Wells Martha - Upadek Ile-Rien 01 - Łowcy czarnoksiężników.pdf

(2308 KB) Pobierz
284661401 UNPDF
Martha Wells
Łowcy czarnoksiężników
Upadek Ile-Rien
tom 1
@@1
Vienne, Ile-Rien
Była dziewiąta wieczorem. Tremaine bezskutecznie próbowała znaleźć
metodę popełnienia samobójstwa, które sąd uznałby za śmierć z przyczyn
naturalnych, gdy nagle rozległo się łomotanie do drzwi.
- A niech to diabli!
Kilka książek traktujących o różnych truciznach zsunęło się jej z kolan,
kiedy wstawała ze zbyt miękkiego fotela. Został jej w ręku tylko drugi tom
„Medycyny sądowej”, w którym założyła sobie palcem miejsce, gdzie
skończyła czytać. Poszukiwania niemożliwej do wykrycia trucizny nie
szły jej najlepiej: lekarze-czarnoksiężnicy potrafili je bardzo dobrze roz-
poznawać, ona zaś nie chciała, żeby wyglądało na to, że została zamordo-
wana. Krwotok śródczaszkowy wydawał się niezłym pomysłem, tyle że
trudno go wywołać samodzielnie. W końcu wywodzę się z Valiarde’ów,
więc powinnam znaleźć jakieś rozwiązanie, pomyślała. Owijając się ko-
cem, ruszyła do drzwi, torując sobie drogę pośród stosów książek. Bibli-
oteka w Coldcourt doskonale nadawała się do jej potrzeb, gdyż zawierała
rozliczne dzieła na rozmaite tematy, w tym wszystko, co napisano w cywi-
lizowanym świecie na temat morderstw i różnych okaleczeń ciała.
Hol był ciemnawy: oświetlała go tylko jedna żarówka, osadzona w sta-
rej gazowej lampie, umieszczonej nad schodami. Jej blask wydobył z mro-
ku pożółkły tynk na ścianach, stare, drewniane boazerie i błękitntozłoty
wzorzysty dywan na gładkiej, kamiennej posadzce. Nazwa Coldcourt dos-
konale oddawała charakter budowli: zanim Tremaine dotarła do drzwi
frontowych, jej bose stopy doszczętnie przemarzły. Dała swojej gospodyni
wychodne na dzisiejsze popołudnie i wieczór, a teraz tego pożałowała, ale
przecież nie mogła przewidzieć, że znalezienie odpowiedniego rozwiąza-
nia zabierze jej aż tyle czasu. W takim tempie nie zdąży umrzeć do końca
tygodnia!
Nieproszony gość wciąż walił do drzwi.
- Kto tam?! - krzyknęła, powątpiewając, czy przybysz ją w ogóle
usłyszy.
Coldcourt, zbudowany jako wiejska rezydencja, miał mury z grubego
kamienia, które doskonale chroniły przed chłodem vienneńskich zim. Usy-
tuowany pośród innych, równie starych posiadłości, tuż za granicami mi-
asta, ów dwór rozsiadł się szeroko na zaniedbanych gruntach, roztaczając
wokół wdzięk swych asymetrycznych kształtów i zdobionych blankami
wieżyczek. Drzwi miały kilka cali grubości, a stare, dębowe drewno
pokrywała wytłaczana płyta z ołowiu, która wcale nie była wyłącznie de-
koracją: stanowiła ochronę przed kulami lub próbami włamania. Okna nad
drzwiami wykonano z grubego szkła ołowiowego, wzmocnionego
srebrnym drutem, a zgodnie z obowiązkiem zaciemnienia zasłony były
szczelnie zaciągnięte. Wszystkie budynki miały zasłony zaciemniające,
wymagane przez Centrum Obrony Cywilnej, ale pozostałe środki bezpiec-
zeństwa należały do cech szczególnych Coldcourt. Tyle tylko, że
wszystkie strażniki, chroniące przed atakami czarnoksięskimi w obecnej
sytuacji nie mogły się na wiele przydać.
- To ja, Gerard! - rozległ się stłumiony głos.
- O Boże. - Tremaine oparła ze znużeniem czoło o chłodną, drewnianą
płytę drzwi.
Wyznaczony testamentem jako zarządca majątku jej ojca, Guilliame Ge-
rard był też prawnym opiekunem dziewczyny, dopóki nie ukończyła lat
dwudziestu jeden, ale w ostatnich czasach nie widywała go zbyt często. W
pierwszej chwili pomyślała, że pewnie dostał list od kierowniczki grupy
straży obywatelskiej, do której należała.
Tremaine przystąpiła do tej grupy, gdyż pracowała ona w zbombardo-
wanych okolicach miasta i wielu jej członków, nawet doświadczonych po-
licjantów czy też strażaków albo byłych żołnierzy, zginęło od niewypałów
lub pod gruzami zawalonych budynków. Drobna kobieta, która w szkole
nigdy nie przodowała na gimnastyce, nie miała prawa przetrwać nawet
tygodnia w podobnej roli. Tremaine mogła więc liczyć na to, że zakończy
życie, nie zyskując więcej uwagi niż wzmianka na jednej z list ofiar opub-
likowanych w prasie. Każdy inny sposób musiałby doprowadzić do oficj-
alnego śledztwa, które bez wątpienia ujawniłoby bardzo nieprzyjemne
fakty na temat niedawnej przeszłości jej rodziny, a Tremaine wcale by so-
bie tego nie życzyła. Tyle tylko, że pracując już sześć miesięcy w straży
obywatelskiej, wciąż pozostawała przy życiu.
Z pewnością nadal nie umiałaby odbić piłki tenisowej, ale nauczyła się
wspinać, gramolić i przeciskać pośród ruin niczym wiewiórka, unikać spa-
dających kawałków gruzu, a kiedy z na pół zasypanej piwnicy wyskoczył
na nią ghoul, instynkt podpowiedział jej, by zatłuc go kawałkiem ołowi-
anej rury, w ten sposób triumfując nad pragnieniem samounicestwienia.
Jednak po pół roku igrania ze śmiercią kierowniczka grupy poinformo-
wała Tremaine, iż należy się jej miesiąc urlopu, a dopiero potem będzie
mogła odpracować następną turę. Dziewczyna zaprotestowała z patri-
otycznym zapałem, który wzbudziłby niewątpliwy podziw jej przyjaciół z
teatru, gdyby ci oczywiście znajdowali się jeszcze przy życiu. Musiała jed-
nak ugiąć się na widok wyrazu oczu swojej zwierzchniczki. Była nią bowi-
em księżna Duncanny, która nawykła do zarządzania swym wielkim maj-
ątkiem, a w dodatku na samym początku wojny przeszła szkolenie jako pi-
elęgniarka. Była zatem zbyt spostrzegawcza i kiedy Tremaine spojrzała jej
w oczy, pomyślała natychmiast: „Ona wie”. Domyśla się, dlaczego tu jes-
tem. Należało zatem opuścić straż obywatelską i znaleźć jakiś inny sposób.
Na pewno skontaktowała się z Gerardem.
- A niech to wszyscy diabli. - Tremaine, krzywiąc się, przekręciła wielki
klucz i otworzyła ciężką zasuwę.
Gerard wślizgnął się do środka, z nawyku szybko zamykając za sobą
drzwi, żeby jak najmniej światła wydostało się na zewnątrz. Istniało nikłe
prawdopodobieństwo, by peryferie Vienne miały się stać przedmiotem ata-
ku z powietrza, a Tremaine nie słyszała dzisiaj w radiu żadnych ostrzeżeń
o bombardowaniach.
Przybysz był wysokim mężczyzną około czterdziestki, o ciemnych, lek-
ko tylko przyprószonych siwizną włosach. Krawat przekrzywił mu się, a
na tweedowej marynarce było widać ciemne plamy. Gdy z zakłopotaniem
przyglądał się dziewczynie, w jego okularach odbijało się światło żarówki.
- Tremaine, przepraszam za to najście, ale stało się coś strasznego.
Zniszczyli strażniki, pomyślała, patrząc na niego tępo. Pałac zburzony.
Poczuła, jak w piersi wzbiera jej histeryczny śmiech. Nie będzie żadnych
długotrwałych dochodzeń ani przykrych artykułów w gazetach. Gardier
zwyciężyli, a ona może teraz rozbić sobie głowę kamieniem i nikt temu
nie poświęci najmniejszej uwagi.
- Zbombardowali pałac.
- Nie. - Gerard popatrzył na nią dziwnie. - Nie, to nie jest aż tak strasz-
ne. - Zaczerpnął gwałtownie tchu, starając się zebrać myśli. - Przyszedłem
w sprawie projektu. Nasza ostatnia próbna kula uległa zniszczeniu.
- Och. - Tremaine zwilżyła wargi, usiłując ogarnąć sytuację. Mówił o
projekcie prowadzonym przez Instytut Obrony imienia Villera znajdujący
się poza miastem. Mocniej otuliła się kocem i wygodniej ujęła grubą ksi-
ęgę, idąc za Gerardem w głąb holu.
- Czy chcesz, żebym wypisała ci czek? - zapytała.
W mieście byli ludzie, którzy zajmowali się tym i innymi finansowymi
sprawami Instytutu, ale może ich biura zostały zburzone lub ewakuowane.
- Myślałam, że rząd zarekwirował dla was wszystko, czego wam trzeba.
Gerard zatrzymał się i spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.
- Tremaine, posłuchaj… - Zamrugał, dostrzegając wreszcie jej ubiór. -
Czy to twój nocny strój?
- To kitel. Kitel artysty. - Większość ubrań Tremaine uległa zagładzie;
krawcowa, u której je sobie szyła, zamknęła swój zakład i opuściła miasto,
a ona, Tremaine, nie miała najmniejszej ochoty wystawać godzinami w ko-
lejkach do sklepów. - Ja… Nieważne. No… co się stało?
- Kula, której używaliśmy w eksperymencie, uległa zniszczeniu -
wyjaśnił Gerard. - To był prototyp Riardina kuli Villera, ostatni, jaki mi-
eliśmy.
Teraz już zrozumiała.
- Zniszczona? - Czując nagły gniew, rzuciła „Medycynę sądową” na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin