Balogh Mary - Huxtoble Quintet 01 - Najpierw ślub.rtf

(1143 KB) Pobierz
Mary Balogh

Mary Balogh

Najpierw ślub

Przekład Aleksandra Januszewska

Prolog

Warren Hall w Hampshire, który od pokoleń był główną wiejską siedzibą hrabiów Merton, otaczał rozległy park cieszący oko piękny­mi widokami. W jego oddalonym od rezydencji zakątku stała mała ka­plica przeznaczona teraz niemal wyłącznie na rodzinne śluby, chrzci­ny i pogrzeby, jako że regularne nabożeństwa odprawiano w wiejskim kościele. Było to malownicze miejsce, zwłaszcza wiosną i latem, kiedy wśród liści na drzewach pojawiały się pąki, zieleniła się trawa, a kwia­ty rosły na klombach po obu stronach ścieżki wiodącej do kaplicy.

Ale teraz, na początku lutego, było jeszcze za wcześnie nawet na przebiśniegi i pierwiosnki. Padał deszcz. Chłodny wiatr kołysał na­gimi gałęziami na tle ołowianego nieba. W taki dzień ludzie woleli zostać w domu, chyba że jakaś bardzo pilna sprawa zmuszała ich do wyjścia.

Mężczyzna, który stał na cmentarzyku przed kaplicą, wydawał się niewrażliwy na zimno i deszcz. I nie podziwiał widoków. W ręku trzymał cylinder, a ciemne, długie włosy przykleiły mu się do czo­ła. Woda spływała strumykami po twarzy i szyi, wsiąkając w materiał długiego czarnego płaszcza do konnej jazdy. Wszystko w nim wyda­wało się czarne. Może z wyjątkiem twarzy. Ale i jej ciemna karnacja sprawiała, że nie wyglądał na Anglika.

W tym otoczeniu wyglądał złowieszczo.

Był młody, wysoki i szczupły. Jego pociągła twarz, z wysokimi kośćmi policzkowymi, bardzo ciemnymi oczami i nosem, który po złamaniu nie został widać dobrze nastawiony - miała wyraz zbyt dzi­ki i surowy, aby nazwać go przystojnym. Malowała się na niej chłodna zaciętość. Miarowo uderzał szpicrutą w udo.

Gdyby ktoś tędy przechodził, z pewnością ominąłby go z daleka.

Nie było jednak nikogo, tylko koń pasł się w pobliżu, obojętny na zimno i deszcz.

Mężczyzna stał przed jednym z grobów - najświeższym, choć zi­mowy chłód i wiatr upodabniały go już do sąsiednich mogił. Tylko szary kamień nagrobka wydawał się nowy.

Oczy mężczyzny utkwiły w przedostatniej linijce napisu: „W wie­ku szesnastu lat”. I pod spodem: „Niech spoczywa w pokoju”.

- Znalazł człowieka, którego szukał, Jon - powiedział cicho. - A najdziwniejsze, że ty byłbyś zachwycony i szczęśliwy, prawda? Chciałbyś go poznać, zaprzyjaźnić się z nim, pokochać. Nikt jednak nie pomyślał, żeby go szukać, dopóki nie umarłeś.

Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie przypominającym uśmiech.

- Kochałeś wszystkich bez wyjątku - szepnął. - Kochałeś nawet mnie. Zwłaszcza mnie.

Popatrzył w zamyśleniu na kopczyk ziemi. Sześć stóp pod nim spoczywał jego brat.

W szesnaste urodziny Jona, które obchodzili we dwóch, urządzi­li sobie ucztę z jego przysmakami - tartą z kremem i ciastem owoco­wym; grali w karty i bawili się w chowanego całe dwie godziny, dopó­ki Jon się nie zmęczył i nie zaczął śmiać tak głośno, że można go było znaleźć bez trudu. Godzinę później, leżąc już pod kołdrą, uśmiechał się uszczęśliwiony, zanim brat udał się do swojej sypialni.

- Dziękuję za cudowne przyjęcie urodzinowe, Con - powiedział niedawno zmienionym, niskim głosem. - Najlepsze, jakie dotąd mia­łem. - Powtarzał to co roku. - Kocham cię, Con - dodał, kiedy brat pochylił się, by zdmuchnąć świecę. - Kocham cię bardziej, niż kogo­kolwiek na całym, wielkim świecie. Kocham cię na zawsze. Na wieki wieków. Amen. - Zachichotał. - Jutro znowu się pobawimy?

Kiedy jednak brat zajrzał do niego następnego ranka, żeby zażar­tować, że śpi tak długo, mimo że skończył szesnaście lat i jest już nie­mal starcem, zastał Jona zimnego. Nie żył od wielu godzin.

To był straszliwy szok.

Ale nie zaskoczenie.

Takie dzieci jak Jon, o czym lekarz ostrzegł ojca wkrótce po jego przyjściu na świat, zwykle nie dożywały dwunastu lat. Miał dużą głowę i mongoidalne rysy. Był pulchny i niezgrabny. Uczył się z tru­dem najprostszych umiejętności, które inne dzieci nabywały łatwo już we wczesnym dzieciństwie. Myślał powoli, ale na pewno nie był głupi.

Rzecz jasna, prawie wszyscy, którzy go znali, włącznie z jego włas­nym ojcem uważali, że jest niedorozwinięty.

Było jednak coś, w czym niezaprzeczalnie celował. Kochał. Za­wsze i bezwarunkowo.

Do końca świata. Na wieki wieków.

Amen.

A teraz nie żył.

A Con mógł nareszcie opuścić dom. Wyjeżdżał przedtem wiele razy, ale nigdy na długo. Zawsze ciągnęło go z powrotem, zwłaszcza że w Warren Hall nikt nie miał cierpliwości, by poświęcić Jonowi tro­chę czasu i uszczęśliwić go, choć to było proste. Poza tym Jon zawsze martwił się, kiedy zbyt długo nie widział brata, i zamęczał wszystkich, nieustannie dopytując się, kiedy wreszcie wróci.

A teraz zbliżała się wiosna i nic go tu nie trzymało.

Tym razem wyjedzie na dobre.

Dlaczego tak długo zwlekał? Dlaczego nie wyjechał dzień po po­grzebie? Dlaczego przychodził tu każdego zimowego dnia? Brat już go nie potrzebował.

Czy to on potrzebował umarłego?

Uśmiechnął się gorzko.

Nie potrzebował nikogo ani niczego. Całe życie pielęgnował w sobie to przekonanie. Wymagał tego instynkt samozachowawczy.

Spędził tutaj większą część życia. Matka i ojciec, którzy wychowa­li swego pierworodnego, leżeli w grobach tuż za Jonem. Nie patrzył w ich stronę. Leżeli tam również liczni bracia i siostry, którzy wszyscy zmarli we wczesnym dzieciństwie - przeżył tylko on, najstarszy, i Jon, najmłodszy. Cóż za ironia losu. Przeżyli dwaj niechciani.

A teraz odszedł także Jon.

Wkrótce ktoś inny zajmie jego miejsce.

- Dasz sobie radę beze mnie, Jon? - zapytał cicho.

Pochylił się i ręką, w której trzymał szpicrutę, dotknął nagrobka. Był zimny, wilgotny i twardy.

Usłyszał, że zbliża się jakiś jeździec - jego koń zarżał na powita­nie. Zacisnął szczęki. To musi być on. Nie może go zostawić w spo­koju nawet tutaj. Con stał nieruchomo, nie zaszczycił przybysza spoj­rzeniem.

Ale odezwał się głos inny, niż się spodziewał.

- Tutaj jesteś, Con - zawołał przybysz wesoło. - Powinienem był się domyślić. Wszędzie cię szukałem. Nie przeszkadzam?

- Nie. - Con odwrócił się, żeby spojrzeć na Phillipa Graingera, sąsiada i przyjaciela. - Przyszedłem tutaj, żeby podzielić się z Jonem dobrą nowiną. Poszukiwania okazały się skuteczne.

- Och. - Phillip nie zapytał, jakie poszukiwania. Poklepał konia po szyi, żeby go uspokoić. - Cóż, to było chyba nieuniknione. Ale w taką piekielną pogodę trudno stać na dworze. Chodź pod Trzy Pió­ra, postawię ci kufel piwa. Może dwa. Albo dwadzieścia. Ty możesz postawić dwudziesty pierwszy.

- Takiej propozycji się nie odmawia. - Con włożył cylinder, gwizdnął na konia i wskoczył na siodło.

- A zatem wyjeżdżasz? - zapytał Phillip.

- Otrzymałem już rozkazy - odparł Con, uśmiechając się dra­pieżnie. - Mam wyjechać w ciągu tygodnia.

- Ach, tak - skrzywił się Phillip.

- Ale tego nie zrobię - dodał Con. - Nie dam mu tej satysfakcji. Wyjadę, kiedy sam uznam za stosowne.

Zostanie wbrew własnym chęciom i wbrew wyraźnemu polece­niu, aby sprawić kłopot. Postępował tak od roku z widocznym powo­dzeniem.

W gruncie rzeczy postępował tak zawsze. To był najpewniejszy sposób, żeby przyciągnąć uwagę ojca. Dziecinne zachowanie, jeśli się nad tym zastanowić.

Phillip zachichotał.

- A niech to - powiedział. - Będzie mi ciebie brakowało, Con. Chociaż mógłbym weselej przeżyć dzisiejsze przedpołudnie, zamiast uganiać się za tobą po okolicy.

Odjeżdżając, Con odwrócił się, żeby po raz ostatni spojrzeć na grób brata.

Zastanawiał się, czy po jego odjeździe Jon nie będzie samotny.

I czy on nie będzie samotny.

1

W Shropshire wśród mieszkańców wsi Throckbridge i jej okolic w promieniu pięciu mil na jakiś tydzień przed dniem czternastego lutego zapanowało podniecenie. Ktoś - nie dało się dokładnie usta­lić kto, choć kilka osób przypisywało sobie tę zasługę - poddał myśl, żeby w gospodzie urządzić bal z okazji dnia świętego Walentego, bo od świąt Bożego Narodzenia upłynęły wieki, a do lata - i dorocznego balu w Rundle Park - pozostało jeszcze mnóstwo czasu.

Kiedy padła ta propozycja - ze strony pani Waddle, żony apteka­rza, pana Moffetta, zarządcy sir Humphreya Dew, panny Aylesford, niezamężnej siostry proboszcza, czy też jeszcze kogoś innego - nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślano. Teraz jednak żaden z mieszkańców nie miał wątpliwości, że zabawa w walentynki stanie się dorocznym wydarzeniem.

Wszyscy uważali, że to znakomity pomysł, nawet - a może szcze­gólnie - dzieci, choć za małe, żeby, mimo gwałtownych protestów, wziąć udział w balu. Najmłodszą uczestniczką miała być piętnasto­letnia Melinda Rotherhyde. Pozwolono jej na to, ponieważ nie było komu zostać z nią w domu. Poza tym, jak dodawało kilka krytycz­nych głosów, Rotherhydowie zawsze pozwalali swoim latoroślom na zbyt wiele.

Najmłodszym chłopcem miał być Stephen Huxtable, pomimo swoich zaledwie siedemnastu lat ulubieniec wszystkich kobiet. Me­linda także wzdychała do niego. Przed trzema laty matka zakazała jej wspólnych zabaw ze Stephenem, uznając, że nie wypada, aby dziew­czyna w jej wieku przebywała tyle czasu na osobności z dorastającym chłopakiem.

W dniu balu padał deszcz, ale nie wydarzyło się nic gorszego mimo ponurych prognoz starego pana Fullera, który, trzęsąc głową, tydzień wcześniej przepowiedział, że spadnie sześć stóp śniegu. Sale na piętrze gospody zostały odkurzone i zamiecione, w uchwytach na ścianach znalazły się nowe świece, rozpalono ogień w dużych komin­kach oraz sprawdzono, czy fortepian jest dobrze nastrojony - chociaż nikt się nie zastanawiał, coby zrobiono, gdyby nie był, jako że stroi­ciel mieszkał w odległości dwudziestu mil. Pan Rigg nastroił skrzypce i zagrał, żeby rozgrzać palce i sprawdzić akustykę. Kobiety naznosiły jedzenia jak dla pułku wojska - jak twierdził pan Rigg, który zabrał się do próbowania tarty z dżemem i serów, aż synowa dała mu po łapach i to wcale nie na żarty.

W całej wsi dziewczęta upinały fałdy spódnic, zakręcały loki i dziesięć razy zmieniały zdanie co do sukni, w jakiej miały wystąpić na zabawie, po czym decydowały się na tę, którą wybrały na samym początku. Prawie wszystkie niezamężne kobiety przed trzydziestką - a także niektóre w bardziej zaawansowanym wieku - marzyły o świę­tym Walentym, a raczej o romansie, jaki mógł im przynieść ten dzień, gdyby tylko...

Gdyby tylko ni stąd, ni zowąd pojawił się jakiś Adonis i podbił ich serce. Albo gdyby chociaż jakiś miły sąsiad w tańcu zwrócił uwagę na ich wyjątkowe wdzięki i...

To były walentynki.

Mężczyźni udawali, że całe zamieszanie ich nie dotyczy ani nie obchodzi, ale dopilnowali, żeby przygotowano im strój na wieczór i wyglansowano buty; nie zapomnieli także poprosić wybranych dam o pierwszy taniec. Należało się spodziewać, że w dniu świętego Wa­lentego będą bardziej skłonne do flirtu niż zwykle.

Ci, którym wiek nie pozwalał tańczyć, flirtować czy marzyć o romansie, czekali z przyjemnością na okazję do plotek i grę w karty - oraz na wystawną ucztę, jedną z największych atrakcji wiejskich zabaw.

Tak więc, z wyjątkiem kilkorga niezadowolonych starszych dzieci, niemal wszyscy wyczekiwali wieczoru, z jawnym podnieceniem albo ukrytym entuzjazmem.

Z jednym, znaczącym, wyjątkiem.

- Wiejska zabawa, na miłość boską! - Elliott Wallace, wicehrabia Lyngate, siedział rozparty w fotelu, machając niecierpliwie przerzu­coną przez poręcz nogą. - Czy musieliśmy przyjechać właśnie dzisiaj, George?

George Bowen, który stał przed kominkiem, grzejąc dłonie, uśmiechnął się do płomieni.

- Tańce z wiejskimi pannami nie wydają ci się odpowiednią roz­rywką? - zapytał. - A może tego nam właśnie potrzeba, żeby strząsnąć z siebie kurz podróżny.

Wicehrabia Lyngate utkwił wzrok w sekretarzu i przyjacielu.

- Nam? Niewłaściwy zaimek, mój drogi - powiedział. - Może ty odczuwasz potrzebę, żeby przetańczyć całą noc. Ja wolałbym butelkę do­brego wina, jeśli coś takiego można dostać w tej żałosnej imitacji gospo­dy, ogień na kominku i łóżko, jeśli nie dałoby się robić nic ciekawszego. Wiejska potańcówka nie jest, jak sądzę, niczym ciekawszym. Wiem z do­świadczenia, że literackie sielanki, w których wiejskie panny są urodzi­we, mają obfite biusty i różowe policzki i są chętne, to czyste wymysły, niewarte papieru, na którym je napisano. Będziesz tańczył z matronami o twarzach łasiczek i z ich prostackimi, mizdrzącymi się głupio córkami. Pamiętaj o tym, George. I będziesz prowadził głupie rozmowy z dżentel­menami o umysłach jeszcze mniej bystrych niż sir Humphreya Dew.

To była złośliwość. Sir Humphrey okazał im wiele życzliwości i nigdy nie tracił dobrego humoru. Ale nie robił wrażenia bystrego.

- A zatem zostaniesz w pokoju? - uśmiechnął się George. - Pod­łoga przez pół nocy będzie się trzęsła, a dźwięk skrzypiec i śmiechy nie dadzą ci spać.

Wicehrabia Lyngate przygładził palcami włosy, wzdychając przy tym głośno. Nie przestawał machać nogą.

- Nawet to może być przyjemniejsze niż wystawianie się na ludz­kie spojrzenia niczym małpa w cyrku - stwierdził. - Dlaczego nie mog­liśmy przyjechać jutro, George? Jutro byłby równie dobry dzień.

- Tak samo jak wczoraj - zauważył trzeźwo przyjaciel. - Ale fak­tem jest, że przyjechaliśmy dzisiaj.

Elliott się skrzywił.

- Ale gdybyśmy przyjechali wczoraj - zauważył - to teraz może bylibyśmy w drodze do domu razem z naszym chłopakiem.

- Wątpię, żeby to było tak proste, jak myślisz - powiedział George Bowen. - Nawet takie szczeniaki potrzebują czasu, żeby prze­trawić zaskakujące wieści, spakować się i pożegnać czule z bliskimi. Poza tym są jeszcze jego trzy siostry.

- Trzy siostry. - Elliott oparł łokieć na poręczy, podpierając twarz dłonią. - Ależ z pewnością będą równie zachwycone, jak on. Jakże mogłoby być inaczej? Będą w ekstazie. Zrobią wszystko, żeby wypra­wić go z nami możliwie jak najszybciej.

- Jak na mężczyznę, który sam ma siostry - zauważył sucho George - wykazujesz wyjątkowy optymizm. Czy naprawdę sądzisz, że następnego dnia czy po dwóch dniach staną na progu, żeby radoś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin