Stuart Anne - Czarny lód 02 - Zimny jak lód.pdf

(1236 KB) Pobierz
Cold as Ice
ANNE STUART
Zimny jak lód
150368690.047.png 150368690.048.png 150368690.049.png 150368690.050.png 150368690.001.png 150368690.002.png 150368690.003.png 150368690.004.png 150368690.005.png 150368690.006.png 150368690.007.png 150368690.008.png 150368690.009.png 150368690.010.png 150368690.011.png 150368690.012.png 150368690.013.png 150368690.014.png 150368690.015.png 150368690.016.png 150368690.017.png 150368690.018.png 150368690.019.png 150368690.020.png 150368690.021.png 150368690.022.png 150368690.023.png 150368690.024.png 150368690.025.png 150368690.026.png 150368690.027.png 150368690.028.png 150368690.029.png 150368690.030.png 150368690.031.png 150368690.032.png 150368690.033.png 150368690.034.png 150368690.035.png 150368690.036.png 150368690.037.png 150368690.038.png 150368690.039.png 150368690.040.png 150368690.041.png 150368690.042.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Genevieve Spenser poprawiła okulary przeciwsłoneczne warte czterysta
pięćdziesiąt dolarów, wygładziła spódnicę kostiumu i zeszła z promu. Był
początek kwietnia, po długiej mroźnej zimie w Nowym Jorku słońce Karaibów
mogło stanowić miłą odmianę, ale Gene nie zachwycało ani błękitne niebo, ani
szmaragdowe wody. Nie planowała tu przyjeżdżać. Wreszcie doczekała się
urlopu i mogła wyrwać się na sześć tygodni z kancelarii prawniczej, w której
była młodszą wspólniczką, żeby spędzić wakacje w tropikalnych lasach
deszczowych Kostaryki - właśnie tam zmierzała. Sześć tygodni pełnej swobody,
bez makijażu, bez szkieł kontaktowych, bez zobowiązań. Tak czekała na
moment, kiedy będzie mogła wreszcie zrzucić wielkomiejską skórę, że proste
zadanie, które miała wykonać po drodze, wydawało się potwornym ciężarem.
Kajmany były po drodze do Ameryki Środkowej. No, prawie po drodze.
Jeden dzień możesz poświęcić, stwierdził Walter Fredericks, jeden ze starszych
wspólników w jej firmie. Poza tym jaka kobieta odmówiłaby sobie szansy
poznania Najbardziej Seksownego Mężczyzny Roku w rankingu magazynu
„People", w dodatku miliardera? Harry Van Dorn był zabójczo przystojny,
świeżo rozwiedziony i tak się złożyło, że powinien podpisać kilka dokumentów
prawnych tyczących Fundacji Van Dorna. Po prostu cudowny zbieg
okoliczności.
Gene była innego zdania, ale nie dzieliła się z nikim swoją opinią. Przez
ostatnie lata, od kiedy trafiła do kancelarii Fredericksa, nauczyła się taktu i
dyplomacji.
Poprawiła raz jeszcze spódnicę kostiumu od Armaniego i spojrzała na
stopy obute w pantofle od Manolo Blahnika, które kupiła, nie mrugnąwszy
okiem. Były niewygodne, czyniły ją wyższą od większości facetów, pasowały
do Armaniego - i to wszystko. Kiedy przyniosła je do domu, kiedy się ocknęła z
- 1 -
150368690.043.png
szaleństwa zakupów, kiedy spojrzała na metkę z ceną i zrozumiała, co zrobiła w
porywie głupoty, zalała się łzami. Co stało się z młodą idealistką, która
zamierzała poświęcić życie służeniu innym? Chciała wspomagać
potrzebujących, a skończyła, kupując pantofle Blahnika i kostiumy Armaniego.
Znała, niestety, odpowiedź i wolała się nad nią nie zastanawiać. Nauczyła
się patrzeć do przodu, nie oglądać wstecz. Pantofle były śliczne i powiedziała
sobie, że na nie zasłużyła. Zabrała je ze sobą na spotkanie z Harrym Van
Dornem, bo były częścią jej zbroi, swoistej ochrony przed zewnętrznym
światem. Nie stąpało się w nich łatwo, ale starała się iść z gracją. Nienawidziła
wszelkich jednostek pływających. Rzadko męczyła ją choroba morska, ale
wchodząc na statek, czuła się jak w potrzasku. W oddali widziała sylwetkę
jachtu Van Dorna. Bardziej przypominał potężną rezydencję niż jacht. Mogłaby
z powodzeniem wmówić sobie, że spotkanie odbędzie się na lądzie. Potrafiła
doskonale ignorować niemiłe fakty. Człowiek musi się tego nauczyć, jeśli chce
przeżyć.
Poprosi Van Dorna o podpisanie dokumentów, pozwoli poczęstować się
obiadem, odeśle papiery pocztą kurierską do Nowego Jorku i za dwie, trzy
godziny powinna być wolna. To tylko kilka godzin, niepotrzebnie się
denerwuje. Dzień był zbyt piękny, żeby dopuszczać do siebie złe przeczucia. Co
złego może się przydarzyć pod lazurowym karaibskim niebem?
W torebce miała środki uspokajające. Ktoś z załogi przywitał ją przy
trapie, wskazał fotel na pokładzie, poprosił, by usiadła. W chwilę później
steward przyniósł mrożoną herbatę. Wystarczyło wyjąć maleńką żółtą pigułkę i
połknąć. Chciała zostawić prochy w Nowym Jorku - po co jej środki
uspokajające w lasach deszczowych? Na szczęście w ostatniej chwili zmieniła
zdanie. Musiało minąć kilka minut, zanim pigułka zadziała, ale postanowiła
przetrzymać ten czas siłą woli.
Bywała już wcześniej na jachtach. Jej kancelaria specjalizowała się w
obsłudze dziesiątków rozmaitych fundacji dobroczynnych, bardzo bogatych,
- 2 -
150368690.044.png
dysponujących olbrzymimi środkami. Gene zaraz po studiach pracowała jako
adwokat, broniła z urzędu tych, których nie stać było na opłacenie pełnomoc-
nika. Po jakimś czasie przeszła do kancelarii Roper, Hyde i Fredericks,
tłumacząc sobie, że obsługa fundacji charytatywnych to też szlachetna misja.
Szybko się rozczarowała. Fundacje zakładane przez ludzi bogatych okazywały
się doskonałym sposobem na omijanie podatków, dodawanie sobie splendoru i
zapewnianie ciepłych posadek przyjaciołom. Kiedy zorientowała się, w co
weszła, było już za późno.
Pływający pałac Van Dorna, „Siedem Grzechów", był wspanialszy niż
jachty, na których dotąd bywała. Należał do Van Dorn Trust Fundation, nie był
prywatną własnością Harry'ego. Cóż, jeszcze jeden kruczek umożliwiający
odpis od podatków. Podniosła się z fotela i z obojętną miną omiotła spojrzeniem
pokład. Jeśli będzie miała szczęście, Van Dorn poświęci jej kilka minut,
podpisze dokumenty i odprawi. Dla niego była w końcu tylko posłańcem z
nowojorskiej kancelarii, nikim więcej. Cholera, nie miała dzisiaj nastroju na
załatwianie jakichkolwiek spraw, nawet z przystojnym miliarderem.
Z uśmiechem na twarzy weszła do przestronnego, klimatyzowanego
salonu utrzymanego w bielach i czerniach. Lustra na ścianach powiększały
jeszcze przestrzeń. Gene zobaczyła w kilku odbiciach równocześnie młodą
kobietę po trzydziestce, z długimi jasnymi włosami, w doskonale skrojonym
szarym kostiumie sprytnie maskującym kilka kilogramów nadwagi. Niestety,
diety i ćwiczenia niewiele pomagały, bo efekt był mizerny.
- Pani Spenser? - Wchodząc z zalanego słońcem pokładu do wnętrza, w
pierwszej chwili mogła dojrzeć tylko sylwetkę mężczyzny w głębi salonu.
Mówił z lekkim brytyjskim akcentem znamionującym kogoś z klasy wyższej,
może absolwenta Oksfordu. Nie mógł być to Harry, bo Harry pochodził z
Teksasu, pewnie zatem mówił z charakterystycznym zaśpiewem, no i raczej nie
modulował głosu jak ten tutaj. Mężczyzna zbliżył się.
- 3 -
150368690.045.png
- Jestem Peter Jensen, osobisty asystent pana Van Dorna. Pan Van Dorn
za chwilę przyjdzie. Czym mogę pani służyć? Podać coś do picia? Może chce
pani przejrzeć gazetę?
Usłużny.... Od czasów kiedy czytała Dickensa, to słowo nie pojawiało się
w jej głowie, ale doskonale pasowało do Petera Jensena. Gładki, uprzejmy, nad-
skakujący. Nawet ten jego piękny brytyjski akcent pasował do wizerunku
doskonałego w każdym calu asystenta. Pozbawiona wyrazu twarz, ciemne włosy
gładko zaczesane do tyłu, okulary w drucianej oprawie. Na ulicy przeszłaby
obok niego obojętnie.
- Jeśli ma pan „New York Timesa", to poproszę - powiedziała, siadając na
skórzanej kanapie. Położyła obok teczkę z dokumentami, założyła nogę na nogę,
spojrzała na swoje pantofle. Były warte pieniędzy, które za nie zapłaciła.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Peter Jensen przygląda się jej nogom, chociaż
podejrzewała, że raczej pantoflom. Nie wyglądał na takiego, który interesuje się
kobiecymi nogami, choćby były najzgrabniejsze. Szybko zmieniła pozycję.
- Proszę chwilę zaczekać, pani Spenser. Zaraz wracam - powiedział i
zniknął bezszelestnie, niczym duch. Gene wzdrygnęła się. Czuła, że nie
przypadła do gustu osobistemu asystentowi Harry'ego Van Dorna. Jedno
spojrzenie na pantofle od Blahnika pozwoliło mu ocenić zasobność jej portfela.
Ludziom jego pokroju takie oznaki zamożności zwykle imponowały. Kiedy
wchodziła w tych butach do drogich butików na Park Avenue, obsługa gięła się
w ukłonach, wiedząc, że kobieta, którą stać na pantofle od Blahnika, z
pewnością i u nich nie będzie oszczędzała na zakupach.
I mieli rację.
Czekała w napięciu na powrót Jensena, ale zamiast niego pojawił się
steward z kolejną szklanką mrożonej herbaty i egzemplarzem „New York
Timesa". Na tacy leżało także złote pióro wieczne. Wzięła je do ręki.
- A to po co? - zapytała. Czyżby przypuszczali, że nie ma przy sobie
własnego pióra?
- 4 -
150368690.046.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin