Durbridge Francis - Harry Brent.doc

(690 KB) Pobierz
Francis Durbridge

Francis Durbridge

Harry Brent

Przełożył Kazimierz Piotrowski

 

Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne.

 

Rozdział pierwszy

Harry Brent tak wykształcił swą pamięć, że automatycznie rejestrowała każdy szczegół z jego życia, umieszczała w kartotece mózgu i zamrażała tam na wypadek, gdyby ów fakt był mu kiedyś potrzebny. Charakterystyczna więc scenka, jaka się rozegrała na stacji Waterloo, pozostała w jego podświadomości i mógł ją potem obejrzeć po raz drugi niczym kolorowy film, przechowany wraz z zapisem dźwięku.

Taksówkarz podwiózł go przed halę, w której znajdują się kasy biletowe, na dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Brent przystanął przed kioskiem z książkami, kupił powieść i włożył pod pachę. W tej samej ręce trzymał niedużą walizkę. Pociąg do Market Weldon, jak wiedział z doświadczenia, odchodził z peronu trzeciego. Brent dołączył do gromadki pasażerów stojących w kolejce przy wejściu na perony. Kontroler, imigrant z Indii Zachodnich, sprawdzał bilety.

- Pociąg do Market Weldon na prawo. Tylko ostatnie cztery wagony.

- Dziękuję.

Szedł wzdłuż pociągu szukając miejsca przy oknie, frontem do lokomotywy. W pociągu, odchodzącym o dziesiątej rano, było więcej niż zwykle pasażerów. Dopiero w czwartym wagonie Brentowi udało się znaleźć miejsce w rogu, od korytarza. Położył walizkę na górze i usiadł wygodnie z książką na kolanach. Miał jeszcze dużo czasu na lekturę. Na razie chciał się dobrze przyjrzeć tym, którzy przez półtorej godziny mieli być jego towarzyszami podróży. Jedną z ulubionych zabaw Brenta było określanie pochodzenia i zawodu osób widzianych po raz pierwszy.

Zakwalifikował jako zacną starą pannę siedzącą naprzeciw niego damę i zastanawiał się, w jakiej szufladce umieścić głodnego, nerwowego i onieśmielonego starego kawalera w przeciwnym rogu, gdy jego uwagę zwróciła twarz dziewczyny, która zaglądała z peronu do przedziału. Ocenił ją na jakieś dwadzieścia lat. Była chyba ładna, rysy miała regularne. Ale nie przypadła mu do gustu. Jej twarz była dziwnie martwa, bez wyrazu. Nie miała bagażu, tylko w jednej ręce ściskała bukiet, a pod pachą drugiej trzymała ilustrowany magazyn. Nawet spieszne zamykanie drzwi i ostry sygnał konduktorskiego gwizdka, ostrzegające, że pociąg zaraz ruszy, nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Zniknęła mu z oczu. Znów zaczął przyglądać się sześciu pasażerom w przedziale. Zarejestrował wszystkich w pamięci i właśnie zabierał się do lektury powieści, gdy zauważył, że ktoś szarpie się z klamką drzwi. Podniósł wzrok. W korytarzu stała dziewczyna z kwiatami i żonglowała magazynem, torebką i bukietem. Naprzeciw niego było jedno wolne miejsce, ale pasażerowie, w poczuciu owej konspiracyjnej i dziwnie wrogiej solidarności, jaka tak szybko łączy osoby w przedziale wagonu, uporczywie ignorowali kandydatkę ubiegającą się o przyjęcie do towarzystwa.

Po krótkim wahaniu Brent pochylił się i otwarł drzwi.

- Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?

Jej głos mógł być miły, ale teraz zabrzmiał głucho, bezdźwięcznie.

- Nie - odparł Brent. - - Chyba wolne.

Prześliznęła się koło niego pozostawiając mu zamknięcie drzwi. Miał czas na szybkie, ale dokładne zlustrowanie jej kształtów. Przedstawiały się nader korzystnie. Miała pantofle z krokodylej skóry i taką samą torebkę. Ciemnobrązowy kostium był dobrze uszyty. Ale sposób noszenia się dziewczyny sprawił na nim wrażenie, że nie dba o to, czy się podoba mężczyznom.

Zacna cioteczka posunęła się trochę. Dziewczyna ostrożnie usiadła, wciąż troskliwie trzymając w ręce kwiaty, jakby nie bardzo wiedziała, co z nimi zrobić. Zauważyła, że Brent jej się przygląda, spojrzała nerwowo w jego stronę.

- Czy... czy ten pociąg idzie do Market Weldon?

- Mam nadzieję - odparł Brent. Z uśmiechem skinął głową w stronę okna. Pociąg ruszył w sposób ledwie dostrzegalny. - Ja też tam jadę.

Szuka schronienia po jakiejś miłosnej katastrofie - pomyślał Brent - a może chce się otrząsnąć po stracie bliskiej osoby. To by tłumaczyło apatię, puste spojrzenie i ręce nerwowo ściskające bukiet. Poczuła się nieswojo. Otwarł książkę i pogrążył się w lekturze pierwszego rozdziału.

Historia była pasjonująca i półtorej godziny podróży do Market Weldon szybko minęło. Dziewczyna - zauważył to kątem oka - nawet nie zajrzała do magazynu, tylko patrzyła na krajobraz przesuwający się za oknem. Gdy ukazała się dobrze mu znana farma ze zbiornikiem gazu i pociąg zaczął zwalniać, Brent zamknął książkę, wstał, wziął z półki walizkę i wyszedł na korytarz. Zanim pociąg stanął, wyskoczył i jako jeden z pierwszych znalazł się przy wyjściu z peronu.

Wiedział, że Eryk Vyner będzie czekał na parkingu po drugiej stronie placu przed stacją. Od razu zauważył dużego humbera combi, okrytego grubą warstwą kurzu, z kołami oblepionymi błotem. Wygląd samochodu świadczył, że służy na farmie, a kierowca był niezawodnie człowiekiem mającym stale do czynienia z traktorami, żywym inwentarzem i płodami ziemi. Eryk Vyner był mężczyzną po czterdziestce i zdążył przekonać się, że gospodarstwo rolne, jeśli prowadzić je z wydajnością nowoczesnego przedsiębiorstwa, może się pięknie opłacać.

Vyner ujrzał wysokiego młodego mężczyznę przechodzącego przez plac przed stacją i w charakterystyczny sposób kołyszącego się w biodrach. Z wąską walizeczką, w butach z kozłowej skóry i moherowym ubraniu, Brent sprawiał wrażenie, jakby właśnie wysiadł z transatlantyckiego odrzutowca. Na ręce niósł kamelowy płaszcz.

Vyner wysiadł z samochodu i podszedł przywitać Brenta.

- Dzień dobry, Harry.

- Cześć. A to co znowu? - Brent wskazał głową na temblak podtrzymujący prawą rękę Vynera. - Carol nie mówiła mi, żeś miał wypadek.

- To głupstwo. Jeździłem po wariacku na traktorze - chciałem się popisać.

Brent z powątpiewaniem popatrzył na ciężki samochód.

- Nie powiesz mi, że będziesz jedną ręką prowadził ten grzmot?

- Nic nie szkodzi - stanowczo zapewnił Vyner. - Ten humber ma układ kierowniczy ze wspomaganiem. Wsiadaj, stary.

Brent wśliznął się na miejsce koło kierowcy i położył walizkę na stosie narzędzi, którymi zawalony był tył wozu. Vyner ruszył i prowadząc jedną ręką wyjechał z parkingu. Nagle mocno nacisnął nogą hamulec, humber zadrżał i stanął.

- Głupia dziwka! - mruknął Vyner. - Lezie jak ślepa na jezdnię.

Najwyraźniej obojętna na to, że brakowało parę cali, a doznałaby poważnych obrażeń, dziewczyna szła dalej przez jezdnię w stronę postoju taksówek w głębi placu. Znów ściskała pod pachą magazyn, a bukiet trzymała w ręce z takim nabożeństwem, jakby to była olimpijska pochodnia.

Cicho klnąc Vyner znów ruszył i już nieco ostrożniej pojechał w stronę centrum miasteczka. Market Weldon leżało w środku jednego z najbogatszych regionów rolniczych w Anglii i miało jakieś siedem tysięcy mieszkańców. Chlubiło się normańskim opactwem, rzymskim mostem, ratuszem wzniesionym przez Wrena i rynkiem, który niewiele się zmienił od początku osiemnastego wieku.

- Naprawdę uważasz, że wypada? Abym został u was na weekend?

- Boże drogi, jasne! Już ci mówiłem, Harry, że jak się ożenisz z moją siostrą, będę czekał na was co tydzień.

- Jeżeli nie będziesz miał się na baczności, to w ogóle zwalimy ci się na kark - z uśmiechem powiedział Brent.

- A niby dlaczego nie? Do Londynu jest stąd tylko półtorej godziny koleją. Mógłbyś co dzień, bez najmniejszego trudu, jeździć tam i z powrotem. I skończyłoby się gadanie, że nie można znaleźć mieszkania w Londynie.

- Już znalazłem. Przynajmniej tak mi się zdaje. Chciałbym, żeby Carol obejrzała je w przyszłym tygodniu, jeśli będzie mogła się stąd wyrwać.

- Na pewno będzie mogła. Stary Fielding jest niezwykle dobry dla Carol i nigdy jej nie odmawia zwolnienia. A poza tym Carol w przyszłym tygodniu przestaje u niego pracować.

Brent instynktownie nacisnął nogą wyimaginowany hamulec, gdy Vyner szarpnął samochodem, by wyprzedzić autobus, który nagle zdecydował się stanąć.

- Czy wiesz, że stary zaprosił nas dzisiaj do restauracji na obiad?

- Tak - odparł Vyner. - Carol mi mówiła. Mój Boże, Samowi Fieldingowi będzie brakowało panny Carol. Była świetną sekretarką.

- Jak długo pracowała u niego?

- Och, prawie siedem lat. A przez pięć lat była sekretarką Fieldinga.

- Jak go poznałem w zeszłym tygodniu, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „Kradniesz mi najlepszą sekretarkę, jaką miałem w całym życiu, młody człowieku, ale Bogu dziękować, że nie wyjdzie za tego obłudnego policjanta”. Nie miałem zielonego pojęcia, do czego stary, pije.

Roześmiał się. Vyner odwrócił się i przyjrzał Brentowi.

- Carol nie mówiła ci o swym eks-narzeczonym?

- Mówiła. Ale nie powiedziała, że pracuje w policji kryminalnej.

Ubawiło to Vynera.

- Pewnie pomyślałeś, że stary Fielding plecie głupstwa.

Wjechali na rynek. Po drugiej stronie nad bramą w stylu georgiańskim, z filarami, prowadzącą do starego zajazdu i najlepszego pubu w miasteczku - stała ogromna rzeźba przedstawiającą czarnego niedźwiedzia.

- Zdążysz wpaść na jednego? - spytał Vyner. Już skręcił w stronę hotelu.

Brent popatrzył na zegarek. Przynajmniej raz pociąg przyszedł punktualnie, a u Fieldinga miał być dopiero przed obiadem.

- Chyba tak - powiedział. - Mogę się przespacerować do biura Fieldinga. To parę kroków z pubu „Pod Niedźwiedziem”.

- Nie masz, stary, zaufania do mnie jako kierowcy? Brent uśmiechnął się i wskazał głową na temblak.

- Nie przepadam za twoim prowadzeniem nawet jak jesteś w najlepszej formie. Dziś zanosi się na to, że zrobisz jatki na drodze.

 

Biuro Sama Fieldinga nie uczyniło żadnych ustępstw na rzecz współczesnej mody. Kiedyś był to salon dużego domu we wczesnym wiktoriańskim stylu. Siedząc tutaj Fielding rozwinął przedsiębiorstwo, które było jego własnym dziełem. Zaczął od niedużej spółki inżynierów elektryków i stopniowo poszerzał jej zakres, aż firma „Samuel Fielding Ltd.” stała się jednym z najbardziej renomowanych dostawców elektronicznych części do samolotów, a także do zdalnie kierowanych pocisków i rakiet. Ale stare, morrisowskie tapety pozostały na ścianach, perskie dywany nadal leżały na podłodze, a biurka i krzesła były z ciemnego mahoniu, ręcznie wypolerowanego i powleczonego lakierem. Tylko środki łączności na drugim, olbrzymim biurku były nowoczesne. Stalowe szafki z kartotekami, elektryczne maszyny do pisania i teleksy umieszczone zostały wyłącznie w sekretariacie, oddzielonym od gabinetu drzwiami z mahoniu. Pokój sprawiał, sympatyczne wrażenie. Było w nim wiele rzeczy, jakie nieczęsto można znaleźć w dyrektorskim gabinecie: torba z kompletem kijów do golfa, wilkinsonowski sekator, stara sportowa marynarka z paskiem, wisząca na drzwiach, kilka stojaków z fajkami, drewniana, o przedziwnym kształcie część rozbitego statku, znaleziona dawno gdzieś na brzegu morza, i staroświecki gramofon z korbką i ogromną tubą.

Stary zegar, z niezwykłą precyzją odmierzający czas, wybił właśnie wpół do pierwszej, gdy Carol Vyner weszła z sekretariatu. Przyniosła plik listów i położyła na stole.

- To dzisiejsza druga poczta. Nie ma nic takiego, co by nie mogło poczekać.

Sam Fielding był dobrodusznym, ale energicznym mężczyzną, lat około pięćdziesięciu pięciu, sprawnym fizycznie, muskularnym - tylko posiwiałe włosy zdradzały jego wiek. Nos, złamany czterdzieści lat temu i źle złożony, nieco skrzywił mu twarz, na której wczesne owdowienie też wycisnęło swoje piętno. Fielding podniósł wzrok i spojrzał na sekretarkę starając się nie myśleć, czym będzie jego życie bez niej. Teraz, kiedy zbliżała się chwila jej odejścia, boleśnie odczuwał, jak bardzo był do niej przywiązany. Może jedną z przyczyn ich świetnej współpracy było to, że nigdy nie tknął Carol ani nie zdradził się z serdecznych uczuć, jakie żywił do niej. Cieszył się, że nadal będzie go uważała za zacnego protektora, niemal ojca, a tajemne tęsknoty serca pokrywał ostentacyjną żartobliwością i pogodą ducha.

- Żebym nie zapomniała - powiedziała Carol. Przechyliła głowę, światło padło na” jej włosy. - Dziewczyna zrezygnowała z posady u pana. Ta, z którą rozmawiał pan wczoraj.

- Ta z... hm... dużym biustem?

Pytając Sam Fielding odwrócił wzrok od wyraźnie zarysowanych kształtów Carol.

- Jakże się cieszę. Nie zna pisowni i ma okropne maniery.

Carol położyła teczkę na biurku szefa.

- O wpół do pierwszej ma pan przyjąć Barbarę Smith, a za kwadrans czwarta - następną kandydatkę.

Fielding nie otwarł teczki. Patrzył na nią z niesmakiem - nagle odepchnął krzesło od biurka.

- Nie znoszę ludzi niepunktualnych. Minęło wpół do pierwszej. Zaraz powinien przyjść Harry. Na którą godzinę go zaprosiłaś?

Carol podeszła do okna, spojrzała na parking i bramę.

- Powiedziałam, żeby przyszedł po wpół do pierwszej. Pewnie pociąg się spóźnił.

- Jak zwykle. Nawiasem mówiąc, nie zgadniesz, z kim jechałem do Londynu we wtorek wieczorem.

- Z. kim?

- Twoim eks-narzeczonym.

- Alanem!

- Tak. Jest teraz inspektorem. Alan Milton, inspektor policji.

Nastąpiła krótka pauza. Carol nie odwróciła się i dalej wyglądała przez okno. Może przykuł jej uwagę widok ciężarówki z napisem na boku: „Samuel Fielding Ltd.”

- Ostatnio bardzo często, zdaje się, jeździ do Londynu. Tydzień temu Harry i ja spotkaliśmy go na ulicy w Londynie - powiedziała.

- Musi jeździć do stolicy, żeby się trochę rozerwać. W Market Weldon kawaler nie bardzo ma co robić, zwłaszcza jak jest funkcjonariuszem policji.

Fielding podszedł do okna i stanął tuż za Carol. - Wiesz, to bardzo dziwne. Jak byłaś zaręczona z Miltonem, nie znosiłem go i uważałem za nadętego obłudnika. A teraz... no cóż, mimo wszystko odnoszę się do niego z pewnym szacunkiem.

- Alan jest taki, że łatwo go nie docenić.

- Mnie się też tak zdaje.

Ktoś mocno zastukał dwa razy do drzwi. Dał się słyszeć głos Brenta:

- Można?

Carol gwałtownie się obejrzała. Na widok wyrazu jej twarzy serce się Fieldingowi ścisnęło. Może trzeba było jego życiowego doświadczenia, by dostrzec, jak słabą istotą jest Carol.

Kiedy przeszła koło niego, Fielding pomyślał, że mógłby ofiarować jej poczucie pewności, zrozumienie, służyć mądrą radą, być wytrwale oddanym, ale szukała i potrzebowała czego innego. Tego, co mogli jej dać tylko tacy mężczyźni, jak Milton i Brent. Fieldingowi pozostała jedynie nadzieja, że Brent nie złamie jej serca.

Słyszał, jak młodzi witają się za jego plecami. Pozwolił im, by przez chwilę byli sami, mogli uśmiechnąć się do siebie, objąć i pocałować. Po czym odwrócił się do nich z szerokim uśmiechem.

- Dzień dobry, Harry!

- Dzień dobry panu. - Harry ścisnął wyciągniętą rękę Fieldinga. - Chyba nie przyszedłem za wcześnie?

- Ale skąd! Jak się miewamy?

- Świetnie. A pan?

- Och... wciąż mam kłopoty z sekretarką. Harry surowo spojrzał na Carol. Uśmiechnęła się.

- To nie znaczy, że ze mną, mój drogi.

- Dobrze zrozumiałem. Fielding już szedł do drzwi prowadzących do sali konferencyjnej.

- Chodźcie, napijemy się. A potem wyskoczymy coś przegryźć. Zamówiłem stolik w nowej restauracji, „Grandzie”.

- Proszę nie zapominać, że ma pan przyjąć Barbarę Smith. Ten sygnał chyba znaczy, że już jest.

Rzeczywiście dał się słyszeć dzwonek.

- O, Boże drogi. Zupełnie zapomniałem o niej. Carol szybko podeszła do biurka i przycisnęła palcem przełącznik na konsolecie.

- Słucham?... Tak. Zaczekaj, Gladys. - Podniosła wzrok na Fieldinga. - Jest. Odłożyć czy pan przyjmie ją teraz?

- Pomówię z nią - zdecydował Fielding. - Niech ją Gladys tu przyśle.

Carol cicho powiedziała parę słów do mikrofonu. Fielding wrócił za biurko.

- Weź Harry’ego do sali konferencyjnej, daj mu kieliszek sherry lub czego będzie chciał. Postaram się przyjść do was jak najprędzej.

- Ta dziewczyna ma bardzo dobre referencje - powiedziała Carol. W jej glosie zabrzmiała nuta wymówki. - Przez telefon zrobiła wrażenie miłej i spokojnej osoby, więc proszę nie...

- Nie co?

Fielding zza biurka niewinnie spojrzał w oczy swej sekretarce.

- Niech pan jej nie zahuka. Jest pewnie cała w nerwach, więc... niech się pan postara być miły dla niej.

- Co to ma znaczyć: „niech się pan postara”? Jestem miły. Jestem miły dla wszystkich. Prawda, Harry?

Brent, nieco zażenowany, roześmiał się.

- Ba, właśnie zaprosił mnie pan na obiad.

Druga sekretarka, o cerze nie najgładszej, zastukała do drzwi, otworzyła je i wprowadziła kandydatkę na następczynię Carol. Kandydatka zrobiła cztery kroki i stanęła wyprostowana. Spoglądała to na Brenta, to na Fieldinga. Torebkę przewiesiła przez ramię, a w ręce trzymała złożony magazyn. Ale gdzieś między stacją a biurem Fieldinga rozstała się ze swym cennym bukietem.

- O, witam - przerwał ciszę Brent. Dziewczyna na znak, że go poznała, uśmiechnęła się słabo, niemal niedostrzegalnie.

- Spotkaliśmy się w pociągu - wyjaśnił Harry trochę zdziwionej Carol.

Sam Fielding chrząknął.

- Jestem Sam Fielding. To moja sekretarka, panna Vyner. I jej narzeczony, pan Brent.

Barbara Smith sztywno skinęła głową. Jej milczenie nie sprawiało wrażenia, że wynika ze zdenerwowania. Wydawało się, że w jakiś dziwny sposób wykonuje ruchy wiele razy wyćwiczone przedtem.

Carol przysunęła krzesło przed biurko, a Fielding wskazał na nie okrągłym gestem.

- Niechże pani siądzie - powiedział. - Dziękuję.

- W teczce znajdzie pan wszystkie dane pani, włącznie z jej listem - wyjaśniła Carol.

Podsunęła nieco bliżej teczkę szefowi, który przybrał oficjalną, trochę nadętą minę. Skinęła kandydatce głową i uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Poprowadziła Brenta do sali konferencyjnej.

Fielding otworzył teczkę i przeglądał napisane na maszynie dokumenty. Znów chrząknął.

- Widzę, że pracowała pani w branży narzędzi mechanicznych.

- Tak. W firmie „MacDowell i Spółka” - cicho odpowiedziała dziewczyna.

- Świetna firma. Jak długo pani tam pracowała?

- Około trzech lat.

- W Londynie?

- W Londynie i Coventry.

- I co pani - konkretnie robiła? - Starał się przybrać ton przyjazny i miły, żeby dziewczyna nabrała pewności siebie.

- Zaczęłam jako stenografka w Coventry, ale po trzech miesiącach zostałam sekretarką pana George’a Bootha. Był kierownikiem biura kadr.

- Znam George’a Bootha! - zawołał Fielding. - Grywaliśmy razem w golfa. Taki nieduży facet z wąsem jak szczotka do zębów.

- Właśnie.

- W golfa gra beznadziejnie. Ryje darń i zostawia dołki.

- Na ten temat nic nie mogłabym powiedzieć.

- Naturalnie. - Fielding westchnął. Humor mu się trochę popsuł. - Zechce pani nieco więcej powiedzieć mi o sobie.

- Potem pracowałam w firmie maklerskiej „Hadley and Salter”. Na Fenchurch Street w Londynie. - Telefon na biurku Fieldinga zadzwonił. - Nie bardzo mi się tara podobało, bo przywykłam do zupełnie innej pracy...

Przerwała, popatrzyła na telefon. Fielding, zniecierpliwiony, zmarszczył czoło i podniósł słuchawkę.

- Przepraszam panią... Tak?... Aha. Będę z nim mówił. Proszę połączyć. - Podniósł wzrok na Barbarę Smith. - Przepraszam, to krótka sprawa. Halo? Fred? Mówi Sam... Tak. Wysłaliśmy kosztorys. Powinieneś dostać jutro rano... - Posłuchał i roześmiał się. - Jeśli, chcesz wiedzieć, co o tym myślę, jest to diabelnie trudna rzecz. Pojęcia nie mam, jak damy radę zrobić za taką cenę... Dobra, zadzwoń, jak rzucisz okiem na kosztorys... Tak, pracuję w sobotę rano, powinieneś wiedzieć o tym... Nie, tego nie rób, zadzwoń... Ja też jestem dobrej myśli, a jakże. Dziękuję ci, żeś zadzwonił.

Gdy - położył słuchawkę, jeszcze cicho się śmiał. Podniósł wzrok, chciał ją przeprosić - słowa zamarły inu na ustach. Barbara Smith stała naprzeciw niego po drugiej stronie biurka. Beznamiętny, apatyczny wyraz jej twarzy nie zmienił się. Nie było na niej śladu gniewu, zaciekłości czy podniecenia. Trzymała w prawej ręce mały pistolet automatyczny wyjęty z torebki, która leżała na krześle za nią. Lufa wycelowana była prosto w serce Fieldinga. Ręka jej nie zadrżała, a spojrzenie szaroniebieskich oczu pozostało bez wyrazu.

Sala konferencyjna z dębową boazerią stanowiła chlubę biura Fieldinga. Stoły, krzesła, bufet, szafka i kredens w rogu były autentycznymi antykami z okresu Regencji. Jedynym ustępstwem na rzecz nowoczesności był barek ukryty za częścią boazerii na zawiasach - W sali tej odbywały się nie tylko zebrania zarządu spółki, ale i prywatne przyjęcia. Podejmowano tu ważnych klientów firmy i osoby zwiedzające fabrykę, a także urządzano czasem koktajle.

Carol nalała sobie sherry? patrzyła, jak Harry miesza w szklance gin z wermutem wokół kostki lodu.

- Kłopot jest oczywiście z łazienką - powiedział Harry. - Ale jak się wprowadzimy, pogadam z właścicielem domu i zobaczymy co się da zrobić.

- Wszystko to zapowiada się wspaniale - oczy Carol się roziskrzyły. - Jakim cudem dowiedziałeś się o tym mieszkaniu?

- Pamiętasz mieszkanie przy Finchley Road? Właścicielka, starsza pani, bez przerwy znikała i nie wiadomo było gdzie jej szukać.

Carol roześmiała się.

- Tak. Była, zdaje się, taktowną osobą. Zostawiała nas samych, byśmy mogli nasiąknąć atmosferą jej suteryny.

- Otóż, kiedy zadzwoniłem do niej, by powiedzieć, że jej mieszkanie jest urzekające, ale po głębszym namyśle...

Nagle urwał. Chociaż przygłuszony przez masywne drzwi do gabinetu Fieldinga, huk strzału dał się wyraźnie słyszeć.

- To był strzał!

Postawił szklankę z głośnym stuknięciem i skoczył do drzwi. Otworzył je, Carol biegła za nim. Stanęli oboje w progu, porażeni groteskowym widokiem za biurkiem. Kula przebiła Fieldingowi serce w chwili, gdy chciał wstać, i odrzuciła go na krzesło. Siedział z głową przechyloną w tył, otwartymi ustami i wyrazem osłupiania w wybałuszonych oczach. Gdy drzwi się otworzyły, dziewczyna właśnie odwracała się od biurka. W ręce wciąż ściskała pistolet, z lufy wiła się w górę wstążka dymu. Wyraz jej twarzy się nie zmienił, był nadal chłodny, niemal obojętny. Odwróciła się gwałtownie do Harry’ego i „Carol, teraz lufa pistoletu była zwrócona w ich stronę.

- Nie ruszaj się - Brent ostrzegł Carol.

Wolno, ostrożnie zbliżał się do dziewczyny. Patrzyła na niego bez zdziwienia lub strachu. Parę kroków przed nią Brent stanął i wyciągnął rękę.

- Lepiej będzie, jak pani odda mi b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin