Roberts Nora - Więzy krwi.rtf

(1200 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

Nora Roberts

WIĘZY KRWI


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do zdarzeń, miejsc i osób - żywych czy umarłych jest całkowicie przypadkowe.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla ukochanej Kayli, nowego światła mojego życia.

Nie potrafię zliczyć swoich życzeń dla Ciebie, więc przede wszystkim i po prostu życzę Ci miłości.

Cała magia i rzeczywistość życia, wszystko, co naprawdę się liczy, bierze się właśnie z miłości.

PROLOG

Ten, kto daje dziecku zabawkę, sprawia, że dzwonki dzwonią wśród niebiańskich ulic, lecz ten, kto daje dziecku dom, buduje palące w Królestwie, które nadchodzi,

ta zaś, która daje dziecku życie, sprowadza Zbawiciela z powrotem na Ziemię.

 

John Masefield

 

Poznaj siebie.

Inskrypcja na murach świątyni Apollina w Delfach

 

12 grudnia 1974 roku

Douglas Edward Cullen bardzo chciał siusiu. Zdenerwowanie, ekscytacja i cola, którą w McDonaldzie popił hamburgera i frytki, zamówione przez mamę w nagrodę za grzeczne zachowanie, w dużej mierze przyczyniły się do tego, iż pęcherz trzyletniego chłopca z trudem wytrzymywał parcie.

Douglas przestępował więc z nogi na nogę, ofiara wysublimowanej tortury. Serce łomotało mu w piersi i czuł, że jeżeli zaraz nie zacznie głośno krzyczeć lub biegać w tę i z powrotem, po prostu eksploduje. Douglas uwielbiał oglądać eksplozje na ekranie telewizora.

Tak czy inaczej, mama powiedziała mu, że musi być grzeczny. Święty Mikołaj doskonale wiedział, którzy mali chłopcy są grzeczni, a którzy nie, i tym ostatnim wkładał do skarpety bryłki węgla zamiast zabawek. Taki już miał przykry zwyczaj... Douglas nie bardzo wiedział, co to jest węgiel, ale bardzo, bardzo zależało mu na nowych zabawkach. Właśnie dlatego krzyczał i biegał tylko w myślach, nie naprawdę. Nauczył go tego tata, aby chłopiec radził sobie w trudnych sytuacjach, wymagających specjalnej dawki grzeczności.

Wielki bałwan, który stał tuż obok, uśmiechnął się do niego. Bałwan był bardzo gruby, jeszcze grubszy niż ciocia Lucy. Douglas nie miał zielonego pojęcia, co jedzą bałwany, ale ten z pewnością niczego sobie nie żałował.

Jaskrawoczerwony nos Rudolfa, ulubionego renifera Douglasa, zapalał się i gasł raz po raz, aż przed oczami chłopca zaczęły tańczyć czerwone plamki. Usiłował liczyć je w taki sam sposób, jak robił to Hrabia, jeden z bohaterów Ulicy Sezamkowej. Raz, dwa, trzy!

Trzy czerwone plamki! Ha, ha, ha! Niestety, zbyt wielkie podniecenie sprawiło, że zaczęło go mdlić.

W centrum handlowym panował straszny hałas, rozlegające się z głośników kolędy i gwiazdkowe piosenki niecierpliwiły Douglasa, podobnie jak okrzyki innych dzieci i płacz niemowląt.

Douglas wiedział wszystko o niemowlętach, ponieważ od trzech miesięcy miał małą siostrzyczkę. Kiedy takie dzieciaki płakały, należało trzymać je na rękach i chodzić z nimi po pokoju, najlepiej śpiewając piosenki, albo kołysać się z nimi w fotelu na biegunach i poklepywać po pleckach, czekając, aż im się odbije.

Niemowlętom zwykle odbijało się bardzo głośno, ale nikt nie wymagał od nich, żeby za to przepraszały. A dlaczego? Dlatego, że niemowlęta nie umieją mówić! Proste, prawda?

Na szczęście w tej chwili Jessica nie płakała, tylko spokojnie spała w wózku. W czerwonej sukieneczce z tym czymś białym i falbaniastym, naszytym z przodu, wyglądała zupełnie jak lalka.

Babcia nazywała Jessicę swoją małą laleczką, ale czasami Jessica darła się wniebogłosy i wtedy jej buzia stawała się czerwona i pomarszczona. Kiedy już zaczęła, nic nie mogło jej uspokoić, ani śpiewanie, ani spacery po pokoju, ani huśtanie w fotelu na biegunach.

Douglas był zdania, że wtedy wcale nie wyglądała jak lalka, ale jak wściekły, rozwrzeszczany potwór. Gdy tak się zachowywała, mama była zbyt zmęczona, aby się z nim bawić. Wcześniej, zanim Jessica dostała się do jej brzucha, nigdy nie była zbyt zmęczona...

Czasami Douglasowi wcale się nie podobało, że ma młodszą siostrę, która ryczy, wali kupę w pieluchę i męczy mamusię, ale zwykle Jessica była raczej w porządku. Lubił na nią patrzeć i z rozbawieniem obserwował, jak wymachuje nóżkami w powietrzu, a kiedy łapała go za palec, śmiał się na całe gardło.

Babcia często mu powtarzała, że musi się opiekować Jessica, bo właśnie takie jest zadanie starszych braci. Douglas przejął się tym do tego stopnia, że zdarzało mu się zasypiać na podłodze obok łóżeczka małej, tak na wszelki wypadek, gdyby jakieś mieszkające w szafie potwory chciały ją w nocy pożreć, zawsze jednak budził się rano we własnym łóżku i wtedy zastanawiał się, czy to wszystko mu się przypadkiem nie przyśniło.

Kolejka przesunęła się do przodu i Douglas z pewnym niepokojem zerknął na uśmiechnięte elfy, kręcące się w pobliżu Świętego Mikołaja. Nie zrobiły na nim szczególnie dobrego wrażenia, zupełnie jak Jessica, kiedy się wydzierała...

Jeżeli Jessica się nie obudzi, Święty Mikołaj nie weźmie jej na kolana. Mama wystroiła ją w czerwoną sukienkę specjalnie na tę okazję, co Douglasowi wydawało się głupie, bo przecież Jessica nie umie nawet przeprosić, kiedy jej się odbije, a cóż dopiero powiedzieć Świętemu Mikołajowi, co chciałaby dostać na Boże Narodzenie...

Za to on umie. Ma już trzy i pół roku i jest dużym chłopcem, wszyscy tak mówią.

Mama przykucnęła i z uśmiechem zajrzała mu w oczy. Kiedy zapytała, czy nie chce mu się siusiu, Douglas potrząsnął głową. Mama uśmiechała się, ale miała zmęczoną twarz i Douglas się obawiał, że jeżeli pójdą teraz do łazienki, to całkiem możliwe, że już nie wrócą do kolejki i wtedy on nie zobaczy z bliska Świętego Mikołaja...

Lekko ścisnęła mu rękę i powiedziała, że już niedługo. Douglas chciał dostać pojazd z kolekcji Hot Wheels, G.I. Joe, garaż firmy Fisher - Price, kilka matchboxów i duży, żółty buldożer, taki sam jak ten, który jego przyjaciel Mitch dostał na urodziny.

Jessica była jeszcze za mała, żeby bawić się prawdziwymi zabawkami, więc dostawała tylko takie tam dziewczyńskie rzeczy, jak śmieszne ubranka i pluszowe zwierzaki. W ogóle dziewczynki były raczej nudne, a co dopiero mówić o takich zupełnie malutkich...

Mimo to Douglas zamierzał wspomnieć Świętemu Mikołajowi o Jessicę. Chciał, żeby o niej pamiętał, kiedy będzie wchodził przez komin do ich domu.

Mama rozmawiała z kimś znajomym, ale Douglas nie słuchał. Rozmowy dorosłych po prostu go nie interesowały, zwłaszcza teraz, gdy kolejka znowu się posunęła i wreszcie dostrzegł Świętego Mikołaja.

Święty był postawny, nie można powiedzieć. W pierwszej chwili Douglas trochę, się go nawet przestraszył, bo wydawało u się, że na obrazkach w książeczkach i komiksach nie był aż taki wielki. Siedział na tronie przed swoim warsztatem, otoczony licznym orszakiem elfów, reniferów i bałwanów. Wszystko się ruszało - głowy, ramiona, ręce i nogi... I wszyscy uśmiechali się bardzo, bardzo szeroko...

Święty Mikołaj miał okropnie długą brodę, która prawie zasłaniała mu twarz, a gdy się roześmiał - ho, ho, ho - strasznie, strasznie głośno, Douglas poczuł się tak, jakby jakaś zimna, potężna dłoń mocno ścisnęła jego pęcherz.

Światełka błyskały, jakieś dziecko zanosiło się płaczem, elfy się uśmiechały, trochę nieprzyjemnie, szczerze mówiąc...

Douglas zaczął powtarzać sobie w myśli, że jest już dużym chłopcem, naprawdę dużym chłopcem, który wcale nie boi się Świętego Mikołaja.

Mama lekko pociągnęła go za rękę i powiedziała, żeby podszedł do Świętego i usiadł mu na kolanach. Ona także się uśmiechała.

Douglas zrobił jeden krok naprzód, potem drugi, ale nogi trochę mu się trzęsły. Święty Mikołaj wziął go pod pachy i podniósł. Wesołych Świąt! Byłeś grzecznym chłopcem?

Przerażenie ścisnęło serce Douglasa jak stalowa obręcz. Elfy przysunęły się bliżej, czerwony nos Rudolfa błyskał, bałwan zwrócił ku niemu wielką, okrągłą głowę i uśmiechnął się szeroko i okropnie...

Potężnie zbudowany mężczyzna w czerwonym kostiumie mocno trzymał chłopca i malutkimi, wąskimi oczami wpatrywał się w jego twarz.

Dojuglas wrzasnął, szarpnął się, spadł z kolan Świętego Mikołaja na podłogę, boleśnie stłukł łokieć i zsiusiał się w majtki.

Ludzie pochylali się nad nim, ich głosy tworzyły twardą, coraz niższą kopułę... Douglas skulił się i rozpłakał żałośnie.

Nagle tuż przy nim znalazła się mama. Przygarnęła go do siebie, przytuliła i powiedziała, że nic się nie stało, wszystko w porządku. Szybko wyjęła chusteczkę i otarła kilka kropel krwi, które pociekły Douglasowi z nosa po zderzeniu z posadzką.

Pocałowała go, pogłaskała i wcale nie skrzyczała za to, że zmoczył spodnie. Douglas wtulił głowę w jej brzuch, chwytając powietrze otwartymi ustami. Mama objęła go i podniosła, żeby mógł wygodnie oprzeć głowę na jej ramieniu. Mrucząc pieszczotliwe słowa, odwróciła się powoli.

I wtedy krzyknęła. I rzuciła się przed siebie, zupełnie jakby oszalała.

Przytulony do niej Douglas spojrzał w dół i zobaczył, że wózek Jessiki jest pusty.

CZĘŚĆ I

Budowa na wydzielonym terenie o nazwie Antietam Greek stanęła w chwili, gdy szufla koparki Billy'ego Youngera wydobyła z ziemi pierwszą czaszkę.

Dla samego Billy'ego, który tkwił w kabinie maszyny, spocony jak ruda mysz w lipcowym upale, była to nieprzyjemna niespodzianka. Jego żona była zdecydowanie przeciwna budowie osiedla na tej działce i tego ranka jak zwykle ostrym głosem wygłosiła zwięzły wykład na ten temat, podczas gdy Billy starał się zjeść śniadanie w postaci sadzonych jaj z parówkami.

Jeśli chodzi o Billy'ego, to szczerze mówiąc, problem zabudowy Antietam Creek gówno go obchodził. Praca to praca, a poza tym Dolan bardzo przyzwoicie płacił swoim ludziom. Prawie w pełni rekompensowało to nieustanne narzekania Missy.

Jej ujadanie odebrało mu apetyt, a przecież mężczyzna musi zjeść porządne śniadanie, skoro ma przez resztę dnia zasuwać w pocie czoła... To, co zdążył przełknąć, zanim Missy przypięła się do niego, dosłownie stanęło mu w gardle i teraz kisiło się tam w tym nieznośnym, wilgotnym upale.

Billy wcisnął hamulec i z przyjemnością pomyślał, że przynajmniej koparka nie suszy mu głowy za to, że stara się dobrze wykonywać swoją pracę. Nic nie sprawiało mu większej satysfakcji niż świadomość, że wielkie ostrze maszyny raz po raz głęboko wgryza się w ziemię, wyszarpując z niej potężne kęsy, ale wyniesienie ponad powierzchnię sczerniałej, ziejącej pustymi oczodołami czaszki, która wydawała się szczerzyć do niego nieliczne pieńki zębów w białym blasku letniego poranka, to zupełnie inna sprawa... Ważący prawie sto piętnaście kilogramów Billy wrzasnął jak przerażona dziewczyna i zeskoczył z siedzenia z lekkością baletnicy.

Koledzy drwili potem z niego przez parę dni, aż wreszcie Billy musiał rozkwasić nos najlepszemu kumplowi, aby ponownie wzbudzić we wszystkich szacunek dla swojej męskości. Tak czy inaczej, tego lipcowego ranka rzucił się pędem przez teren budowy z tą samą szybkością i determinacją (i prawie taką samą zręcznością), jakie w latach szkolnych demonstrował na boisku. Kiedy Billy odzyskał oddech i głos, przekazał wiadomość szefowi swojego odcinka, ten zaś poszedł prosto do Ronalda Dolana.

Zanim na miejsce przybył szeryf, zaciekawieni robotnicy wydobyli z ziemi jeszcze parę kości. Posłano po lekarza sądowego, a zespół redakcyjny działu wiadomości lokalnej telewizji zjawił się na budowie, aby przeprowadzić wywiad z Billym, Dolanem i wszystkimi, którzy mieli ochotę wypełnić czas przeznaczony na wieczorne informacje.

Wiadomość rozniosła się po mieście z szybkością błyskawicy. Ludzie zaczęli mówić o morderstwie, masowym grobie, seryjnych mordercach. Każdy robił, co mógł, aby dołożyć swoje trzy grosze do plotek, gdy więc w końcu kości zostały poddane oględzinom i szczegółowym badaniom, i uznane za bardzo stare, część mieszkańców nie wiedziała, czy cieszyć się z tego, czy ubolewać nad takim rozwiązaniem problemu.

Jednak dla Dolana, który miał za sobą etap pisania podań i petycji w sprawie przekształcenia dziewiczych pięćdziesięciu akrów podmokłego, lesistego gruntu w teren budowlany, wiek wykopanych kości nie miał najmniejszego znaczenia - samo ich istnienie budziło w nim podobne uczucia jak wrzód na siedzeniu.

Kiedy zaś dwa dni później Lana Campbell, prawniczka, która niedawno przeprowadziła się do miasteczka, usiadła po przeciwnej stronie jego biurka, założyła nogę na nogę i obdarzyła go pełnym zadowolenia z siebie uśmiechem, Dolan musiał zmobilizować całą siłę woli, aby nie wymierzyć jej prawego sierpowego prosto w tę śliczną buzię.

- Nakaz sądowy wydaje mi się całkowicie klarowny i zrozumiały - powiedziała, nie przestając się uśmiechać.

Lana Campbell należała do grupy najzagorzalszych przeciwników budowy, w tej chwili miała więc oczywisty powód do satysfakcji.

- Nakaz sądowy jest zbędny. Przerwałem prace, w pełni współpracuję z policją i komisją planowania.

- Wobec tego uznajmy to za dodatkowe zabezpieczenie. Komisja planowania naszego okręgu daje ci sześćdziesiąt dni na sporządzenie raportu i przekonanie jej członków, że powinieneś kontynuować budowę.

- Dobrze znam te wszystkie kruczki, skarbeńku. Firma Dolana buduje domy w okręgu od czterdziestu sześciu lat.

Mówił do niej „skarbeńku”, żeby ją rozdrażnić. Ponieważ obydwoje świetnie o tym wiedzieli, Lana tylko się uśmiechnęła.

- Towarzystwo Historyczne i Ochrony Przyrody poleciło mi zająć się tą sprawą, więc wykonuję swoją pracę. Miejsce znaleziska odwiedzą w najbliższych dniach naukowcy z Wydziałów Archeologii i Antropologii Uniwersytetu Maryland. Jako reprezentujący ich prawnik, zwracam się do ciebie, abyś pozwolił im usunąć szczątki z terenu budowy i poddać je badaniom.

- Reprezentujący ich prawnik, adwokat... - Dolan, potężnie zbudowany mężczyzna z ogorzałą twarzą, z typowo irlandzkimi rysami, odchylił się do tyłu w fotelu. Jego głos ociekał sarkazmem. - Zajęta z ciebie damulka...

Zatknął kciuki za szelki. Dolan zawsze nosił czerwone szelki i błękitną koszulę. Uważał ten strój za pewnego rodzaju uniform, deklarację przynależności do grupy zwyczajnych, ciężko pracujących ludzi, tych, którzy własnymi rękami stworzyli swoje miasto i okręg.

Niezależnie od sumy, jaka znajdowała się na jego koncie bankowym, a znał ją co do centa, był zdania, że nie potrzebuje imponować ubiorem.

Dolan nadal jeździł zwykłym pikapem, oczywiście wyprodukowanym w Stanach.

W przeciwieństwie do tej ładnej prawniczki, urodził się i wychował w Woodsboro i lepiej od niej wiedział, czego potrzebują mieszkańcy miasteczka. Nie miał też cienia wątpliwości, że właśnie on najlepiej wie, co jest dobre dla Woodsboro.

Był przecież człowiekiem, który patrzył w przyszłość i potrafił zadbać o swoje miasto, znajomych i przyjaciół.

- Oboje mamy mało czasu, więc przejdźmy do rzeczy. - Lana była pewna, że tym razem uda jej się zetrzeć pełen samozadowolenia uśmieszek z twarzy Dolana. - Nie możesz budować, zanim miejsce zostanie zbadane, zabezpieczone i oczyszczone. Naukowcy muszą pobrać próbki, aby to zrobić. Wszelkie wydobyte z ziemi przedmioty nie przedstawiają dla ciebie żadnej wartości. Okazanie chęci współpracy w tej sprawie pomogłoby poprawić wizerunek twojej firmy w oczach opinii publicznej i rozwiązać problemy, o których oboje dobrze wiemy...

- Moim zdaniem, nie są to żadne problemy. - Dolan rozłożył duże, pokryte odciskami dłonie. - Ludzie potrzebują domów, miasto potrzebuje miejsc pracy, a budowa Antietam Creek spełnia te potrzeby. Nazywa się to postęp, paniusiu.

- Trzydzieści nowych domów. Większy ruch na drogach, które nie są do tego przystosowane, zatłoczone szkoły, utrata otwartej przestrzeni, czystego powietrza, krajobrazów...

Jego uśmiech i lekceważące zdrobnienie nie doprowadziły Lany do stanu wrzenia, za to powtarzane od dłuższego czasu argumenty jak najbardziej. Odetchnęła głęboko i powoli wypuściła powietrze z płuc.

- Miejscowa społeczność sprzeciwiała się rozpoczęciu tej budowy w imię czegoś, co nazywa się jakością życia, ale to inna kwestia - powiedziała dobitnie. - Tak czy inaczej, dopóki specjaliści nie zbadają kości i nie określą ich wieku, nie masz prawa ruchu. - Postukała palcem w nakaz sądowy. - Twojej firmie na pewno zależy na przyspieszeniu procesu badań. Będziesz chciał opłacić koszty...

- Opłacić...

No, właśnie, pomyślała Lana. I kto teraz jest górą?

- Jesteś właścicielem terenu, więc także i te przedmioty należą do ciebie. - Zadbała, by dokładnie poznać wszystkie towarzyszące sprawie okoliczności. - Zdajesz sobie chyba sprawę, że będziemy walczyć przeciwko kontynuowaniu budowy, zasypiemy cię nakazami sądowymi i raportami, i nie damy ci ruszyć z miejsca, aż ta sprawa zostanie ostatecznie rozwiązana. Lepiej zapłacić, panie Dolan - rzuciła, podnosząc się z krzesła. - Twoi prawnicy udzielą ci tej samej rady.

Lana starannie zamknęła za sobą drzwi biura Dolana i dopiero wtedy uśmiechnęła się szeroko, od ucha do ucha. Wyszła na zewnątrz, odetchnęła dusznym, gorącym powietrzem i rozejrzała się po Main Street.

Z trudem powstrzymała się od wykonania radosnego tańca na środku głównej ulicy Woodsboro, tłumacząc sobie, że jej pozycja wymaga odpowiednio dystyngowanego zachowania, ale raz podskoczyła na chodniku, zupełnie jak dziesięcioletnia dziewczynka. Teraz było to jej miasto, jej społeczność, jej dom... Uznała je za swoje, kiedy dwa lata wcześniej przeniosła się tutaj z Baltimore.

Woodsboro było przyjemnym miasteczkiem, zanurzonym w tradycji i historii, żyjącym ploteczkami, chronionym przed wielkomiejskim rozrostem obecnością widocznego w oddali łańcucha gór Blue Ridge.

Przeprowadzka do Woodsboro była prawdziwym wyznaniem wiary i ufności ze strony młodej kobiety urodzonej i wychowanej w dużym mieście, lecz po stracie męża Lana nie wyobrażała sobie dalszego życia w Baltimore. Śmierć Steve'a ogłuszyła ją jak potężny cios w głowę. Minęło ponad pół roku, nim się podźwignęła, wzięła się w garść i zmobilizowała siły, aby zmierzyć się z życiem.

A życie stawiało określone wymagania, pomyślała teraz. Bardzo tęskniła za Steve'em, w jej sercu nadal była pustka, kolejne dni ziały chłodem i rozpaczą, lecz Lana wiedziała, że musi oddychać i w miarę normalnie funkcjonować. Miała przecież Tylera, swoje dziecko, swojego synka. Swój skarb.

Nie mogła zwrócić mu ojca, mogła jednak dołożyć wszelkich starań, aby zapewnić spokojne, dobre dzieciństwo.

I Tyler miał tutaj dość miejsca, aby swobodnie biegać, oraz psa, który biegał razem z nim. Miał również sąsiadów i przyjaciół, no i matkę, gotową zrobić wszystko, żeby był bezpieczny i szczęśliwy.

Lana spojrzała na zegarek. Dziś Tyler wybierał się po zajęciach w przedszkolu do swojego najlepszego przyjaciela, Brocka. Lana postanowiła, że za jakąś godzinę zadzwoni do matki Brocka, Jo. Tak na wszelki wypadek, aby się upewnić, że wszystko jest w porządku.

Przystanęła na skrzyżowaniu, czekając na zielone światło. Ruch był niewielki, jak to w małym mieście.

Lana nie wyglądała na dziewczynę z małego miasta. Jeszcze stosunkowo niedawno starannie dobierała stroje, by pasowały do wizerunku ambitnej, robiącej karierę prawniczki, pracującej dla jednej z największych kancelarii w Baltimore, potem zaś doszła do wniosku, że co prawda rozpoczyna praktykę w prowincjonalnej dziurze, liczącej zaledwie cztery tysiące mieszkańców, ale nie ma żadnego powodu, aby ubierała się gorzej.

Teraz miała na sobie letni kostium z pięknego, błękitnego lnu. Klasyczny krój doskonale podkreślał jej delikatną budowę i poczucie estetyki. Włosy, prosta, jasna kurtyna, omiatały krawędź delikatnie zarysowanej szczęki ładnej, młodzieńczej twarzy. Miała okrągłe niebieskie oczy, których wyraz często mylnie brano za naiwność, lekko zadarty nos i pięknie wykrojone wargi.

Weszła do „Bezcennych stronic”, uśmiechnęła się do stojącego za kontuarem mężczyzny i wreszcie wykonała swój zwycięski taniec.

Roger Grogan zdjął okulary do czytania i uniósł srebrzyste krzaczaste brwi. Był szczupłym, pełnym wigoru siedemdziesięciopięciolatkiem, a jego twarz przywodziła Lanie na myśl przebiegłego, choć dobrotliwego krasnoludka.

Ubrany był w białą koszulę z krótkimi rękawami, na czoło zaś opadała mu grzywa srebrzyście białych włosów.

- Wyglądasz na bardzo zadowoloną z siebie - przemówił chropowatym, niskim głosem. - Na pewno widziałaś się z Ronem Dolanem...

- Dosłownie przed chwilą! - Lana jeszcze raz okręciła się w miejscu i oparła łokcie na ladzie. - Żałuj, że nie poszedłeś ze mną, Roger. Warto było zobaczyć jego twarz...

- Jesteś dla niego zbyt surowa. - Roger pogłaskał palcem czubek nosa Lany. - Dolan po prostu robi, co musi.

Kiedy Lana przekrzywiła głowę i spojrzała na niego spod lekko ściągniętych brwi, Roger się roześmiał.

- Nie twierdzę przecież, że się z nim zgadzam - rzekł. - Chłopak ma nieco twardą głowę, podobnie jak jego ojciec, natomiast nie posiada dość zdrowego rozsądku, aby zrozumieć, że jeżeli jakaś społeczność jest do tego stopnia podzielona, to warto poważnie zastanowić się nad przyczyną tej rozbieżności zdań.

- Teraz będzie musiał poważnie się nad tym zastanowić - rzuciła Lana. - Zbadanie tych kości spowoduje duże opóźnienie budowy osiedla. Jeżeli będziemy mieć szczęście, testy wykażą, że wykopaliska są wystarczająco stare, aby przyciągnąć uwagę środków masowego przekazu, może nawet w skali całego kraju. Niewykluczone, że budowa stanie na wiele miesięcy, kto wie, może nawet lat.

- Dolan jest równie uparty jak ty. Już i tak udało ci się rzucić mu kilka kłód pod nogi...

- On twierdzi, że to, co robi, nazywa się postępem - mruknęła Lana. - I nie jest pod tym względem osamotniony.

- Osamotniony czy nie, bardzo się myli. Nie można rozsadzać domów jak sadzonek. Z naszych szacunkowych danych wynika, że...

Roger podniósł dłoń.

- Mnie nie musisz nawracać, moja droga.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin