Browne Gerald Austin - Kamień 588.doc

(1972 KB) Pobierz

Gerald A. Browne

Kamień 588

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Merle Lynn Browne,

Maggie Browne Miller,

Cindy Montana Browne

oraz Peggy i Whipa Alleyów

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PODZIĘKOWANIE

Autor wyraża swą wdzięczność wszystkim, którzy dopomogli mu w napisaniu tej książki.

Szczególne podziękowania należą się Jonathanowi W. Stewardowi, doktorowi nauk medycznych, asystentowi profesora psychiatrii klinicznej na wydziale lekarskim Uniwersytetu Kolumbii, pełniącemu równocześnie obowiązki psychiatry w Stanowym Instytucie Psychiatrii w Nowym Jorku; Mandnowi S. Belsky'emu, doktorowi nauk medycznych; doktor Ruth Ochrock; Rogerowi D. Powellowi, doktorowi nauk medycznych, chirurgowi ortopedzie; dyplomowanej pielęgniarce N. Cox; Thomasowi Gouge z Centrum Medycznego Uniwersytetu w Nowym Jorku.

A także Benowi Jacobsonowi, emerytowanemu detektywowi z nowojorskiej policji; Jerome'owi Allanowi Landau, prawnikowi, byłemu agentowi służb specjalnych; Departamentowi Skarbu Stanów Zjednoczonych; Urzędowi Skarbowemu; Wywiadowi oraz Siłom Uderzeniowym Stanów Zjednoczonych do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości; Scottowi Townerowi, gem-mologowi z A.I.G.; Simonowi Abrahamowi, prezesowi Amasian Gems Inc., Nowy Jork, Bangkok, Genewa.

Jak również Adnanowi Khashoggi, Robertowi Shaheenowi, Robertowi J. i Patrycji Lovejoy, Richardowi i Anastazji Capalbo, Bernardowi i Patrycji Nunez, Lucienne Dodge, Pii Kazań, paryskiemu wydawcy „Harper's Bazar", Michaelowi i Susan Torlenom, Jackowi Tirmanowi.

Oraz Sterlingowi Lordowi i Ann Harris.

 

 

 

 

 

Znowu szczotkowała włosy.

Janet Springer siedziała w wielkim fotelu i nie zwracała szczególnej uwagi na to, co robi. Gdy któreś pociągnięcie szczotką po skórze głowy okazywało się zbyt bolesne, zmniejszała nacisk, rozwierała nieco zaciśnięte na uchwycie palce, po czym wracała do szczotkowania.

Robiła to już ponad godzinę. Nierzadko dochodziła do trzech. Miarowo przeciągała szczotką po pasmach ciemnych, prostych, sięgających ramion włosów. Czesanie powodowało słabe wyładowania elektryczne, które Janet wydawały się czymś przyjemnym. Pod koniec każdego pociągnięcia wstrząsała gwałtownie szczotką, jakby chciała strącić z niej jakiś proch. Stale powtarzała sobie, że to głupota, że ani trochę nie wierzy, by szczotkowanie, choćby nie wiadomo jak silne, mogło coś zmienić wewnątrz głowy. A jednak często sięgała po szczotkę, zwłaszcza gdy czuła, że jej dni zawieszenia dobiegają kresu.

Prawe ramię Janet zdawało się zupełnie niezależne od reszty ciała, nieruchomej niczym skała. Stopy, precyzyjnie złączone, spoczywały na podłodze, kostki się stykały. Równo ustawione kolana i uda służyły za podporę wolnej ręce. Siedziała przesadnie wyprostowana, z usztywnionym torsem, z piersiami i głową wypchniętymi do przodu przez łuk kręgosłupa. Ktoś mógłby pomyśleć, że przybrała tę pozę specjalnie, chcąc na przykład zwrócić na siebie uwagę. W rzeczywistości Janet nie zrobiła tego celowo. To przyszło samo, stopniowo zaciskało jej wargi i przesłaniało oczy, tak że teraz patrzyły bardziej w głąb czaszki niż na zewnątrz.

Przez umysł z niebywałą szybkością przemykały myśli, jedna dziwniejsza od drugiej. Janet czuła się tak, jakby jej własny mózg usiłował sam się zagubić w gmatwaninie ukrytych pod czaszką zwojów.

Znała te symptomy. Wiedziała, do czego prowadzą. Walka z nimi była bezcelowa. Nie oczekiwała właściwie, że na zawsze pozostanie w stanie zawieszenia. Miała tylko cichą nadzieje. Nawet parę dodatkowych dni byłoby błogosławieństwem.

Oznaki zmian.

Zaczęły się w ubiegłym tygodniu. Początkowo niemal niezauważalne, szybko przerodziły się w częste wybuchy złości, prowokowane przez byle drobiazg, jak choćby to, że nie potrafiła odnaleźć w książce miejsca, w którym przerwała lekturę, albo że nieposłuszny znaczek pocztowy ześlizgnął się i został przyklejony na opak w rogu koperty. Częściej wypuszczała z rąk różne przedmioty. Gdy do tego dochodziło, gdy wypadł jej futerał na okulary lub cokolwiek innego, natychmiast obarczała winą upuszczony przedmiot i za karę go kopała. Rozmawiała głośniej i szybciej. Rozsadzała ją energia. Rozładowywała ją częściowo, kładąc się na podłodze i wykonując sto wznosów tułowia ze stopami zaczepionymi o łóżko. Używając białej, wełnianej skarpetki odkurzała podłogę pod łóżkiem oraz szafę. O drugiej nad ranem obskubywała zmechaconą wełnę ze swych ciemnych swetrów. Jej sen był krótki i przypominał wypełnione czernią przerwy. Pełna świadomość wracała z chwilą otwarcia powiek.

Ostatniej nocy nie spała wcale. Całymi godzinami leżała nago bez żadnego przykrycia. Dreszcze dostarczały pewnej rozrywki. Co jakiś czas przez kwadrat przejrzystego plastiku w drzwiach spoglądała na nią czyjaś twarz. Janet siadała wówczas i posyłała w tę stronę niespokojne spojrzenie. W którymś momencie wstała, po czym przez dłuższą chwilę krążyła po pokoju z zamkniętymi oczami, ponieważ w ten sposób łatwiej jej było udawać, że porusza się pewnie i celowo. Kiedy wróciła do łóżka i położyła się na wznak, zamknięcie oczu tylko wszystko pogorszyło. Myśli spłynęły w tył głowy, tworząc bezładną stertę, z której co rusz strzelały do góry jakieś oderwane strzępki.

Pragnienia bez szans na spełnienie.

Powracające wspomnienia.

Liczne marzenia seksualne.

O świcie przyszło jej do głowy, żeby się spakować. Zaczęła w myślach przeglądać swoje rzeczy, wybierając te, które wydały się jej odpowiednie na tę porę roku. Kwiecień w Rzymie.

Dwudziestosześcioletnia Janet Springer.

Przebywała w High Meadow od trzech lat. W żadnej klinice nie wytrzymała tak długo. W ciągu poprzednich dziesięciu lat odwiedziła pięć innych prywatnych klinik. Zawsze mieściły się one w obszernych domach, będących dawnymi wiejskimi rezydencjami bogatych miesz-

10

czuchów. Wzniesiono je w czasach, gdy nie trzeba było się martwić o ogrzewanie czy służbę. Otoczone przez rozległe posiadłości, leżące nieco na uboczu, doskonale spełniały swą nową rolę. (Któż zgadnie, ilu spośród pierwotnych właścicieli i ich potomków powróciło tutaj na przestrzeni lat i przebywało w znanych sobie pokojach?)

Janet nazwała kliniki „przechowalniami". Tam właśnie ją przetrzymywali. W niewielkiej odległości od rodzinnego domu.

Przenosili ją z jednej przechowalni do drugiej, ponieważ zawsze stwarzała problemy. Kliniki, które zgodziły się ją przyjąć, wcześniej czy później żałowały swojej decyzji. W końcu pod byle pretekstem zaczynały nalegać, aby rodzina zabrała Janet gdzie indziej. W niektórych placówkach zupełnie uczciwie przyznawano, że nie mogą sobie z nią poradzić. Stanowiła przypadek zbyt skomplikowany, nie potrafiono zapewnić jej odpowiedniej terapii. Wszyscy woleli pacjenta zachowującego się niczym oswojony ptak, któremu do dzioba o wyznaczonej porze można podawać ustalone dawki ustępliwości i spokoju. Cały personel kliniki, zaczynając od pielęgniarek, a na naczelnych lekarzach kończąc, uzależniony był od leków w stopniu nie mniejszym niż pacjenci. O wszystkim decydowało tyle i tyle miligramów tego czy tamtego.

Janet stanowiła pod tym względem wyjątek. Nie dlatego, by odmawiała przyjmowania leków; z chęcią połknęłaby wszystko i z prawdziwą wdzięcznością powitała poprawę.

Thorazin był pierwszym specyfikiem, jaki na niej wypróbowano. Jej organizm go nie tolerował, podobnie jak wszystkich chloro-promazyn. Haloperidol także wywoływał ujemne reakcje. W przypadku Janet najbardziej obiecujący wydawał się węglan litu. Poprosiła o informacje na temat tego środka, po czym kilkakrotnie przeczytała wszystkie dostarczone materiały. Nabrała przekonania, że lit jest jej przeznaczeniem. Wszystkie kłopoty, jakie miała do tej pory z lekami, były wręcz niezbędne — prowadziły ją bowiem do litu. Lit był cudowny. Potrafił złagodzić skrajne napięcia emocjonalne, niepokoje i lęki. Utrzymywał ją w stanie równowagi. Nigdy więcej chora głowa nie rozhuśta jej na tym straszliwym wahadle. Lit dopomógł już innym ludziom cierpiącym na psychozy maniakalno-depresyjne.

Pragnęła go.

Modliła się, by organizm mógł go zaakceptować.

Dyrektor kliniki przestudiował historię choroby Janet wyjątkowo starannie. Nietolerancja na leki nakazała mu ostrożność. Stwierdził, że nie wiedzieć czemu pacjentce nigdy nie podawano litu. Być może uważano ten lek za zbyt mało znany, radykalny, nawet niebezpieczny.

11

On sam uzyskiwał dotychczas wyłącznie pozytywne rezultaty. Jeżeli lit sprawdzi się także u tej trudnej pacjentki, w naukowym dorobku dyrektora przybędzie zasług. Może nawet da się z tego wykroić artykuł do „American Journal of Psychiatry".

Doktor polecił podawać Janet trzysta miligramów litu trzy razy dziennie. Na tak niewielką początkowo dawkę zdecydował się ze względów bezpieczeństwa. W napisanej własnoręcznie dyspozycji grubą linią podkreślił zalecenie nakazujące każdego ranka przed podaniem lekarstwa pobierać próbkę krwi pacjentce, tak by możliwe było określenie poziomu litu w serum. Gdyby poziom ten przekroczył 1,6 lub gdyby wystąpiły niepokojące symptomy, należało go zawiadomić.

Po rozpoczęciu terapii litem Janet była pełna optymizmu. Nie pojawiły się żadne reakcje uboczne, toteż z każdym dniem jej nadzieja rosła.

Wyczulona na punkcie swego samopoczucia, dostrzegła nie znane jej dotąd procesy. Wierzyła w bliski moment całkowitego uzdrowienia. Odczuwała lekkie oszołomienie, jakby jej gardło wypełniały drobne pęcherzyki lżejszego od powietrza gazu, którego nie była w stanie utrzymać wewnątrz.

Cieszyły ją najzwyklejsze rzeczy: miłe przyleganie palców u nóg, przekrzywiający głowę ptak za oknem, naiwna pustka arkusza papieru listowego. Krztusiła się ze śmiechu na widok pająka, który przycupnął obok mokrej plamy w rogu sufitu. W wyobraźni przekształcała go w przedziwnego stwora uwikłanego w zwariowane sytuacje. Teraz dla odmiany żyła w ciągłej euforii. Lit rzeczywiście działał.

Zauważyła też inne zmiany.

Lekkiemu oszołomieniu towarzyszyły niekiedy zawroty głowy. W ustach czuła suchość i nieprzyjemny, metaliczny posmak, utrzymujący się mimo częstego mycia zębów. Jej dłonie zaciskały się nerwowo, ona sama zaś często podskakiwała, jakby czymś wystraszona. To nic ważnego, powtarzała sobie. Nadzieja nie pozwalała jej na żadne skargi.

Ósmy dzień kuracji litem rozpoczął się od porannej wizyty pielęgniarki.

Dzień dobry, Janet.

Dzień dobry.

Jak się dziś czujesz?

Lepiej, dziękuję.

Słowa Janet były stłumione, zbite w jeden ciąg. Wciąż łażąc w łóżku, wyciągnęła ramię. Jak co dzień pielęgniarka pobrała próbkę krwi. Janet usiadła na skraju łóżka. Popatrzyła w kierunku łazienki. Miała właśnie stanąć i ruszyć w tamtą stronę, gdy w żołądku, tuż poniżej mostka poczuła płonącą pustkę. Jej głowa powędrowała naglew bok, prawa ręka gestem kukiełki uniosła się do góry, a oczy umknęły w głąb czaszki.

Upadła na podłogę.

Krzyknęła. Rozległ się pojedynczy krótki dźwięk, z trudem wyciśnięty z krtani. Nogi podkurczyły się tak, że kolana dotykały klatki piersiowej. Łokcie boleśnie wpijały się w ciało. Charcząc usiłowała zaczerpnąć tchu, lecz powietrze najwyraźniej nie chciało przejść w głąb gardła. Skóra zaczęła nabierać niebieskiego odcienia.

Potem jej ciało stało się całkiem bezwładne, jakby ktoś wyssał z niego całą życiową energię.

Lecz już w następnej chwili wystąpiły straszliwe skurcze, napinające mięśnie do granic wytrzymałości.

Na ustach pokazała się piana.

Konwulsje trwały kilka minut, po czym raptownie ustały. Pomimo otwartych oczu była całkowicie nieprzytomna, gdy ją przeniesiono na łóżko. Źrenice miała rozszerzone, nieruchome. Pielęgniarka usunęła długopis, który w chwili ataku wetknęła jej między zęby, aby ochronić język. Na twardym plastiku widniały głębokie ślady zębów.

Po przyjściu do siebie Janet niczego nie pamiętała. W głowie miała zamęt, była zmęczona i okropnie śpiąca. Zanim zapadła w sen, zdążyła sobie uświadomić własne rozczarowanie.

W pobranej tego ranka próbce krwi stwierdzono obecność litu w serum na poziomie 2,2, a więc wyższym od wartości, powyżej której następuje zatrucie centralnego układu nerwowego. Doktora zdumiała szybkość, z jaką lit nagromadził się w jej organizmie. Jeszcze dzień lub dwa, a miałby na sumieniu śmierć swojej pacjentki lub śpiączkę. Przedstawiając to zdarzenie w karcie choroby Janet, drukowanymi literami, żeby nikt tego nie przeoczył, zapisał ostrzeżenie: W ŻADNYM WYPADKU NIE NALEŻY PODAWAĆ WĘGLANU LITU.

W innych klinikach próbowano innych rozwiązań. Coraz bardziej zmniejszano ilość podawanych lekarstw, aż wreszcie dawki stały się prawie śladowe. Gdy na rynku pokazał się nowy psychotropowy lek, Janet skłaniała lekarzy, by go na niej wypróbowali. Zawsze bezskutecznie. Pojawiały się ujemne reakcje, jakieś marginalne, lecz niejednokrotnie zagrażające życiu.

Jej przypadek był wyzwaniem dla nich i budził ich wątpliwości. Przeprowadzono konsylium psychofarmakologów. Zapoznali nie byli w stanie wskazać właściwego leczenia.

Janet Spinger.

Skazana na wieczną porażkę.

Siedzi oto w swoim pokoju na drugim piętrze w High Meadow. Jej duży fotel stoi naprzeciwko okazałego, podwójnego okna wykonanego z wielu małych płytek pancernego szkła. Rama wygląda na drewnianą, w rzeczywistości jednak jest to pomalowany na brązowo stalowy kształtownik. Rozwiązanie mniej przygnębiające niż kraty czy siatka.

Uczyniono wszystko, co możliwe, aby pokój Janet nabrał przytulnego wyglądu, a równocześnie pozostał bezpieczny. Oczywiście, nigdy nie będzie tu tak ładnie jak w domu, lecz bliscy dopilnowali, żeby otaczały ją znajome, przyjazne przedmioty. Przy ścianie stało łóżko, a naprzeciwko przywieziona z domu miękka sofa. Resztę umeblowania stanowiły komoda z sześcioma szufladami, należąca do ojca, oraz malutkie biurko w stylu królowej Anny, ulubiony sprzęt matki. Podłogę zaścielał gruby chiński dywan o rozmiarach dziewięć na dwanaście. Przywędrował tutaj na ramionach dwóch braci Janet.

Z biegiem lat nagromadziła wiele drobnych przedmiotów z normalnego świata: szczególnie wygodną poduszkę, kolorową narzutkę ręcznej roboty, książki, do których lubiła wracać. Audrey, ukochana jej brata Filipa, oprócz innych rzeczy załatwiła jej prenumeratę tygodnika „W". Jakimś cudem wiedziała, że Janet się spodobają te snobistyczne nonsensy.

Dookoła pełno było fotografii bliskich, z którymi nie mogła przebywać na co dzień. Zaledwie kilka prezentowało poważne portrety. Większość zdjęć ukazywała sceny z różnych wesołych wydarzeń, dzięki czemu Janet mogła czuć się bardziej związana z życiem rodziny. Na komodzie stał otwarty ostatni paszport ojca. Ojciec miał na zdjęciu niecierpliwy wyraz twarzy. Na krawacie z małym węzłem oraz ciemnym eleganckim garniturze widniała tłoczona pieczęć Departamentu Stanu. Niemal wszystkie pieczątki w tym paszporcie pochodziły z Londynu bądź Nowego Jorku. Ostatnia, przystawiona z takim rozmachem, że aż rozmazał się karmazynowy tusz, była belgijska. Janet często wyobrażała sobie, jak chory ojciec błąka się samotnie po Antwerpii.

Sama poprosiła o ten paszport. Podobnie jak o płytką srebrną tacę, stojącą zawsze na komodzie, w której ojciec przechowywał różne drobiazgi: spinki do mankietów, zagraniczne monety oraz pamiątkowy kamień

Janet usiadła na skraju łóżka.

Sofa -  Zawsze przyganiała ją tutaj depresja. Skulona, wtulała wtedy twarz w zagłębienie poduszki. Lepiej było nie widzieć jej w tym stanie. To właśnie na sofie ramiona, nogi i plecy tężały jak żelazo, to na sofie tak długo trwała w jednej pozycji, że bliska była paraliżu. W trakcie spędzonych na sofie godzin dorobiła się blizn na wewnętrznych stronach nadgarstków. W myślach nazywała je pocałunkami śmierci. Samobójstwo już jej nie pociągało. Oczywiście, skorzystałaby z takiego rozwiązania, gdyby nadarzyła się okazja, ale nie będzie więcej piętrzyć mebli, żeby się dostać do osłoniętej drucianą siatką lampy, rozbić czymś żarówkę i uzyskać w ten sposób drobne odłamki szkła.

Łóżko. Tam zawsze kończył się jej atak. Tam musiała leżeć skrępowana niczym Guliwer, wyładowując bezsilną złość w wypowiadanych nieprzyzwoitościach.

Fotel usytuowany był pomiędzy sofą i łóżkiem. Stary, dobry, wypchany przyjaciel. Jego gładki, okryty perkalem podołek znajdował się tak daleko, jak tylko potrafiła uciec od swych ataków; tak blisko, jak bliskie było ozdrowienie, w które wciąż wierzyła. Na fotelu Janet spędzała okresy zawieszenia.

To znowu nadchodziło.

Czesała włosy szybciej, mocniej przeciągała szczotką po skórze głowy. W połowie kolejnego pociągnięcia raptownie znieruchomiała. Ręka trzymająca szczotkę skierowała się w stronę stolika, lecz umysł zdecydował inaczej. Szczotka poleciała w kąt. Janet słyszała, jak uderza o podłogę, po czym odbija się ze stukotem od drewnianego cokolika za tapczanem. Niech leży. Dobrze jej tak.

Ogarniająca ciało sztywność zniknęła, gdy tylko Janet się poddała.

Oswobodziła lewą rękę, dotąd ściśniętą między udami. Ześlizgnęła się w dół, przyjmując w fotelu pozycję nieomal horyzontalną. Jej głowa zwrócona była pod kątem prostym do reszty ciała, podbródek dotykał obojczyka. Oparła stopy o parapet. Białe trampki nie miały sznurowadeł. Długie języki sterczały nieposłusznie. Pozbyła się obuwia jednym szybkim kopniakiem. Bose stopy umieściła na parapecie w poprzedniej pozycji, a następnie przystąpiła do studiowania widocznego między nimi wiosennego krajobrazu Nowej Anglii. W polu widzenia miała na wpół rozwinięte liście rosnących za oknem klonów. Wytężyła wzrok i bez trudu dostrzegła blady rysunek żyłek. W tej chwili widziała ostrzej niż ktokolwiek inny. Powtarzała sobie w duchu, że jest pieprzonym żywym teleskopem.              ,.

Po oddalonej o pół mili autostradzie szybko przemykały samochody. Poprzez niewielkie przerwy w koronach klonów uchwyciła miganie kolorów. Króciutkie przebłyski. Przyszło jej do głowy, że nie

15

ma pojęcia, dokąd tak pędzą. Możliwe, iż samochody zmierzają ku katastrofie: rozpędzony strumień uderzy w identyczny strumień sunący z przeciwka. Ten pomysł ją rozbawił, zwłaszcza perspektywa eksplozji oraz ognia. Miała wrażenie, iż gdyby tylko skoncentrowała się na dostatecznie długo, prawdopodobnie zdołałaby tego dokonać. Była istotą ponadnaturalną. Mogła zrobić wszystko. Tylko dla własnej rozrywki i dla dobra pozostałych udawała, że krępują ją pewne ograniczenia.

Bose stopy podskakiwały do taktu jakiejś płynącej w jej wnętrzu melodii, której zupełnie nie słyszała.

Szybko poderwała się na nogi. Sprawiała wrażenie osoby chorobliwie chudej — skutek tęsknoty za doznaniami, jakich nie było jej-dane przeżyć. Janet była nawet ładna, lecz urodą naznaczoną przez piętno agonii. Napięcie wyżłobiło dostrzegalne bruzdy w kącikach oczu i ust. Poruszała się po pokoju szybko, jak gdyby przyświecał jej jakiś cel; niekiedy przystawała z wahaniem i sprawiała wrażenie, że się zastanawia nad wyborem kierunku. Biurko, komoda, fotel. I jeszcze jedno okrążenie. Powinna przejrzeć najnowsze wydanie Targowiska próżności. Albo przymierzyć wieczorowe suknie przyniesione w ubiegłym tygodniu przez Audrey. Myśli te zagłuszył odgłos otwierania jedynych w tym pokoju drzwi.

Pojawił się Mawson, pielęgniarz, którego Janet nie lubiła najbardziej. Wysoki, kościsty mężczyzna z wystającym jabłkiem Adama i zaniedbanym, nastroszonym wąsem.

Pora na pudding — obwieścił śpiewnie Mawson. Przyniósł ze sobą niewielką plastikową tackę i teraz postawił ją na stoliku obok fotela.

Janet całkowicie go zignorowała.

Dzisiaj dali śmietankowy.

Wsadź w niego kutasa — apatycznie zaproponowała Janet.

Mawson nie był zdziwiony. Lubił swoją pracę. Dawała mu poczucie wyższości, gdyż mógł oglądać ludzi na co dzień uprzywilejowanych, którzy tutaj przedstawiali sobą widok doprawdy opłakany.

Janet przeszła w drugi koniec pokoju. Zachowując się tak, jakby nie było tu nikogo oprócz niej, ustawiła stopę na oparciu fotela i podrapała się w podbicie. Dźwięk szorujących o skórę paznokci zabrzmiał niezwykle głośno. Drapała się niespiesznie, jakby nieświadoma, że jej koszula powędrowała do góry, odsłaniając udo i krocze.

Mawson znał te numery. Nigdy nie odmawiał sobie drobnych przyjemności, a tym razem było na co popatrzeć. Dziewczyna nie nosiła majtek.

16

Wciąż nie zwracając na niego uwagi, najmniejszym gestem nie okazując, że dostrzega jego obecność, Janet przerwała drapanie, lecz jej noga pozostała na oparciu fotela. Zaczęła poruszać nią łagodnie z boku na bok. Otwierała i zamykała, oferowała i wzbraniała.

Mawson stwierdził w duchu, iż satysfakcjonuje go sama świadomość, że mógłby ją przerżnąć. Za samo patrzenie nikt go nie zwolni. Przeciągnął językiem po wąsach, a następnie wetknął obie dłonie w ciasne tylne kieszenie swoich białych dżinsów.

Janet kusiła w dalszym ciągu. Od czasu do czasu posyłała mu przelotne spojrzenie.

Mawson ruszył z miejsca!

Zacznie krzyczeć, gdy tylko wyciągnie ręce. Trzymała ten krzyk w pogotowiu, przyczajony w głębi gardła.

Niestety, Mawson zmienił tylko pozycję.

Janet była rozczarowana. Narastało w niej zniecierpliwienie. Niech go szlag! Zniecierpliwienie rozdarło otoczkę nadającą tej scenie pozór czegoś nierealnego i wzbudziło podniecenie w niej samej. Wcale by nie krzyczała. Czuła pożądliwe skurcze w dole brzucha. Opuściła nogę. Nie lubiła Mawsona jeszcze bardziej.

Oddzielona od niego fotelem odezwała się:

Podaj mi pudding.

Mawson wiedział, że należy parę razy pomyśleć przed spełnieniem jakiejkolwiek prośby pacjenta, ta jednak wydała mu się całkiem niegroźna. Pudding znajdował się w kartonowej misce na kartonowym spodku. W leguminę wetknięte były kartonowa łyżeczka oraz dwa wafle „Nabisco". Podniósł spodek i wyciągnął rękę w jej stronę. Sięgnęła przez fotel, a gdy tylko dotknęła miski, wylała mu wszystko na głowę.

Niemal cały śmietankowy pudding wylądował na twarzy Mawsona. Rozmazany na czole, policzkach i wąsach, wyglądał niczym ekskrementy. Trochę glutów przylgnęło do białej koszuli.

Pieprzona dziwka! — wykrzyknął.

Janet roześmiała się jak po usłyszeniu najlepszego dowcipu.

Podczas gdy Mawson ocierał rękawem oczy, Janet przysiadła i złapała podstawę ciężkiego fotela. Wydawała się za słaba, żeby go podnieść, a jednak nagłym ruchem dźwignęła mebel do góry i z rozmachem cisnęła w stronę pielęgniarza. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ratując się przed obrażeniami o wiele poważniejszymi niż sińce czy zadrapania.

Pod wpływem złości Mawson naruszył jedną z podstawowych obowiązujących w klinice zasad: Nigdy nie próbuj pohamować

17

rozszalałego pacjenta w pojedynkę. Z wyciągniętymi przed siebie rękami ruszył ku Janet.

Była dla niego za szybka.

Podkradał się coraz bliżej.

Bardziej ją to bawiło niż przerażało.

Zaatakował.

Robiła uniki, ciskała mu w twarz kolorowe pisma i gazety. Wirując w powietrzu, czasopisma otwierały się, a ich rozpostarte arkusze stanowiły dodatkową przegrodę. Mawson ślizgał się i potykał na zaściełającej dywan warstwie papieru.

Wpadł w furie. Przestał zwracać uwagę na kamerę umieszczoną pod sufitem. On sam dyżurował dzisiaj przed monitorem. Nikt się nie dowie. Zaraz ją złapie. Zamknie w żelaznym uścisku na krótką chwilę, potrzebną, by złamać jej rękę i, oczywiście, obmacać dupę.

W przeciwległym końcu pokoju Janet podniosła coś z podłogi — laminowaną plastikową tackę. Ujęła ją za brzeg i z ogromną siłą rzuciła po krótkim zamachu. Tnąc powietrze, taca pomknęła w kierunku Mawsona, który ledwie zdążył zasłonić twarz rękami i nieco skręcić tułów.

Brzeg tacy trafił go o jakieś sześć cali poniżej pachy. Z piersi Mawsona wyrwał się bolesny jęk. Na pewno popękały mu żebra. Nacisnął guzik alarmu na przymocowanym do pasa nadajniku, po czym uciekł z pokoju.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin