał wśród rozsypanego ziarna. Mężczyzna wyprosto-

wał się nieco, ale nie ruszył się z miejsca. Z półotwar-

tymi ustami, niedowierzająco wpatrywał się w Ame-

rykanina.

-  Kto taki? - wykrztusił w końcu.

Wyman roześmiał się.

-  Czy chcesz powiedzieć, że zapomniałeś? - Zdu-

miewające było, jak łatwo przychodziło mu posługiwać

11

 

się językiem, którego nie używał tyle lat. - No co,

Giuseppe? To ja... pamiętasz? Gdzie jest to radosne

powitanie, które mi obiecywałeś?

Powtórzył jeszcze raz swoje nazwisko i tym razem

mężczyzna zareagował gwałtownie rzucając grabie i

ruszając w jego stronę z wyciągniętymi ramionami.

Przerażony kogut uciekł trzepocąc skrzydłami.

- Roberto!

-  Giuseppe!

Niski mężczyzna biegł, potykając się, z szeroko

otwartymi ze zdumienia oczyma. Niemal rzucił się na

Wymana, niezgrabnie całując go w policzek. Ściskali

sobie dłonie, klepali się po plecach, śmiali się głośno,

rozradowani ponownym spotkaniem.

-  Roberto!... Nie wierzę własnym oczom! - Giu-

seppe nie mógł  złapać tchu  z radości.  -  Nie  mogę

wprost  uwierzyć,   że  to  ty.

Cofnął się nieco, trzymając nadal Wymana za ra-

miona, jak gdyby chciał sam siebie przekonać, że przy-

bysz był człowiekiem z krwi i kości.

- Skąd przyjechałeś?

- Z Neapolu.

-  Z Neapolu? - Jego głos był ciągle pełen zdumie-

nia. - Co robiłeś w Neapolu?

- Po prostu zostałem rozbitkiem.

-  Co takiego?  - powiedział  Giuseppe,  nie  rozu-

miejąc.

-  Turbiny są uszkodzone i eksperci orzekli, że sta-

tek będzie unieruchomiony przez tydzień. Wydawało się

to zbyt piękne, by było prawdziwe, więc zanim zdą-

żyli zmienić zdanie, wynająłem samochód i...

-  Teraz pamiętam! - wykrzyknął triumfalnie. -

Ty pływasz na statku.

- Oczywiście - zaśmiał się Wyman.

Giuseppe uderzył się w czoło zaciśniętą pięścią.

-  Wybacz mi, Roberto. Jestem tak podniecony, że

12

 

zapomniałem o tym. Trudno mi zdać sobie sprawę, że

przyjechałeś, a co dopiero pojąć, jak stało się to mo-

żliwe.

-  Mam kilka dni wolnych, Giuseppe. Czy mogę za-

trzymać się u ciebie?

Oczywiście, oczywiście.

-  Czy nie sprawi ci to kłopotu?

-  Kłopotu? -• Giuseppe potrząsnął głową. - Jeżeli

chodzi o ciebie, Roberto, nie wiem, co to słowo znaczy.

Możesz  zostać tydzień, miesiąc,  rok. To zależy tylko

od ciebie.

-  Dziękuję. - Wyman przyjrzał mu się uważnie.

-   Miło  jest  zobaczyć  cię   znowu,   Giuseppe.   Bardzo

miło.

-  I ciebie, przyjacielu. Tak się cieszę. To już taki

kawał   czasu.

Na krótką chwilę minione lata otwarły się między

nimi jak przepaść i wartki potok pytań i odpowiedzi

został wstrzymany. Stali razem uśmiechając się do

siebie przyjaźnie i przyglądając się sobie jak dwaj

nieznajomi.

Bardzo się postarzał - myślał Wyman. - Już wte-

dy był  wysuszonym  małym  człowieczkiem,  ale  teraz

-  Mój Boże! Wygląda na sześćdziesiątkę. A przecież

musi być dużo młodszy. Śmierć Giny była dla niego

ciężkim ciosem i życie po wojnie musiało być niełatwe.

Ale mimo to...

Stał się dojrzałym mężczyzną - mówił do siebie

Giuseppe. - Wygląda nawet poważniej niż na tej os-

tatniej fotografii, którą przysłał. Nie jest już chłop-

cem. Rozrósł się od tego czasu, a jaki silny ma uścisk.

Ale śmieje się tak samo jak dawniej - jak Ginie po-

dobał się ten jego uśmiech! - to znaczy, że w głębi

duszy się nie zmienił.

-  Chodź - przemówił, przerywając milczenie. -

Wejdźmy do domu. Musisz przywitać się ze wszystki-

13

 

mi, poza tym jesteś pewnie zmęczony i chcesz się

umyć. - Wyciągnął rękę zwracając się w stronę do-

mu. - Pamiętasz go?

- Doskonale- pamiętam.

-  Ten sam dom, co? Ten sam - a jednak nie ten

sam.

Szli przez zaśmiecone słomą podwórze i Wyman

przypomniał sobie, jak stały tu w błocie nierówne rzę-

dy noszy z chorymi nie mieszczącymi się już w domu

i czekającymi na sanitarki, które miały ich zabrać do

szpitala polowego.

-   Widzę,  że  pozbyłeś  się  błota  - powiedział  ze

śmiechem.

-  Ach to błoto! - Giuseppe westchnął. - I to zim-

no. Chyba nigdy nie było takiej zimy jak tamta, Ro-

berto. - Zatrzymał się w drzwiach, puszczając Wyma-

na przodem. - Błoto zjawia się i znika, ale nigdy nie

jest tak dokuczliwe jak wtedy. Od tej pory wszystko-

zmieniło się na lepsze, nawet wspomnienia o tym cza-

sie stały się mniej bolesne.

Ksiądz nadal klęczał na podłodze, w głowie kłębiły

mu się myśli. Przez długą chwilę nie odważał się pod-

nieść wzroku na skręconą postać nad sobą. Ukrył twarz

w dłoniach, całe jego ciało drżało jak w gorączce. Czuł

się przeraźliwie sam w ciszy pachnącego zbutwiałym

drzewem kościoła i odgłos spadających na podłogę kro-

pel krwi zdawał się brzmieć w jego uszach powtarza-

jącym się ciągle echem.

W końcu spojrzał jeszcze raz, zerknął ukradkiem

między splecionymi palcami, szukając potwierdzenia.

Cienie chwiały się, ale wyrzeźbiona rana - niewiary-

godne, a jednak prawdziwe - była wilgotna i błysz-

cząca w migotliwym blasku świecy. Na podłodze zaś,

14

 

o dwa metry zaledwie od miejsca, w którym klęczał,

widoczne były teraz cztery wyraźne plamki.

Poczuł nagle wielką pokorę. Pochylił się niżej, zgi-

nając się w pokłonie i na wargi wybiegły mu słowa:

- Nie jestem godzien - zaczął drżącym głosem. -

Nie jestem godzien być świadkiem objawienia Twojej

Istoty...

Jego głos rozchodził się głuchym dźwiękiem po pus-

tym kościele. Czas mijał. Świeca wypalała się spokoj-

nie kurcząc się stopniowo. Mrok gęstniał wprost nie-

dostrzegalnie. Don Ambrogio był z początku zbyt

wstrząśnięty, zbyt zdumiony i zaskoczony, by w umy-

śle jego pojawił się choćby cień sceptycyzmu. Stopnio-

wo jednak, w miarę jak pod wpływem modlitwy mi-

jało oszołomienie, zaczynał zdawać sobie sprawę, że

nie jest całkowicie wolny od wątpliwości. Z trwogą

pomyślał, że wiara jego jest zbyt mała, by mogła wy-

kluczyć wszelkie ślady podejrzenia, i rozpaczliwie sta-

rał się odsunąć je od siebie. Ale mimo wszystkich wy-

siłków, nadal rosła w nim podstępna myśl - że ktoś

z mieszkańców wioski spłatał mu okropnego figla.

W kuchni panował chłód i unosił się apetyczny za-

pach. Z wysokiego sufitu zwisały butelki wina. Miej-

sce było to samo, a jednak nie to samo... W rogu, w

którym niegdyś stawiali skrzynki z lekarstwami, drze-

mała na wyściełanym krześle stara kobieta.

-  Mamma - powiedział Giuseppe głośno, lecz ła-

godnie. - Zobacz, kto przyjechał.

Powykręcane palce miętosiły brzegi czarnego szala.

Zamglone, wyblakłe oczy, głęboko osadzone w pobruż-

dżonej jak orzech włoski twarzy, otwarły się i spoj-

rzały na Wymana.

- Kto to jest?

15

-  Roberto... Amerykański doktor, o którym ci mó-

wiłem. Ten, który pisze do nas listy.

-  Nie wygląda na Amerykanina - powiedziała po

chwili skrzekliwym głosem.

Giuseppe wzruszył ramionami, patrząc przepraszają-

co   na   Wymana.

-  On już nie nosi munduru, mamma.  To  już się

wszystko skończyło.

-  Ach, tak - stara kobieta kiwnęła potakująco gło-

wą. Oczy jej straciły wyraz zainteresowania i przym-

knęły się z wolna. - Witamy pana serdecznie w na-

szym domu, signore.

- Dziękuję.

-  Jej myśli błądzą, Roberto - powiedział Giuseppe

łagodnie. - Nie bój się, nie usłyszy nas. Ona żyje w

przeszłości,  rozumiesz?  Mieszka tu  u mnie  od  czasu

wojny,  ale  teraźniejszość  jest  dla  niej  niemal  tylko

snem, fantazją. Dla niej dobre czasy już minęły.

Podczas gdy mówił, przez drzwi na drugim końcu

kuchni weszła tyłem dziewczyna, niosąc kosz porąba-

nego drewna. Miała na sobie gładką bluzkę i luź-

ną, czarną spódnicę; ciemne włosy sięgały jej niemal

do ramion. Kopnięciem zatrzasnęła za sobą drzwi i nie

widząc Wymana szła w stronę pieca - tego samego

pieca, na którym niegdyś Gina bez końca gotowała wo-

dę w blaszankach.

- Rosina! - zawołał Giuseppe. - Zobacz, kto przy-

jechał do nas z wizytą!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin