Robert Ludlum - Mozaika Parsifala.rtf

(2013 KB) Pobierz

tytuł: "Mozaika Parsifala"

autor: Robert Ludlum

korekta: dunder@poczta.fm

 

Wydawnictwo Da Capo,

Wydawnictwo GiG

Warszawa 1993

 

* * *

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Zimne promienie księżyca padały z nocnego nieba, odbijając się od rozkołysanego morza, które wybuchało raz po raz i zastygało w powietrzu bryzgami bieli tam, gdzie pojedyncze fale rozbijały się o przybrzeżne skały. Odcinek plaży na Costa Brava, otoczony strzelistymi, kamiennymi ścianami stał się miejscem egzekucji. Musiało do tego dojść. Widział ją teraz dokładnie. I słyszał poprzez szum morza i huk rozbryzgujących się fal. Biegła na

oślep, krzycząc rozpaczliwie: "Pro boha ziv ho! Proc!

Co to del s! Prestan! Proc! Proc!"

Jej jasne włosy pochwycił księżycowy blask, a

wycelowany w nią z odległości pięćdziesięciu jardów

snop mocnego światła zaostrzył jeszcze kontury

biegnącej sylwetki. Upadła i ciszę nocną rozerwało

raptowne, brutalne staccato serii z broni

maszynowej. Piasek i kępy trawy wokół niej wybuchały

pod gradem kul. Jeszcze kilka sekund i będzie po

wszystkim. Taki będzie koniec jego miłości.

 

Stali wysoko na wzgórzu, z którego rozciągał się

widok na Wełtawę. Statki pruły wodę, zostawiając po

sobie szerokie bruzdy. Kłęby dymu z fabrycznych

kominów snuły się po jasnym, popołudniowym niebie,

przysłaniając dalekie góry. Michael patrzył przed

siebie i zastanawiał się, czy wiatr nad Pragą

przepędzi wreszcie siwe smugi i odsłoni na powrót

górskie szczyty. Położył głowę na kolanach Jenny i

rozprostował długie nogi, dotykając stopami

wiklinowego koszyka, do którego włożyła kanapki i

schłodzone białe wino. Siedziała na trawie, oparta

plecami o gładką korę brzozowego pnia i gładziła go

po włosach. Potem przesunęła palcami po jego twarzy,

delikatnie obrysowując usta i kości policzkowe.

- Michaił, kochanie, tak sobie pomyślałam, że twoje

tweedowe marynarki, ciemne spodnie i nienaganna

angielszczyzna, której nauczyłeś się w ekskluzywnym

uniwersytecie, i tak nie ukryją Havliczka pod

Havelockiem.

- Bo wcale nie mają go ukrywać. Ten strój to mój

mundurek, a perfekcja językowa daje mi większe poczucie

bezpieczeństwa.

Uśmiechnął się i pieszczotliwie musnął jej dłoń.

- A poza tym, uniwersytet był tak dawno.

- Tak wiele rzeczy było bardzo dawno, prawda? Tam,

w dole, pod nami.

- Było, minęło.

- Ty też tam byłeś, mój kochany staruszku.

- To już historia. Najważniejsze, że przeżyłem.

- Wielu się to nie udało...

 

Jasnowłosa kobieta wijąc się w piachu i

chwytając kępek trawy, próbowała wstać. Nagle,

odskoczyła w bok i na kilka sekund umknęła snopowi

światła. Rozpaczliwie przedzierała się w kierunku drogi

nad plażą, pozostając momentami w ciemności.

Czasami przysiadała, to znowu rzucała się przed siebie, tam

gdzie mrok nocy i kępy bujnej zieleni mogły ją osłonić.

Nic już jej nie pomoże, pomyślał wysoki mężczyzna w

czarnym swetrze, dobrze ukryty między dwoma drzewami,

ponad drogą, ponad tym całym niewymownym okrucieństwem,

które rozgrywało się na jego oczach. Już raz, wcale

nie tak dawno, patrzył na nią z góry. Wtedy nie była

przerażona: była wspaniała.

W ciemnym gabinecie odchylił powoli zasłonę i nie

odrywając pleców od ściany, zwrócił twarz ku oknu.

Widział, jak przechodzi przez jasno oświetlony

dziedziniec, a miarowy stukot wysokich obcasów po

bruku odbija się marszowym echem od kamiennych ścian

budynków praskiej tajnej policji. Strażnicy - sztywne

marionetki w mundurach skrojonych na sowiecką modłę - stali w zacienionych miejscach. Po chwili, jak na

komendę, odwrócili głowy i odprowadzali łakomymi

spojrzeniami postać zmierzającą dumnym krokiem ku

żelaznej bramie. Myśli towarzyszące tym spojrzeniom

były oczywiste: to nie byle sekretarka zostająca po

godzinach, ale uprzywilejowana kurwa, która pod

dyktando komisarza pracuje na kanapie do białego rana.

Inni, z innych zacienionych okien, też patrzyli.

Wystarczyło wówczas jedno zachwianie pewnego kroku,

jedna sekunda wahania, a już podniesie się słuchawka i

do bramy dotrze rozkaz zatrzymania. Należało, rzecz

jasna, unikać kompromitacji, zwłaszcza gdy w grę

wchodziło dobre imię komisarzy.

Na szczęście wszystko poszło gładko. Tylko

pogratulować! Oby tak dalej. Udało się! Nagle poczuł ból

w piersiach i wiedział, że to strach. Prawdziwy, ludzki,

obezwładniający strach. Pamięć nie dawała mu spokoju - wspomnienia we wspomnieniach. Patrząc na nią,

przypominał sobie miasto w gruzach, straszliwe odgłosy

masowej egzekucji. Lidice. I to dziecko - jedno z wielu

- przemykające pośród spopielonych, dymiących

rumowisk z wiadomościami i materiałami wybuchowymi

w kieszeniach. Jeden nierozważny krok, jedna chwila

wahania... Historia.

Podeszła do bramy. Nie zareagowała na obleśne

spojrzenie gorliwego strażnika. Była wspaniała. Tak,

kochał ją!

 

Dotarła do pobocza drogi, czołgając się co sił w

rękach i nogach, rozpaczliwie wczepiając palce w piach

i ziemię. Skończyły się zbawienne kępy wysokiej trawy,

zaraz znajdzie ją bezlitosne światło reflektora i to

już będzie koniec.

Patrzył na nią, tłumiąc wzruszenie. Musiał... Taki

już miał zawód. Wreszcie dowiedział się prawdy, a

kawałek plaży na Costa Brava potwierdził jej winę,

stał się dowodem jej zbrodni. Ta rozhisteryzowana

kobieta była zabójczynią, agentką osławionej Wojennej

Kontrrazwiedki, oddziału sowieckiego KGB,

uprawiającego terroryzm na całym świecie. Taka była

niepodważalna prawda. Teraz zobaczył ją na własne

oczy. Rozmawiał o tym z Waszyngtonem, dzwoniąc z Madrytu. Rendez-vous zaplanowano na rozkaz Moskwy tej nocy, a oficer

sztabowy WKR, Jenna Karas, miała na odosobnionej

katalońskiej plaży Montebello, na północ od Blanes,

przekazać odłamowi grupy Baader-Meinhof plan kolejnego

zabójstwa. Taka była pierwsza prawda, prowadziła

ona jednak nieuchronnie do drugiej prawdy,

obowiązującej w jego zawodzie. Kto zdradzał żywych i

spekulował śmiercią, sam musiał umrzeć! Wszystko

jedno, kim był Michael Havelock podjął decyzję i nic już

nie mogło go powstrzymać. Sam zastawił ostatnią pułapkę

na życie kobiety, tej, która uczyniła go

najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jego ukochana była morderczynią. Pozwolić jej żyć, to zgodzić się na śmierć kolejnych setek, a może tysięcy ludzi. Nie! Nigdy! Jednego drobiazgu Moskwa nie wzięła pod uwagę, tego mianowicie, że w Langley złamano szyfry WKR. On sam nadał ostatnią wiadomość do łodzi zakotwiczonej pół mili od plaży na Costa Brava. "Potwierdzenie KGB. Oficer kontaktowy skompromitowany przez wywiad USA. Plany fałszywe. Zlikwidować". Szyfry były praktycznie nie do odczytania. Likwidacja gwarantowana. Podniosła się jeszcze na moment. To się musiało tak skończyć! Kobieta, która zaraz umrze, była jego wielką miłością. A jeszcze nie tak dawno, przytuleni, przyrzekali sobie, że będą zawsze razem, szeptali o dzieciach, o błogim spokoju i cudownej jedności we dwoje. Wierzył w to święcie, teraz wszystko nagle diabli wzięli.

 

Leżeli w łóżku. Oparła głowę na jego piersi, jasne włosy opadały jej na twarz. Odgarnął na bok kosmyki, które zasłaniały jej oczy, i śmiejąc się, powiedział:

- Ukrywasz się.

- Cały czas to robimy. - Uśmiechnęła się gorzko. - Chyba że chcemy, żeby zobaczyli nas ci, którzy powinni nas widzieć. Nie robimy niczego, na co mamy ochotę. Wszystko musi być wyrachowane, Michaił, i zaplanowane. Żyjemy w ruchomym więzieniu.

- Nie tak długo... I przecież nie na zawsze.

- Jasne, dopóki nie postanowią, że już nas nie potrzebują, że na nic więcej się im nie zdamy. Myślisz, że wtedy pozwolą nam odejść? Czy raczej znikniemy bez śladu?

- Waszyngton to nie Praga. Albo Moskwa. Wyjdziemy z tego naszego ruchomego więzienia, ja ze złotym zegarkiem, a ty z wręczonym podczas cichej ceremonii obywatelstwem.

- Jesteś pewien? Ja nie, bo dużo wiemy. Za dużo, być może.

- Chroni nas właśnie to, co wiemy. Zwłaszcza to,co ja wiem. Będą zachodzić w głowę: czy gdzieś tego nie zapisał? Uważajcie na niego, strzeżcie go, nie dajcie zrobić mu krzywdy... Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, naprawdę. Wyjdziemy.

- Gdzie się ruszysz, wszędzie ochrona - powiedziała, gładząc go po brwiach. - Nigdy nie zapomnisz, prawda? Tamtych dni, tego koszmaru.

- Już zapomniałem. To tylko przeszłość.

- Co będziemy robić?

- Żyć. Kocham cię.

- Myślisz, że będziemy mieli dzieci? Wyglądali za nimi przez okno, jak idą do szkoły, tulili je, karcili. Chodzili razem na mecze hokeja.

- Nie hokeja. Koszykówki... albo siatkówki. Tak myślę, a dlaczego nie?

- A co ty będziesz robił, Michaił?

- Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college'u. Mam parę szacownych dyplomów, które świadczą o moich kwalifikacjach. Będzie nam dobrze, wiem o tym. Liczę na to.

- A czego będziesz uczył? Popatrzył na nią, dotknął jej twarzy, a potem jego wzrok powędrował ku przybrudzonemu sufitowi w tanim pokoju hotelowym.

- Historii - powiedział. Objął ją i mocno przytulił do siebie. Snop reflektora przeszył mrok. Złapał ją, ptaka gorejącego, co próbował się wznieść, ale wpadł w potrzask światła, które stało się dlań ciemnością. Seria z automatu - ogień terrorystów wycelowany w terrorystkę. Wyprężyła ciało w łuk, kaskada jasnych włosów spłynęła jej po plecach, pierwsze kule utkwiły w podstawie kręgosłupa. Potem padły trzy pojedyncze strzały i to był już koniec. Pociski trafiły w tył szyi i czaszkę, odrzucając ciało w przód, na kupkę piachu. Wpijała się jeszcze palcami w ziemię, oszczędzając mu litościwie widoku twarzy zalanej krwią. Jeszcze jeden spazm i zastygła w bezruchu. Jego miłość skonała - wszak pewna cząstka miłości to cząstka tego, czym żyli. Zrobił, co musiał zrobić, ona też. Każde z nich miało rację, każde popełniło błąd. Fatalny błąd. Zamknął oczy i poczuł pod powiekami nie chcianą wilgoć.

- A co ty będziesz robił, Michaił?

- Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college'u...

- Czego będziesz uczył?

- Historii... Wszystko to już było historią. Wspomnienia zdarzeń zbyt bolesnych, pamięć tamtych pierwszych dni. Już dłużej nie mogą być częścią mnie. Ona też nie, jeśli w ogóle kiedyś była, nawet w swojej grze pozorów. Ale ja dotrzymam słowa, nie wobec niej, ale wobec samego siebie. Koniec z tym. Zniknę, by pojawić się w innym, nowym życiu. Gdzieś pojadę, żeby uczyć, krzewić nauki daremności.

 

Usłyszał głosy i otworzył oczy. Zabójcy z grupy Baader Meinhof podbiegli do rozciągniętego, martwego ciała potępionej kobiety, leżącej z palcami zaciśniętymi na grudkach ziemi, która stała się miejscem jej egzekucji. Czy była aż tak genialnym blagierem? Tak, bo przecież widział prawdę. Nawet w jej oczach widział prawdę. Dwóch katów schyliło się, by chwycić trupa i powlec go w jakieś bardziej ustronne miejsce, ofiarować to urodziwe niegdyś ciało ogniu lub głębinom. Nie będzie się wtrącał. Nad poszlakami przyjdzie się zastanowić później... Silny podmuch wiatru przeszedł nagle nad nie osłoniętą plażą. Zabójcy, potykając się, brnęli z trudem przez piaski. Jeden z nich podniósł rękę, usiłując bezskutecznie przytrzymać wędkarską czapkę z daszkiem, która sfrunęła na ziemię i potoczyła się ku wydmie prowadzącej na pobocze drogi. Puścił zwłoki i pobiegł za nią. Havelock obserwował zbliżającego się mordercę.

Coś nie dawało mu spokoju... Twarz tego człowieka? Nie, to włosy widoczne bardzo wyraźnie w świetle księżyca: faliste, ciemne, ale nie wszędzie ciemne, bo nad czołem widniało pasmo siwizny, niespodziewany akcent, którego nie sposób przeoczyć. Widział już gdzieś te włosy, tę twarz. Ale gdzie? Miał w czym wybierać. Tyle przeanalizowanych kartotek, fotografii, kontaktów, agentów, wrogów. Skąd był ten facet? Z KGB? Z krwiożerczej WKR? Z jakiejś frakcji, co skwapliwie przechodzi na garnuszek Moskwy, jeśli akurat płaci więcej niż szef lizbońskiej placówki CIA? Zresztą wszystko jedno. Krwawe marionetki i bezwolne pionki już nie obchodziły Michaela Havelocka... ani Michaiła Havliczka, jak kto woli. Rano przez ambasadę w Madrycie, nada depeszę do Waszyngtonu. Skończył z tym, nie ma już nic do zaoferowania. Zgodzi się na wszystko, co zarządzi góra, żeby go tylko wyłączyli z siatki. Nawet na terapię w klinice. Niech robią, co chcą. Byle oddali mu jego własne życie. To już historia. Zakończyła się na odludnej plaży zwanej Montebello, położonej na spalonym słońcem południowym wybrzeżu Hiszpanii.

 

* * *

 


2

 

Czas skutecznie leczy rany. Ból albo sam mija, kiedy nadejdzie pora, albo człowiek uczy się z nim żyć. Havelock wiedział o tym, doświadczając obu możliwości naraz. Wprawdzie uczucie to ustąpiło nie od razu, było jednak coraz słabsze, a zranione miejsca dawały o sobie znać tylko wówczas, gdy zostały podrażnione. Zbawiennie działały podróże. W swym poprzednim wcieleniu nie miał okazji doznawać tych niezliczonych trudów, które pokonywać musi zwykły turysta.

- Na bilecie jest przecież wyraźnie napisane, proszę pana: "Zastrzega się możliwość zmian bez uprzedzenia".

- Gdzie?

- O, tu.

- Nic nie widać.

- Ja widzę.

- Pan wykuł to na pamięć.

- Nie, ja po prostu wiem, co jest wydrukowane na bilecie, proszę pana. Albo kolejki do kontroli dokumentów na przejściach granicznych. A potem przeprawy z celnikami. Udręka poprzedzona niemożnością. Mężczyźni i kobiety, którzy walcząc z nudą, przybijają pieczątki i z pianą na ustach atakują bezbronne zamki błyskawiczne walizek i toreb podróżnych. Był bez wątpienia rozpieszczony. W jego poprzednim życiu nie brakowało kłopotów i ryzyka, ale za to udawało mu się unikać zasadzek, jakie na każdym kroku czyhają na przeciętnego podróżnika. W drugim życiu natomiast szamotał się jak w klatce. No, może niezupełnie tak. Trzeba było przecież zdążyć na każde umówione spotkanie, nieustannie kontaktować się z bazą, płacić informatorom. Nierzadko nocą, w mrocznych zakamarkach, żeby nie tyle samemu nie widzieć, ile nie być widzianym. A teraz, od niespełna dwóch miesięcy, prawdziwie cudowna odmiana! Spacerował do woli w biały dzień, ot choćby dzisiaj szedł po Damrak w Amsterdamie do biura American Express. Ciekaw był, czy zastanie depeszę. Jeśli tak, będzie to oznaczało początek czegoś nowego... Konkretny początek. Nową pracę. Całkiem jawną. Trzy miesiące upłynęły od tej nocy na Costa Brava, dwa miesiące i pięć dni od zakończenia służbowego "czyśćca" i oficjalnego rozstania z rządem. Pojechał do Waszyngtonu prosto z kliniki w Wirginii, gdzie poddano go dwunastodniowej terapii. Próbowali się czegoś u niego doszukać, ale zmarnowali tylko czas. Mogli oszczędzić sobie trudu. Po prostu przestało go to bawić. Czy nie mogli tego zrozumieć? Wyszedł z gmachu Departamentu Stanu jako człowiek wolny, a także... bezrobotny. Obywatel bez emerytury, z odprawą, która bynajmniej nie gwarantowała dożywotniego utrzymania. Pomyślał więc, że prędzej czy później trzeba będzie znaleźć pracę, taką pracę, gdzie mógłby krzewić naukę... no, może na początek, powiedzmy nauczkę. Ale jeszcze miał czas. Na razie poprzestanie na minimum potrzebnym człowiekowi do przyzwoitej egzystencji. Będzie też podróżował, powróci do tych wszystkich miejsc, których nie miał okazji naprawdę zwiedzić... za dnia. Przeczyta najzwyczajniej w świecie - zamiast mozolnego odczytywania szyfrów, studiowania planów, wertowania tajnych kartotek te wszystkie książki, których nie ruszył od czasów uniwersyteckich. Jeżeli już ma uczyć ludzi czegokolwiek, musi odświeżyć całą masę wiadomości, które przez ostatnie lata wyleciały mu z głowy. Ale tego dnia o czwartej po południu miał ochotę tylko na jedno - chciał zjeść porządny obiad. Po dwunastu dniach terapii, łykania kolorowych pigułek i przestrzegania ścisłej diety ślinka mu leciała na samą myśl o normalnym, ludzkim posiłku. Właśnie zamierzał wrócić do hotelu, wziąć prysznic i przebrać się, gdy ulicą przejechała wolniutko taksówka. W jej szybach odbijało się słońce, nie było więc widać, czy jest zajęta. Zatrzymała się przy krawężniku, tuż przed Michaelem - na jego znak. Tak przypuszczał. Z samochodu wysiadł jednak pośpiesznie jakiś urzędnik z dyplomatką w ręku i z roztargnieniem szukał portfela. Zrazu nie rozpoznali się. Michael myślał o restauracji, tamten o należności dla taksówkarza.

- Havelock? - wykrzyknął raptem pasażer, poprawiając okulary.

- Czy mnie wzrok nie myli, Michael?

- Harry? Harry Lewis?

- Zgadza się. Co słychać, M.H.? Harry należał do tych nielicznych znajomych - a nie widywał go często - którzy zwracali się do niego w taki właśnie sposób. Było to drobne dziwactwo z czasów uniwersyteckich; obaj studiowali w Princeton. Michael wybrał pracę w rządzie, Harry karierę naukową. Dr Harry Lewis kierował katedrą nauk politycznych w małym, ale cenionym w kołach naukowych uniwersytecie w Nowej Anglii i bywał od czasu do czasu w Waszyngtonie jako konsultant Departamentu Stanu. Spotykali się przypadkowo, kiedy obaj akurat bawili w stolicy.

- W porządku. Wciąż pobierasz diety, Harry?

- Dużo rzadziej niż dawniej. Ktoś was musiał nauczyć, jak się czyta raporty personalne z naszych co bardziej ekskluzywnych uczelni.

- Mój Boże! Mnie to już nie dotyczy! Odpłynąłem z tej przystani! Profesora w okularach aż zatkało z wrażenia.

- Wolne żarty. Rozstajesz się z nimi? A ja sądziłem, że życia nie widzisz poza tą robotą.

- Wręcz przeciwnie, Harry. Życie zaczęło się dla mnie jakieś pięć, siedem minut temu, kiedy złożyłem decydujący podpis. A za dwie godziny pierwszy raz zapłacę za obiad z własnej kieszeni.

- I co zamierzasz dalej robić, Michael?

- Jeszcze się nie zastanawiałem i na razie nie będę sobie zawracał tym głowy. Harry odwrócił się, zainkasował resztę od taksówkarza i powiedział w pośpiechu: - Słuchaj, jestem już spóźniony. Muszę lecieć na górę, ale zostaję tu do jutra. Wypłacili mi dietę, więc zapraszam cię na obiad. Gdzie się zatrzymałeś? Mam pewien pomysł i chciałbym z tobą pogadać. Żadna, nawet najwyższa dieta rządowa nie pokryłaby rachunku za ten obiad, który zafundowali sobie dwa miesiące i pięć dni temu. Niegdyś byli przyjaciółmi. Teraz przyjaźń odżyła, a Havelockowi łatwiej rozmawiało się z kimś, kto miał przynajmniej mgliste pojęcie, na czym polegała jego dotychczasowa praca, niż z kimś zupełnie nie wtajemniczonym. Trudno bowiem wyjaśniać coś, czego w ogóle wyjaśniać nie należy. Lewis to rozumiał. Słowo po słowie, doszli wreszcie do sedna sprawy.

- Nie korciło cię czasami, żeby wrócić na uczelnię? Michael uśmiechnął się.

- A jeśli powiem, że zawsze?

- Wiem, wiem - Lewis nie dawał za wygraną, podejrzewając ironię. - Tacy jak ty, mówi się o was chyba "duszki", są zasypywani intratnymi propozycjami wielu międzynarodowych organizacji, dobrze o tym wiem. A ty, M.H., byłeś jednym z najlepszych. Twoim doktoratem interesowało się kilkanaście uniwersyteckich wydawnictw. Prowadziłeś przecież nawet własne seminaria. Ze swoimi osiągnięciami naukowymi i latami późniejszej pracy w rządzie, w której szczegóły wolałbyś się, jak sądzę, nie wdawać, byłbyś bardzo mile widziany w mojej uczelni. Często się u nas słyszy: "Potrzebny nam ktoś, kto ma jakieś doświadczenie, a nie tylko teoretyk". Niech ja skonam Michael, ale przecież właśnie ty... Zgoda, kokosów u nas nie...

- Harry, nie musisz mnie dłużej przekonywać! Ja naprawdę myślę o powrocie. Tym razem Harry się uśmiechnął.

- W takim razie posłuchaj, co ci proponuję... Tydzień później Havelock poleciał do Bostonu, a stamtąd samochodem dotarł do miasteczka uniwersyteckiego - zespołu porośniętych bluszczem budynków z cegły, otoczonych brzozami - na przedmieściach Concord w stanie New Hampshire. Pierwsze cztery dni spędził u Harry'ego Lewisa i jego żony. Spacerował po okolicy, chodził na wykłady i seminaria, a także na spotkania z co ważniejszymi osobistościami z katedry naukowej i administracji, z których poparciem, jak twierdził Harry, należało się liczyć. Poglądy Michaela badano "nieoficjalnie" przy kawie, drinku lub proszonym obiedzie. Ludzie dawali mu do zrozumienia, że widzą w nim obiecującego kandydata. Lewis wypełnił swą misję bez zarzutu. Wieczorem czwartego dnia Harry oznajmił podczas lunchu:

- Spodobałeś się im!

- Cóż w tym dziwnego? - wtrąciła jego żona. - Cholernie miły z niego chłop.

- Ba! Są zachwyceni. Tak, jak ci wtedy mówiłem, ważne jest, gdzie dotąd byłeś. Szesnaście lat w Departamencie Stanu robi jak najlepsze wrażenie.

- No, i...

- Za osiem tygodni odbędzie się doroczne posiedzenie zarządu. Główny punkt programu to podaż i popyt na świeże kadry. Myślę, że zaproponują ci pracę. Gdzie cię szukać?

- Będę podróżował. Sam do ciebie zadzwonię. Tak też się stało. Odezwał się do Harry'ego dwa dni temu. Niestety, obrady jeszcze trwały, ale Lewis był przekonany, że decyzja zapadnie lada chwila.

- Zadepeszuj do Am Ex w Amsterdamie - powiedział Michael. I dziękuję za wszystko. Szklane wahadłowe drzwi biura American Express otworzyły się i prosto na niego wyszła para rodaków. Mężczyzna przeliczał pieniądze, przytrzymując spadające mu wciąż z ramion paski dwóch aparatów fotograficznych. Havelock przystanął, namyślając się, czy naprawdę chce wejść do środka. Jeśli depesza już nadeszła, znajdzie w niej albo odmowę, albo propozycję angażu. Jeśli odmowę, będzie się dalej włóczył po świecie - co miało swoje dobre strony. Takie bierne unoszenie się z prądem, bez żadnych planów, stało się dlań w ostatnim czasie cenną wartością. Jeśli zaś przyjdzie oferta, co wtedy? Czy był już gotów? Czy nie za wcześnie na decyzję? Nie takie decyzje, jakie podejmował przez poprzednie lata

- dyktował je po prostu instynkt przeżycia - ale taką, która wymaga pewnego rodzaju poświęcenia. Czy będzie go na nie stać? I gdzie podziały się wczorajsze zobowiązania? Wziął głęboki oddech i podszedł do szklanych drzwi. "Etat kontraktowego profesora na okres dwóch lat od zaraz. Stała profesura do uzgodnienia przez obie strony po wygaśnięciu kontraktu. Pensja na początek - dwadzieścia siedem. Muszę mieć Twoją odpowiedź do dziesięciu dni. Nie trzymaj mnie w niepewności. Twój Harry" Michael złożył depeszę i wsadził ją do kieszeni. Nie wrócił już do okienka, by nadać odpowiedź. Przyjdzie jeszcze na to czas. Na razie wystarczyło mu, że go chcą, że zaczęło się coś nowego. Upłynie kilka dni, nim w pełni uświadomi sobie autentyczność swojego nowego wcielenia, a następnych kilka dni, nim się z tym oswoi. Wyszedł na Damrak, wdychając zimne powietrze Amsterdamu, czując powiewy wilgotnego chłodu znad kanału. Słońce już zachodziło, pomarańczowa kula skryła się za niską chmurą, by wynurzyć się po chwili i przebić promieniami zasłonę mgły. Havelockowi przypomniał się ów świt nad oceanem na Costa Brava. Przeczekał tam całą noc, aż słońce wytoczyło się nad horyzont i stopiło nadwodne opary. Poszedł na pobocze drogi i patrzył na piasek, na ziemię... Stop! Nie myśl o tym. To było w innym życiu. Przed dwoma miesiącami i pięcioma dniami przez zwykły przypadek Harry Lewis wysiadł z taksówki i zapoczątkował nową epokę w życiu starego przyjaciela. Teraz trzeba było ostatecznie zdecydować się na tę zmianę. Michael już wiedział, że podejmie wyzwanie, ale czegoś mu brakowało. Takie przełomowe zmiany dobrze jest przeżywać wspólnie z kimś bliskim, a nikogo bliskiego przy sobie nie miał. Nikogo, kto zapytałby: "A czego ty będziesz uczył?"

 

Odziany w czarny frak kelner w "Dikker en Thijs" przetarł brzeg kieliszka. Teraz wleje składniki cafe Jamique i zapali zawartość. Był to idiotyczny kaprys, kończący się zmarnowaniem wykwintnego likieru, ale owego pamiętnego wieczoru w Waszyngtonie Harry Lewis nalegał, żeby obaj spróbowali tego trunku. Teraz powtarzał ten rytuał w Amsterdamie.

- Dziękuję ci, Harry - powiedział do siebie szeptem, gdy kelner się oddalił, i trącił się kieliszkiem z niewidocznym kompanem. - Lepsze to, niż siedzieć zupełnie samemu... W tej chwili poczuł czyjąś obecność, a jednocześnie kątem oka zauważył powiększający się cień. Postać w tradycyjnym garniturze w cienkie prążki przemykała do jego stolika. Havelock odstawił kieliszek i podniósł wzrok. Facet miał na imię George. Kierował placówką CIA w Amsterdamie. W swoim czasie pracowali razem, nie zawsze było miło, ale przynajmniej fachowo.

- Można i tak zapowiedzieć swój przyjazd - powiedział, spoglądając na kelnerski stolik na kółkach.

- Pozwolisz, że się przysiądę?

- Cała przyjemność po mojej stronie. Co u ciebie słychać, George?

- Bywało lepiej - odparł przybysz, zajmując miejsce naprzeciwko Michaela.

- Współczuję. Napijesz się?

- To zależy.

- Od czego?

- Od tego, jak długo tu zostanę.

- Nie znam tego szyfru - powiedział Havelock. - Czy mam przez to rozumieć, że jeszcze pracujesz?

- Nie wiedziałem, że mam robotę przeliczaną na godziny...

- Zgoda. Jasne, że nie. A więc to z powodu mojej obecności?

- Może tak, może nie, choć prawdę mówiąc, nie sądziłem, że cię tu zastanę. Słyszałem tylko, że odszedłeś na emeryturę.

- Dobrze słyszałeś.

- To dlaczego tu jesteś?

- A dlaczego nie? Podróżuję sobie. A oprócz tego naprawdę lubię Amsterdam. Do tego stopnia, że całą odprawę wydam pewnie na zwiedzanie tych przyjemnych miejsc, które rzadko oglądałem w świetle dziennym.

- Powiedzieć można wszystko, co nie znaczy, że każdy zaraz musi w to uwierzyć.

- Uwierz, bo mówię prawdę.

- To nie jest twoja nowa bajeczka? - George zaciekawionymi oczyma wpatrywał się w Michaela. - Ale po co pytam, przecież i tak się dowiem.

- Koniec z bajeczkami, wypadłem z gry i jestem chwilowo bezrobotny. Sprawdź, to się dowiesz, ale szkoda czasu na połączenie z Langley. Przypuszczam, że szyfry związane z moją działalnością zostały zmienione, a wszyscy informatorzy

ostrzeżeni przed kontaktami. Posłuchaj, George, każdy, kto się ze mną zadaje, szybko pójdzie z torbami i to być może prosto na swój cichy pogrzeb. Nie zawracaj więc sobie głowy. I tak nic nie znajdziesz.

- Dobra. Powiedzmy, że ci wierzę. Jeździsz sobie po świecie i wydajesz forsę z odprawy - przerwał i nachylił się do Michaela.

- Ale ona już wkrótce się skończy.

- Co się skończy?

- Twoja gotówka.

- Niestety... więc wtedy poszukam sobie godziwej, płatnej roboty. Nawiasem mówiąc, właśnie ostatnio...

- Po co czekać? Już dzisiaj mogę ci w tym pomóc.

- Nie, George, nie możesz. Nie mam nic do sprzedania.

- Owszem, masz. Doświadczenie i wiedzę. Dostaniesz pensję konsultanta z funduszu specjalnego. Bez nazwiska, bez kartotek, żadnych śladów.

- Jeżeli to podpucha...

- Żadna tam podpucha. Zapłacę, choćby po to, żeby wyglądać na lepszego, niż jestem. Nie mówiłbym ci tego, gdybym cię podpuszczał.

- Może i nie, bo byłbyś skończonym idiotą. To trzecioligowa zagrywka. Tak partaczysz, że chyba mówisz serio. Nikt z nas nie ma ochoty zawracać sobie głowy drobiazgowym sprawdzaniem funduszu specjalnego, prawda?

- Zgoda, nie gram w twojej lidze, ale też nie aż w trzeciej. Potrzebuję pomocy. Albo ściślej my potrzebujemy pomocy.

- No, teraz już lepiej. Połechtałeś moją próżność.

- Zastanów się, Michael. KGB panoszy się w Hadze. Nie wiemy, kogo już kupili i jak wysoko zaszli. NATO jest skompromitowane.

- Wszyscy jesteśmy skompromitowani, George, i ja naprawdę już nic na to nie poradzę. Tej gry w klasy i tak nikt nie wygra. Skaczemy na piąty kwadrat, spychając ich na czwarty, wtedy oni przeskakują na siódmy. Kupujemy sobie miejsce w kwadracie ósmym, a oni blokują nas na dziewiątym i nikt w końcu nie wskakuje na dziesiąty. Chłopcy drapią się w głowę, szukają nowej taktyki i gra zaczyna się od nowa. W przerwie opłakujemy nasze straty, wystawiamy laurki bohaterom, ale nikt jakoś nie zauważa, że nic się właściwie nie zmieniło.

- Gówno prawda! Nie damy się nikomu pogrzebać.

- Ależ damy, George. Wszyscy. Pogrzebią nas "dzieci jeszcze nie zrodzone i nie poczęte". Chyba, że okażą się mądrzejsze od nas, co jest bardzo prawdopodobne. Mam nadzieję, że tak będzie.

- O co ci chodzi, do cholery?

- Purpurowy atomowy testament krwawej wojny".

- Co?!

- To już historia, George. Napijmy się.

- Nie, dziękuję. - Szef miejscowej placówki CIA przesunął się na brzeg kanapy. - I zdaje mi się, że tobie też wystarczy dodał, zbierając się do wyjścia.

- Jeszcze nie.

- Mam cię gdzieś, Havelock! - Oficer wywiadu obrócił się na pięcie.

- George.

- Co?

- Spudłowałeś. Chciałem ci powiedzieć, co...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin