Roberts Nora - Zasady gry.rtf

(354 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

ZASADY GRY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Sportowiec? Wspaniale. - Krzywiąc się z nieza­dowolenia, Brooke oparła się o miękki skórzany fotel i pociągnęła łyk mocnej czarnej kawy. - Właśnie o tym marzyłam.

- Nie przesadzaj - skarciła ją Claire. - Skoro de Marco życzy sobie sportowca do reklamy swojej odzie­ży, to musi być sportowiec. A ty jako reżyserka całkiem sporo na tym zarobisz.

Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Brooke miała niezwykłą umiejętność zmuszania przeciwnika bez względu na to, czy był nim prezes potężnej firmy, czy kapryśny aktor, do podporządkowania się jej woli: wystarczyło, że odpowiednio długo świdrowała go spojrzeniem. Nauczyła się tej sztuczki w dzieciństwie, a później doprowadziła ją do perfekcji. Tyle że Claire Thorton okazała się na nią odporna.

Czterdziestodziewięcioletnia Claire była szefem wa­rtej miliony dolarów firmy Thorton Productions, którą sama założyła i prowadziła od niemal ćwierć wieku.

Znała Brooke Gordon od dziesięciu lat, gdy ta jako osiemnastolatka podjęła u niej pracę w charakterze gońca. Brooke okazała się wyjątkowo pojętna i szybko awansowała z gońca na oświetleniowca, z oświetlenio­wca na pomocnika kamerzysty, potem na reżysera. Kilka lat temu, kierując się intuicją, Claire pozwoliła Brooke samodzielnie wyreżyserować piętnastosekundową reklamę. Wierzyła w nią. Nie zawiodła się i nigdy swojej decyzji nie żałowała.

- No dobra, niech już będzie sportowiec. - Wzdy­chając ciężko, Brooke powiodła wzrokiem po swoim gabinecie.

W niedużym pokoju o ścianach zawieszonych zdję­ciami stała wąska, obita sztruksem kanapka nie za­chęcająca do długich wizyt, krzesło z tapicerowanym oparciem i lekko zwichrowany stolik kupiony na targu staroci. Oprócz tego było tam zawalone papierami biurko z nie domykającą się szufladą, wazonik z sewrskiej porcelany pełen długopisów i połamanych ołów­ków, a na parapecie anemiczna roślinka w wymyślnej donicy.

- Psiakrew, Claire, dlaczego nie możemy wynająć aktora? - Teatralnym gestem Brooke rozłożyła ręce. - Sama wiesz, jak to jest z piłkarzami albo rockmenami. Zacinają się, mylą... zżera ich trema. - Przesunęła stos papierów. - Wystarczy jeden telefon do agencji i zjawi mi się tu stu wykwalifikowanych aktorów, którzy marzą o tej robocie.

Z anielskim spokojem Claire Strząsnęła z rękawa niewidoczny pyłek.

- Kochanie, chyba nie muszę ci przypominać, jak bardzo znana twarz lub rozpoznawalne nazwisko zwię­ksza sprzedaż danego produktu?

- Rozpoznawalne nazwisko? Chryste, kto słyszał o Parksie Jonesie?! - mruknęła gniewnie Brooke.

- Każdy kibic baseballu w Ameryce. Protekcjonalny uśmiech na twarzy Claire, który oznaczał koniec dyskusji, podziałał na Brooke jak płachta na byka.

- Na miłość boską, to ma być reklama ubrań, a nie kijów baseballowych!

- Facet jest chodzącą legendą. Zdobył osiem Zło­tych Rękawic, od lat osiąga znakomite wyniki...

Brooke zmrużyła oczy.

- Skąd ty to wszystko wiesz? Nie jesteś fanką baseballu.

- Szybko się uczę - odparła Claire. - Dlatego odnoszę sukcesy w tym biznesie. - Wstała. - Tobie radzę to samo. Więc nie planuj nic na wieczór, bo mam dla nas bilety. Kingsi grają z valiantsami.

- Co to za Kings? Jacy Valiants? - zdziwiła się Brooke. - O czym ty mówisz?

Nie otrzymała odpowiedzi, bo Claire już zamknęła za sobą drzwi.

Przeklinając pod nosem, Brooke obróciła się na fotelu. Za oknem rozciągał się wspaniały widok na wieżowce i zakorkowane ulice Los Angeles. Na wcześniejszych etapach swojej kariery pracowała na niższych piętrach, teraz po raz pierwszy miała gabinet tak wysoko: na dwudziestym piętrze. Była to oznaka sukcesu. Tak, Brooke Gordon przebyła kawał drogi. Ale nie lubiła myśleć o przeszłości.

Wpatrując się w panoramę miasta, bawiła się war­koczem. Włosy miała długie, gęste, o złocistorudym odcieniu, jaki od wieków fascynuje malarzy. Nie chcia­ła ich ścinać, ale do pracy zawsze splatała je w pojedyn­czy gruby warkocz, który sięgał aż do pasa. Szare oczy obramowywały rzęsy w podobnym złocistym odcieniu Rzadko je przyciemniała. Cerę miała gładką, brzosk­winiową, nos prosty, mały, pełne wargi. Dziś były pociągnięte różową szminką. W jej uszach połyskiwały tanie, bazarowe kolczyki; za to pachniała perfumami za dwieście dolarów za uncję.

Rozmyślała o produktach, z których słynął de Mar­co: o eleganckich dżinsach, ekskluzywnej odzieży spor­towej, miękkich włoskich skórach. Firma, która dotąd reklamowała się na stronach miesięczników poświęco­nych modzie, teraz postanowiła zaistnieć również w te­lewizji. Zgłosiła się do Thorton Productions i podpisała dwuletni kontrakt. Claire zaś poprosiła Brooke o na­kręcenie reklam.

Słusznie, pomyślała Brooke, należy mi się. Jestem dobra. Trzy nagrody Clio stojące na regale potwierdzały jej talent. Nieźle jak na dwudziestoośmioletnią kobietę, która przyszła do Thorton Productions prosto z ulicy, trzymając w ręku dyplom szkoły średniej. W kieszeni miała dwanaście dolarów i pięćdziesiąt trzy centy; był to cały jej majątek. Odsuwając od siebie te myśli.

Brooke skupiła się na teraźniejszości. Jeżeli chce na­kręcić reklamy ubrań de Marca, a chce, powinna za­akceptować pomysł obsadzenia baseballisty w głównej roli. Obróciwszy się ponownie w stronę biurka, sięgnęła po telefon.

- Przynieś mi wszystkie materiały na temat Parksa Jonesa - poleciła sekretarce. - I spytaj panią Thorton, o której mam po nią przyjechać.

Niecałe sześć przecznic dalej Parks Jones wsunął ręce do kieszeni i łypnął gniewnie na swojego agenta.

- Cholera, dlaczego dałem ci się na to namówić? Lee Dutton uśmiechnął się, obnażając nieco krzywe zęby.

- Bo mi ufasz.

- Duży błąd. - Przez moment Parks w milczeniu wpatrywał się w zażywnego mężczyznę o pogodnej twarzy, czarnych jak węgiel oczach i przerzedzonych włosach. Tak, ufa mu, a nawet lubi tego skurczybyka, ale... - Do licha, nie jestem modelem. Jestem baseballistą.

- Nikt ci nie każe chodzić po wybiegu - rzekł Lee, krzyżując ręce na piersi. Promienie słońca zalśniły na bransolecie szwajcarskiego zegarka. - Po prostu uży­czasz swojego nazwiska i wizerunku, żeby zareklamo­wać pewien produkt. Sportowcy robią to, odkąd wyna­leziono pierwszą żyletkę.

Parks burknął coś pod nosem, po czym przeszedł się tam z powrotem po gabinecie gustownie urządzonym w orientalnym stylu.

- To nie jest reklama żyletek ani rękawic baseballowych, lecz zwyczajnych ubrań! Będę się czuł jak kretyn.

Ale nie będziesz tak wyglądał, pomyślał Lee. Wycią­gnąwszy z kieszeni długie pachnące cygaro, przytknął do niego zapałkę. Przez chwilę przyglądał się Parksowi sponad płomienia. Tak, ten wysoki, doskonale umięś­niony gracz o jasnych kręconych włosach, niebieskich oczach i szczupłej opalonej twarzy idealnie nadaje się do prezentowania strojów de Marca. Jego uroda za­chwyca kobiety, a naturalność i niewymuszony wdzięk zjednują mu sympatię mężczyzn. Jest nie tylko przy­stojny i utalentowany, ale w dodatku inteligentny, co czasem jest zaletą, ale kiedy indziej wadą.

- Parks, jesteś u szczytu popularności. Ale masz trzydzieści trzy lata. Jak długo jeszcze chcesz odbijać piłkę?

Parks posłał agentowi miażdżące spojrzenie. W wie­ku trzydziestu pięciu lat zamierzał zakończyć karierę sportową i Lee doskonale o tym wiedział.

- Co to ma do rzeczy?

- Po zejściu z boiska wielu świetnych graczy popada w zapomnienie. Też tak chcesz? Pomyśl o przyszłości.

- Już pomyślałem - odparł Parks. - Zamieszkam na Maui, będę łowił ryby, wylegiwał się w słońcu i gapił na skąpo odziane laski.

Po sześciu tygodniach znudzi ci się takie życie, pomyślał Lee, ale nie powiedział tego na głos.

- Lee... - Parks usiadł w czerwonym fotelu i wycią­gnął przed siebie nogi. - Nie potrzebuję forsy. Więc dlaczego mam pracować zimą, zamiast byczyć się na plaży?

- Po pierwsze, ta robota będzie z korzyścią i dla ciebie, i dla baseballu. A po drugie - Lee uśmiechnął się łobuzersko - podpisałeś kontrakt.

- Dobra, idę potrenować. - Parks wstał i ruszył do drzwi. Przystanąwszy z ręką na klamce, odwrócił się. - Aha, jeżeli wyjdę na głupka, rozkwaszę ci nos.

Brooke z piskiem opon wjechała przez elektronicz­nie otwieraną bramę na podjazd przed rezydencją Claire Thorton. Rezydencję ogromną, z kolumnami od frontu, należącą kiedyś do pewnej gwiazdy niemego kina. Claire, która kupiła ten dom piętnaście lat temu od znanego producenta perfum, urządziła go w stylu orien­talnym.

Brooke wcisnęła hamulec, zatrzymując datsuna przed schodami z białego marmuru. Wysiadłszy z samo­chodu, wciągnęła w nozdrza unoszący się wkoło słodki zapach wanilii i jaśminu, po czym energicznym krokiem ruszyła do drzwi. Zastukała. Ponieważ nie grzeszyła cierpliwością, po chwili nacisnęła klamkę. Ku jej zdu­mieniu, drzwi same się otworzyły; weszła do przestron­nego holu o seledynowych ścianach i zawołała:

- Claire! Jesteś gotowa? Konam z głodu!

Z korytarza na lewo wyłoniła się niska, na oko siedemdziesięcioletnia kobieta w schludnym szarym uniformie.

- Dzień dobry, Edno. - Brooke uśmiechnęła się do gosposi. - Gdzie Claire? Nie mam siły szukać jej po tym labiryncie.

- Ubiera się, panno Gordon. Zaraz zejdzie. Czy podać pani coś do picia?

- Poproszę o wodę mineralną. - Brooke przeszła za gosposią do salonu i usiadła na kanapie. - Czy Claire ci mówiła, dokąd się wybieramy?

- Na mecz baseballowy. - Kobieta nalała wody do szklanki i dorzuciła dwie kostki lodu. - Z cytryną?

- Odrobinę. - Brooke zniżyła glos do szeptu. - Co o tym sądzisz?

Edna Billings przed laty pracowała u lorda Westbrooka w Devon, w Anglii. Przyjmując posadę u Claire Thorton, obiecała sobie, że nigdy się nie zamerykanizu­je i nie pozwoli sobie na poufałość z chlebodawczynią. Miała swoje zasady. Ale zaczepkom Brooke nie po­trafiła się oprzeć. Lubiła tego nieznośnego rudzielca.

- Osobiście wolałabym obejrzeć mecz krykieta - odparła, podając jej szklankę. - To znacznie bardziej cywilizowana gra.

- Wyobrażasz sobie Claire na trybunach, otoczoną zgrają rozwrzeszczanych, spoconych kibiców i zapat­rzoną w dorosłych facetów, którzy kijem odbijają piłkę i ganiają w kółko?

- O ile się nie mylę, baseball nie tylko na tym polega - zauważyła Edna.

- Wiem, jest drużyna atakująca i drużyna broniąca, są punkty, zmiany, obiegi, strajki. - Brooke westchnęła głośno. - Cholera, co to są strajki?

- Nie mam pojęcia.

- Nieważne. - Pociągnęła łyk wody. - Claire jest przekonana, że widok tego Parksa Jonesa w akcji mnie zainspiruje. A ja marzę o ciepłym posiłku.

- Na stadionie można kupić piwo i hot dogi - oznaj­miła Claire, która bezszelestnie stanęła w drzwiach.

Zerknąwszy przez ramię, Brooke parsknęła śmie­chem. W płóciennych spodniach, w bluzce z żabotem i pantoflach z krokodylej skóry Claire wyglądała nie­zwykle elegancko i dostojnie.

- Idziemy na mecz baseballowy - przypomniała jej Brooke - a nie do muzeum. Poza tym nie cierpię piwa.

- Szkoda. - Claire zajrzała do torebki z krokodylej skóry, po czym kiwnąwszy głową z zadowoleniem, ją zamknęła. - No dobra, ruszajmy. Dobranoc, Edno.

Brooke dopiła pośpiesznie wodę, po czym pode­rwała się na nogi i wybiegła za Claire.

- Wstąpmy gdzieś na kolację. Mecz to nie opera, gdzie nie wolno się spóźnić, a mnie z głodu burczy w brzuchu. - Przybrała minę zagłodzonej sierotki. - Wiesz, jaka się staję wredna, kiedy jestem głodna.

- Coraz lepsza z ciebie aktorka; marnujesz się za kamerą, wiesz? - Z grymasem lekkiego obrzydzenia, Claire wsiadła do datsuna Brooke. Wiedziała, że obse­sja Brooke na punkcie regularnych posiłków wynika z braku stabilizacji w dzieciństwie. - Dwa hot dogi powinny ci wystarczyć. - Zapięła pasy; wolała nie ryzykować. - Na stadion jedzie się trzy kwadranse. To znaczy, że ty tam dotrzesz w ciągu niecałych dwóch.

Brooke wrzuciła bieg i dała nogę na gaz. Pół godziny później skręciła na parking pod stadionem.

- ...dzieciakowi udało się już w pierwszym ujęciu - mówiła dalej z przejęciem, szukając miejsca do zapar­kowania. - Dwoje dorosłych stale się myliło, więc ostatecznie potrzebowaliśmy czternastu dubli, ale dzie­ciak za każdym razem był doskonały. - Na widok pus­tego miejsca wydała okrzyk triumfu i z wprawą wjechała między dwa zaparkowane wozy. - Chciałabym, żebyś zerknęła na taśmę, zanim pójdzie do montażu.

- Dlaczego? - Claire ostrożnie otworzyła drzwi i, wciągnąwszy brzuch, z niemałym trudem wydostała się na zewnątrz.

- Bo kompletujesz obsadę do „Rodziny w potrzas­ku”. I wydaje mi się, że mam dla ciebie idealnego kandydata do roli Buddy'ego. Ten chłopaczek jest rewelacyjny.

- Dobra, zobaczymy.

Wmieszały się w tłum. W powietrzu unosiła się woń rozgrzanego asfaltu i spoconych ciał, niebo powoli ciemniało. Mijały stoiska, gdzie sprzedawano propor­czyki, zdjęcia zawodników oraz inne drobiazgi. Zapach prażonej kukurydzy, smażonego mięsa, kiełbasek i pi­wa sprawił, że Brooke znów zaburczało w brzuchu.

- Chociaż wiesz, dokąd idziemy?

- Zawsze wiem, dokąd idę - odparła Claire, skręca­jąc w prawo.

W jaskrawym sztucznym świetle było jasno jak za dnia. Na trybunach siedziały tłumy, wokół niósł się jednostajny szum tysięcy głosów, z głośników płynęła muzyka. Między siedzącymi krążyli sprzedawcy z jedzeniem i napojami. Panowała atmosfera podniecenia, nerwowego oczekiwania. Z Brooke wyparowała apatia, zastąpiła ją ciekawość. Uwielbiała obserwować ludzi, a tu na stosunkowo niewielkiej powierzchni były ich tysiące.

- Spójrz na nich, Claire. Zawsze są tacy podekscy­towani?

- W tym sezonie drużyna Kings ma świetną passę.

Prowadzi w rozgrywkach, ma w zespole dwóch najlep­szych miotaczy i fantastycznego gracza trzeciometowego. Trzeba było się przygotować, to byś się tak nie dziwiła.

Brooke mruknęła coś pod nosem. Bardziej od graczy fascynowali ją kibice. Kim są? Skąd się biorą? Dokąd się udają po skończonym meczu? Dwóch podtatusiałych jegomości zawzięcie dyskutowało o meczu, który jeszcze się nie rozpoczął. Przyglądał im się pięciolatek w czapce z logo Kings. Brooke wędrowała za Claire, rejestrując wszystko wzrokiem. Spodobała jej się atmo­sfera, hałas, a nawet zapach potu. Było kolorowo i głośno. Kibice powiewali granatowo - białymi chorą­giewkami, dzieci zajadały się różową watą cukrową, a jakiś nastolatek podrywał siedzącą przed nim blon­dynkę, która udawała, że go nie dostrzega.

Nagle Brooke położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki.

- Czy to jest Brighton Boyd?

Spojrzawszy w bok, Claire zobaczyła słynnego ak­tora, zdobywcę Oscara, z wielką torbą orzeszków.

- Owszem... O, a to nasze miejsca. - Pomachała przyjaźnie do Boyda, po czym usiadła. - Idealnie. Jesteśmy blisko trzeciej mety.

Brooke usiadła. Zafascynowana wciąż rozglądała się dookoła. Przyszło jej do głowy, że podobna atmosfera zapewne panowała w rzymskim koloseum, kiedy tłum czekał na pojawienie się gladiatorów. Gdyby miała kręcić reklamówkę o baseballu, skoncentrowałaby się nie na grze, lecz na widzach.

- Trzymaj, kochanie - powiedziała Claire, wręcza­jąc jej hot doga. - Ja funduję.

- Dzięki. - Brooke odgryzła kawał bułki. - Kto zajmuje się reklamą kingsów? - spytała z pełnymi ustami.

- Lepiej skup się na trzeciej mecie - doradziła jej Claire znad plastikowego kubka z piwem.

- Ale...

Kibice głośnym krzykiem powitali drużynę gospo­darzy. Gracze w śnieżnobiałych strojach, granatowych czapkach i skarpetach zajęli miejsca na boisku. Wbrew temu, czego się spodziewała, wcale nie wyglądali śmiesznie - raczej dostojnie i bohatersko. Skupiła się na trzeciometowym.

Stał do niej tyłem, więc nie widziała jego twarzy. Ale wystarczyła jej sama jego sylwetka. Na oko miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ważył najwyżej siedem­dziesiąt pięć kilo. Był szczupły, ale nie chudy.

Oparła łokcie o poręcz. Z taką klatą doskonale będzie się prezentował w ubraniach de Marca. Hm, rusza się znakomicie. Jak pantera? Nie, jak stuprocen­towy samiec.

Wstrzymała oddech, kiedy pochylił się, złapał piłkę tuż nad ziemią, po czym ją odrzucił. Ruchy miał płynne, idealnie skoordynowane. Jak tancerz po latach żmud­nych ćwiczeń. Przyszło jej do głowy, że gdyby filmo­wała go w ruchu, wtedy nieważne byłoby, czy potrafi mówić do kamery.

Każdy jego gest był niesamowicie zmysłowy. Nawet gdy stał bez ruchu, czekając na kolejną piłkę. Może jednak da się z nim nakręcić reklamę, pomyślała, patrząc na złociste loki wystające spod czapki.

Nagle się odwrócił i ujrzała jego twarz. Był poważny, skupiony. Wyglądał groźnie jak gladiator lub wojownik szykujący się do walki. Co jak co, ale nie spodziewała się, że Parks Jones okaże się tak seksowny. A tym bardziej tego, że wywrze na niej tak ogromne wrażenie.

Wtem zawołał go ktoś z trybun. Parks uśmiechnął się, z groźnego wojownika przeistaczając się w sym­patycznego, wyluzowanego gościa. Brooke odetchnęła z ulgą.

- Co o nim sądzisz?

Wciąż lekko oszołomiona, oparła się o krzesełko i odgryzła następny kawałek hot doga.

- Może się nada - odparła. - Na pewno nieźle się porusza.

- Obserwuj dalej.

Tak też zrobiła. Podczas gry wykazywał entuzjazm dziecka i determinację doświadczonego zawodnika. Była to iście piorunująca mieszanka. Brooke przy­glądała mu się z zafascynowaniem. Zastanawiała się, czy głos ma równie pociągający jak ruchy. Przy piątej zmianie drużyna Kings prowadziła dwa do jednego. Publiczność szalała. Pochłaniając drugiego hot doga, Brooke zadecydowała, że część reklamy nakręci w zwolnionym tempie.

Kibiców na trybunach chłodził lekki wietrzyk, ale w niższych rzędach i na boisku panował skwar. Parks czuł, jak pot spływa mu po plecach. Miotacz szykował się do narzutu piłki. Z pałką czekał Rathers, znany z siły i z tego, że zwykle odbija w lewo. Parks zajął pozycję, po chwili usłyszał trzask pałki o piłkę. W ciągu ułamka sekundy musiał podjąć decyzję: chwy­cić piłkę, która z szybkością pocisku leci prosto na niego, albo wylądować w szpitalu z dziurą w klatce piersiowej. Złapał. Publiczność zawyła.

Wyglądało to na normalny chwyt. Parks jednak był zdziwiony, że siła, z którą leciała piłka, nie wyrzuciła go poza stadion. Gdy szedł do boksu, łącznik spytał go, czy rękawicę nadal ma w jednym kawałku. W odpowie­dzi Parks wyszczerzył zęby, po czym zerknął na trybu­ny, by napotkać utkwione w nim spojrzenie Brooke.

Odruchowo zwolnił kroku. Jaka piękna kobieta, przemknęło mu przez myśl. Niczym osiemnastowiecz­na arystokratka z burzą lśniących włosów oraz typowo angielską karnacją jak krew z mlekiem. I te oczy! Szare, pełne wyrazu. Zakazany owoc. Poczuł dziwne kłucie w brzuchu. Nie odrywając od niej wzroku, zaintrygowa­ny dotarł do boksu. Przyglądała mu się uważnie; nie uśmiechnęła się, nie odwróciła głowy. Po prostu pat­rzyła, jakby rozbierała go na czynniki pierwsze.

Siedząc na ławie, rozmyśla! o niej. W boksie pano...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin